Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ursueal

Zamieszcza historie od: 3 września 2016 - 3:27
Ostatnio: 15 lutego 2024 - 20:18
  • Historii na głównej: 74 z 83
  • Punktów za historie: 16370
  • Komentarzy: 296
  • Punktów za komentarze: 2348
 

#75353

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Popełniam standardową przewinę piekielnych, czyli to miał być komentarz, ale wyjdzie za długie!

Chodzi mi o historię glana: http://piekielni.pl/75340

Na moich poprzednich studiach uczelnia dogadała się z lokalnym biznesem. Biznes ufundował "poprawę jakości kształcenia", czyli remont gabinetów pracowników (klucz doboru pomieszczeń wymagających remontu był przeciekawy, ale to inna opowieść), wyposażenie do kilku pracowni (i nagle wszyscy przekonaliśmy się, że strach przed wyciekiem z archaicznej aparatury jednak nie jest nieodłączną częścią laborek), wakacje, o, przepraszam, "ważny kongres" w Hiszpanii dla dziekana i stypendia "projakościowe" dla studentów. Konkretnie dla krewnych i znajomych królika, stypendiów było bodajże 10 czy 12 na cały kierunek (~220 osób na każdym roku), a o ich przyznaniu nie decydował pomysł, projekt, specjalizacja przedmiotowa, średnia ocen czy wybór pań i panów fundatorów, skąd. Decydowała "rozmowa z komisją wydziałową". Za pierwszym razem ludzie pchali się drzwiami i oknami, za drugim i trzecim zainteresowanie było sporo mniejsze, za czwartym kolejka do tych trzech stypendialnych miejsc liczyła niecałe 10 osób i dziwnym trafem wszystkie były rodzinnie powiązane z kadrą nauczającą (stanęłam sobie na fajce pod oknem pokoju obrad komisji, kiedy "ustalali werdykt" i co się nasłuchałam o tym, kto z kim, to moje).

Ludzie szczególnie wybrani mieli mieć specjalne seminaria i laboratoria, specjalne projekty, zajęcia po angielsku, lektorat angielskiego zamiast zwyczajnej uczelnianej miernoty miał być z angielskiego specjalistycznego i biznesowego. Mieli wyjeżdżać na zagraniczne staże, część roku akademickiego spędzać na praktykach w sponsorskich fabrykach, przez wakacje u nich pracować, budować doświadczenie, gromadzić staż, reszta tej operetki jest chyba wszystkim znana. W zamian mieli dostęp do specjalistycznego oprogramowania, preferencyjne godziny zajęć (serio, to WIELKA różnica, czy laborkę dyplomową robi się w godzinach 9-16, czy 7-9, 19-21 i całą sobotę, modląc się, żeby ktoś tymczasem nie wypieprzył całej roboty do zlewu albo nie zajął/zepsuł aparatury). Największą marchewką były jednak pieniądze - stypendyści dostawali około 1500 zł miesięcznie (najwyższe stypendium naukowe wynosiło wtedy 400 zł), czyli mniej więcej tyle, ile najniżej opłacani pracownicy naukowi. Brać, kształcić się, specjalizować i prosto po dyplomie iść do znanej i zaprzyjaźnionej firmy.

Gdzie w tym wszystkim ten jeden rozchwiany schodek, na którym się to wszystko przewróciło?

Nikt nie kazał stypendystom podpisywać lojalek. Innymi słowy, po kilku latach pobierania stypendium mieli pełne dossier, jakieś tam doświadczenie i sporego zaskórniaka na koncie, bo wystarczyło odkładać to 1500 zł miesięcznie przez rok, żeby pod koniec mieć całkiem przyjemną rezerwę finansową na start. W rezultacie z pierwszych trzech roczników wydyplomowanych stypendystów zatrudnienia u dobrodziejów nie podjął nikt - wszyscy wyjechali za granicę albo rozkręcili własne biznesy, niedobitki trafiły do konkurencji. Następnym w trybie pilnym podsunięto zobowiązania, że przepracują dla fundatorów jakiś czas. W tym momencie stypendystom wyraźnie przygasł zapał do rozwoju, co poskutkowało tym, że większość czasu spędzali za granicą. Jednocześnie uczelnia zaczęła mieć "drobne kłopoty" - a to się lab "zepsuł" (czytaj: uczelnia poskąpiła na konserwacji), a to licencje na oprogramowanie trzeba było wykupić, ale sponsorzy już tak chętnie kasy nie wyłożyli, bo się inwestycja kiepsko zwraca, a to zaczęli przebąkiwać, że oni chcą zobaczyć, ja te wysokojakościowe zajęcia wyglądają po naszej stronie... I tu był największy problem.

Wysokojakościowe zajęcia odbywały się w iście pozytywistycznym duchu, czyli razem z zajęciami niskojakościowymi z kierunkowym plebsem, czytaj: resztą roku. Oficjalnie wszystko było w fazie organizacji, wszyscy mieliśmy z tego korzystać, nieoficjalnie, ale, w moim odczuciu, o wiele bliżej prawdy chodziły pogłoski, że nasza kadra zwyczajnie nie chciała się podjąć prowadzenia projektów tak wyspecjalizowanych - bo specyfikacja z wymaganiami wedle bieżącego zapotrzebowania przychodziła regularnie. Uczelnia, zaznaczam, jedna z większych w kraju i uznawana za "tę lepszą", gdzie kandydatów i studentów jak mrówków. Jak oni to rozliczali między sobą, tego już nie wiem, ale na początku wszystko działało dobrze (bo studenci sami chcieli to robić, więc robili), a później najwyraźniej nie bez zgrzytów, bo skoro i tak mają ich zatrudnić, to po co się starać?

Dlaczego na początku wspomniałam, że nawiązuję do glana?
Bo sama stałam w laboratorium i świrowałam pawiana, czyli udawałam kogoś innego przy cudzej robocie. Byłam na czwartym roku, wtedy już relacje na linii pieniądzodawcy - uczelnia były odrobinę nieufne. Jeden ze sponsorów, akurat ten, który ufundował jedną pracownię postanowił zobaczyć, jak studenci tam pracują. Pani sekretarka zapisała, stypendyści powiadomieni, że za miesiąc będzie wizytacja, więc mają się stawić w rynsztunku bojowym. Ale miesiąc to dużo czasu, a wiosna w pełni, więc ten sobie pojechał do Szwecji na konferencję, ten na targi do Berlina, tamta miała "wizję lokalną" nad Adriatykiem, jeszcze innych po prostu wcięło. I nadeszła godzina kary. Komuś coś się pokręciło i państwo sponsorstwo pojawili się nie po miesiącu, ale po tygodniu (widziałam to na własne oczy, słyszałam na własne uszy i naprawdę uważam, że to była pomyłka, a nie dywersja). Stypendystów brak. Do pracowni mojego koła naukowego wpadła spanikowana opiekunka i prawie płacząc zagnała nas na pokazówkę. Czepki na włosy, pełne maski ochronne, gogle, fartuchy (należy pamiętać, że w czasie zajęć nikomu do głowy nie przyszło dać nam choćby po parze rękawic ochronnych, bo jeszcze nam się w dupach poprzewraca), generalnie każdy centymetr kwadratowy ciała zasłonięty. I kategoryczny zakaz odzywania się. Wszyscy siedzieć, przeprowadzać pomiary, majstrować przy aparaturze.

Goście przyszli, zobaczyli, że uwijamy się jak mróweczki, kolega pieczołowicie wypełnia dziennik obserwacji, drugi uzupełnia tabelki w excelu, ja klęczałam do połowy schowana w szafce laboratoryjnej i czegoś szukałam, chyba sensu życia, generalnie był ruch w interesie. Po 2-3 minutach gapienia się przeszli na kawkę do dziekana. A opiekunka koła naukowego, jak już zaczęła oddychać, to się rozpłakała ze śmiechu i zażądała wódki. Dlaczego?

Pracownia działała na sucho, czyli bez odczynników, z którymi moglibyśmy mieć bezpośredni kontakt. Każdy, kto się znał na robocie wiedziałby od razu, że nasze skafandry kosmiczne to nieporozumienie, wystarczyłby zwyczajny kitel. I koleżanka, która pieczołowicie rozdrabniała zwyczajną sól kuchenną w moździerzu też była tam co najmniej nie na miejscu. Państwo sponsorzy byli jednak zachwyceni, bo ich pieniądze nie idą na marne.

Z opiekunką koła poszliśmy potem na bardzo dużo wódki. Ona prędziutko skoczyła szczebelek wyżej w uczelnianej hierarchii, moje koło naukowe przez rok pławiło się w finansowej łasce dziekana, my sami jakoś na jego egzaminach i obronach dostawaliśmy podejrzanie dobre oceny. Stypendyści zaś dostali po zadkach, ale - ponieważ każdy miał tatusia lub mamusię gdzieś wysoko na wydziale - bito ich przez poduszkę.

Sprawdziłam i ten program stypendialny wciąż działa, tylko jest o wiele skromniejszy - to już nie czterokrotność stypendium uczelnianego, ale jego równowartość. I znajomi, którzy zostali na wydziale mówią, że chętnych też o wiele mniej, za to efektów wręcz przeciwnie - coraz więcej. Może dlatego, że ustalili sztywne kryteria naboru...

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (248)

#75171

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ogarniałam przyjaciółkę z depresją. Ciężką, głęboką, rozwijającą się latami, doskonale zresztą maskowaną i z uporem godnym lepszej sprawy wypieraną. Przez 4 lata dziewczyna ukrywała objawy, w tym przeróżne akty autoagresji, tak skutecznie, że nawet jej chłopak niczego nie zauważył. Sama miałam ochotę prać się po pysku, że zignorowałam kilka słabych, izolowanych sygnałów i nie poskładałam ich w całość, tylko po czasie każdy jest mądry. Nic to, trzeba działać.

Recepta załatwiona na leki tak dobrane, żeby było jak najmniej działań niepożądanych, za to efekty w miarę szybkie (niestety, etap "najpierw musi być gorzej", czyli zamknięcie w domu, apatię, reakcje lękowe, zanik poczucia przyjemności i resztę trzeba było zaliczyć) i można było je łączyć z branymi stale fitofarmaceutykami. Zmuszanie do regularnego przyjmowania pomijam, ale były fajerwerki i rzucanie ostrymi przedmiotami. Jak chemia zaczęła działać, zaczęło się odprowadzanie pod drzwi psychiatry i szukanie odpowiedniej terapii miękkiej. Najpierw grupowo (jeżeli jesteś w związku od 4 lat z kimś, kto wymaga terapii, też potrzebujesz na nią iść), potem stopniowo przechodzenie na spotkania indywidualnie - wszystko przy stałym oporze dziewczyny, w końcu nie po to wypierała chorobę ze świadomości latami, żeby się przyznać do niej w ciągu kilku miesięcy. W zasadzie sztampowy kurs postępowania z trudnym pacjentem w praktyce. Nakłady czasu, wysiłku i pieniędzy ze strony jej, jej faceta i mojej były olbrzymie. Efekty normalnie i wk*rwiająco powolne, kroczki w dobrą stronę mikroskopijnie małe, ale przynajmniej są. A raczej były.

Rzecz pierwsza - otoczenie, czyli rodzina i przyjaciele. Pomijam to, że dla większości ludzi depresję ma się w czwartek wieczorem i w piątek już znika, bo weekend, żeby wrócić od poniedziałku. Tutaj mamy do czynienia ze środowiskiem około- i medycznym, ludzie uświadomieni co do natury problemu z wielu różnych źródeł na, wydawałoby się, specjalistycznym poziomie. Jej matka w miejscu publicznym (wyszła z domu! W gwarne miejsce! Gratulacje!) przywitała ją słowami "w coś ty się ubrała, wyglądasz jak menelka". Cóż, był w tył zwrot i kurs na dom. Mamuśka, solidnie przeze mnie opieprzona, stwierdziła, że przecież ona jest lekarzem i wie, jak się postępuje z ludźmi z depresją, czyli ostro i brutalnie, bo nie ma co się cackać. Jest laryngologiem, ale i tak współczuję jej pacjentom. Jej ojca interesowało tylko to, czy nie zawali roku przez "te humory", bo przecież poszła na terapię, to dlaczego nie jest już zdrowa? Wspólni znajomi stwierdzili, że oni też mają depresję i takich cyrków nie robią, a poza tym, przesadzamy, bo tego się nie dostaje z dnia na dzień, a oni nic nie zauważyli.

Rzecz druga - uczelnia. W zasadzie zawaliła rok, bo przez chorobę i początkowe fazy terapii odstawiła sprawy studiów na bok. Trudno, bierzemy od prowadzącego psychiatry papier o tym, że dziewczyna była niezdolna do ogarnięcia obowiązków, sadzamy ją nad kartką papieru, niech pisze prośbę o urlop z powodów zdrowotnych. Napisała, podpisała, zaniosła na uczelnię (poszła załatwiać swoje sprawy i naprawiać skutki choroby! Brawo! Postęp!), oddała. Uczelnia stwierdziła, że jasne, urlopu udzieli, ale jeżeli to naprawdę choroba umysłowa, to raczej się pożegnają, bo będzie przeszkadzać w studiach i późniejszym wykonywaniu zawodu. Dziewczyna załamana, chce wszystko odkręcać, woli płacić za powtarzanie roku niż bruździć sobie w papierach. Po dokładnym przewertowaniu wszystkich możliwych uregulowań okazało się, że niestety, mogą ją zmusić do badań lekarskich. Motywacja do leczenia i oswajania się z diagnozą spadła niemal do zera.

Rzecz trzecia, której na pewno nie zostawimy i skończy się olbrzymią awanturą - aptekarka. Miasto duże, ale apteka osiedlowa, mała, stali pacjenci, niemal wyłącznie z okolicznych kamienic i małych bloków. Recepty realizowane od początku w tym miejscu. Zadzwonił do mnie chłopak przyjaciółki - wściekły jak nieboskie stworzenie. Jedna z aptekarek podzieliła się z jedną (przynajmniej jedną) z ich sąsiadek wiadomością, że "taka młoda, a psychotropy bierze, psychiczna, pani!". Sąsiadka zdążyła rozgadać w kamienicy (szczęście, że o źródle informacji też się wygadała). Dziewczynę wytykają palcami i zdążyli z niej zrobić niebezpieczną dla otoczenia. Reakcja chorej łatwa do przewidzenia - zanegowanie sensu jakichkolwiek działań. Dziś niedziela, przybytek zamknięty, ale jutro robimy z chłopakiem nalot szturmowy i albo postawię babę przed izbą aptekarską, albo wybiję jej zęby.

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 372 (418)

#74931

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Samorządy studenckie niewiele różnią się od tych... samorządowych.

Wydział, na którym studiuję jest z tych, gdzie jedna połowa kadry nauczającej nosi to samo nazwisko, a druga połowa nie, bo zachowała panieńskie/kawalerskie, zaś krewni dalszych stopni zajmują różne stanowiska w administracji. Przekonałam się o tym na własnej skórze.

Swojego czasu oblałam zaliczenie przedmiotu. Zdarza się, nie pierwsze, nie ostatnie w karierze, ale chciałam zobaczyć swoją pracę, żeby przed poprawką wiedzieć, czego jednak nie wiedziałam wcześniej. Profesor odpowiedzialny za zaliczenia to chcenie potraktował tak, jakbym mu co najmniej napluła w gębę. Mój argument, że regulamin studiów daje mi święte prawo zobaczenia swojej pracy, ba, nawet uzasadnienia oceny mogę się domagać, wywołał reakcję, którą mogę streścić w zwrocie "poszła won!". Poszłam więc, przeczytałam jeszcze raz regulamin, przeczytałam wszystko, co na stronach uczelni na temat rozwiązywania konfliktów było (niewiele, swoją drogą), zorientowałam się, że starosta roku wyjechany i postanowiłam zwrócić się do samorządu studenckiego, niech mediują (jest bardzo duża różnica między tym, jak pozwalałam się traktować, mając lat 12 i 22).

Pierwsze zderzenie z rzeczywistością: przedstawiciele samorządu na moim wydziale (11 osób) przyjmują przez godzinę w co drugi tydzień - i to pod warunkiem wcześniejszego ogłoszenia, że w tym tygodniu dyżur będzie. Mail kontaktowy co prawda podany, ale prywatny i w ogłoszeniu sprzed 3 lat, więc coś mi mówiło, że droga do sukcesu niekoniecznie wiedzie tamtędy. Miałam jednak blisko do ich biura, postanowiłam zajrzeć mimo wszystko.

W biurze zastałam 3 osoby, wszystkie zatopione w lekturze. Po moim "cześć" obrzuciły mnie bardzo niechętnym spojrzeniem, jedna wydusiła z siebie "cześć" i wróciły do książek. Potrafię poznać, kiedy nie jestem mile witana. Ale uważam też, że na głowę wchodzi się tym, którzy wejść sobie pozwalają, więc usiadłam na krześle i postanowiłam przeczekać.

To było najbardziej dłużące się 10 minut mojego życia. Wygrałam tę wojnę ignorowania się tylko dlatego, że z nudów zaczęłam podśpiewywać pod nosem. Nie wytrzymali. Siedząca tam dziewczyna rzuciła w moją stronę bardzo nieuprzejme "potrzebujesz czegoś?" - ton informował od razu, że jedyną prawidłową odpowiedzią jest "nie".

Dziewczyna, do której mówiłam (bo rozmową tego nie nazwę) słuchała mnie z kamienną twarzą. Druga dziewczyna i chłopak usiłowali powstrzymać chichot. Kiedy skończyłam, spojrzała na mnie z bezbrzeżną pogardą i zapytała: "Więc co właściwie mam zrobić, powiedzieć ojcu, żeby ci pokazał tę kartkę?"

Cóż. Spurpurowiałam, odparłam, że sama sobie poradzę i poszłam.
Poradziłam sobie tak, że po opłaceniu warunku wybłagałam w dziekanacie zapisanie do grupy, którą zaliczać miał ktoś inny. I na każdym kroku plułam na samorząd, w czym wtórowało mi jeszcze parę osób.

Tak się zdarzyło, że skończyła się kadencja samorządu, trzeba było przeprowadzić wybory. Wystartowałam na starościnę wydziału. I przekonałam się, jak naprawdę wygląda ten światek. Z osób, które namawiały mnie do startu prawie nikt nie przyszedł na głosowanie. Za to przyszła jedna z prodziekanów - matka mojego kontrkandydata. Pogratulować mu stołka. Jeszcze zanim otwarto urnę. Wybory, oczywiście, przegrałam.

Dzisiaj (sobota!) miały się odbyć konsultacje studenckie w sprawie zmian w programach studiów, zaliczeniach przedmiotów, praktyk i kilku innych bardzo ważnych rzeczy. Konsultacje służą m.in. po to, żeby zebrać głosy studentów i wypracować jedyne oficjalne stanowisko wobec władz wydziału. Informację o konsultacjach "znalazłam" tylko dlatego, że stałam w kolejce za dziewczyną z wydziałowej rady samorządu i podsłuchałam jej rozmowę. Wybrałam się na te konsultacje - drzwi zamknięte. Zrobiłam zdjęcie, zrobiłam filmik, w którym główną rolę zagrała klamka szarpana moją ręką i wrzuciłam na grupę na fejsie mojego roku. Głosów oburzenia jest już kilkadziesiąt. Osób, które odpowiedziały na prośbę o podpisanie skargi do rektora brak.

I po raz kolejny dziekan z zadowoleniem stwierdzi, że przecież studenci nie mają żadnych zastrzeżeń do np. całkowicie fikcyjnego systemu ECTS.

Ale jeżeli w poniedziałek do biura dziekana trafi raport z konsultacji, to będę bardzo, bardzo zła.

uczelnia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 198 (222)

#74961

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Budżetówka.

Narobiłam się dla instytucji finansowanej z podatków. Stawkę dostałam godziwą, ale termin realizacji już napięty, w zasadzie na styk, a i tak wyszły z tego cyrki.

Miałam skończyć, powiedzmy, w środę. Tydzień wcześniej dostaję telefon - ma być w piątek. Nie będzie, bo nie, musiałabym się rozdwoić i przenieść w czasie, bo to, co zrobię za godzinę zależy bezpośrednio od tego, co mi wyjdzie za kwadrans.

Ma być i koniec, to jest potrzebne na już, wczoraj, tydzień temu, świat się skończy, jak tego nie będzie. To może dodatkowe wynagrodzenie? I pieniądze szybciej, a nie po kwartale, jak zazwyczaj? Na poniedziałek rano bym się może wyrobiła (kosztem innych, żelaznych planów, ale złotówki powodują korozję takiego żelaza). "No jak się pani upiera". Pani się uparła, zaparła, zrobiła, o 7 rano wysłała.

Przed chwilą dzwoniłam - pani, z którą rozmawiałam dziś jest na zwolnieniu lekarskim, do piątku jej nie będzie. Zapytałam o wynagrodzenie - nooooooo najpierw to musi to zatwierdzić ta pani, której nie ma, potem to pójdzie do [długa lista osób władających magicznymi pieczątkami], a poza tym, to oni umowy o dzieło zazwyczaj rozliczają kwartalnie.

Czy urząd zdaje sobie sprawę z tego, że ustalenia były cokolwiek inne? "Ale tu nie ma żadnej notatki, że termin płatności się zmienił, żadnego aneksu pani nie podpisała."

Przyznam, że mam ochotę znaleźć tę panią i sprawić, że jej choroba naprawdę uczyni ją niezdolną do pracy.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 278 (306)