Profil użytkownika
Ursueal
Zamieszcza historie od: | 3 września 2016 - 3:27 |
Ostatnio: | 8 września 2024 - 23:44 |
- Historii na głównej: 76 z 85
- Punktów za historie: 16719
- Komentarzy: 299
- Punktów za komentarze: 2386
Znajoma z pracy miała wypadek minionej jesieni. Życiu ani zdrowiu ogólnemu nie zagrażał, ale dość mocno skomplikował jej sytuację, bo wiadomo było, że lekarz medycyny pracy zdolności do wykonywania obowiązków na zajmowanym stanowisku już jej nie da. Ciągnęła więc L4, ile mogła, po L4 od razu urlop zaległy i tegoroczny, potem różne cuda-wianki, ale w pewnym momencie wyczerpała opcje i musiała spróbować wrócić do pracy - czyli iść na badania po dłuższej chorobie.
Samo doręczenie jej skierowania było chyba osobnym wyzwaniem logistycznym, choć tutaj sprawę znam tylko z lakonicznych relacji z zebrań po stronie firmy i potoku bluzgów mieszanych z lamentami po stronie jej, więc szczegółów nie znam. Grunt, że doręczali je prawie miesiąc. Badania, jak się spodziewałam, zakończyły się stwierdzeniem braku zdolności do pracy. Odwołanie do ośrodka wojewódzkiego poskutkowało tym, że wypowiedzenie odroczyła o kolejnych kilka tygodni.
Firma najpierw próbowała wyciągnąć rękę - zaproponowali jej najlepiej płatne ze stanowisk, które mogła objąć w jej sytuacji (mimo że nie było tam żadnej potrzeby dodatkowej osoby), ale nie oszukujmy się - było to znaczące kilka szczebli niżej, z wypłatą też odpowiednio pomniejszoną. Propozycja została odrzucona (z fochem - tutaj akurat informacje mam pewne), więc nie zostało nam nic innego jak ją zwolnić. Nawet dorzucili jej premię na pożegnanie w wysokości, jakiej zazwyczaj się u nas nie widuje w takich sytuacjach.
Żeby zbudować pełny obraz sytuacji - znajoma nie umiera, nie jest przykuta do łóżka ani wózka i w pełni obsługuje się samodzielnie na takim samym poziomie, jak wcześniej. Może spokojnie znaleźć pracę z takimi zarobkami, jakie miała wcześniej. Musiałaby tylko dopuścić do siebie to, że stało się, życie się zmieniło i trzeba sobie radzić z konsekwencjami, czyli przystosować się do nowych warunków. Zdaje się jednak, że jakoś uparcie nie jest do tego zdolna.
Piszę to, ponieważ jej najnowszym pomysłem jest pozwanie firmy o niezgłoszony nigdzie wypadek przy pracy, w wyniku którego ona teraz została bez środków do życia (bo mąż sknera utrzymuje ją tylko wirtualnie, a ona jego pieniądze wydaje w ilościach hurtowych całkiem bezwiednie i mimowolnie).
Wypadek zdarzył się znajomej, kiedy korzystała z przedłużonego weekendu z okazji 1 listopada - wzięła wtedy 2 dni urlopu, wyjechała, zachlała i stało się. Ale nie - ona z tego urlopu została wcześniej ściągnięta do pracy - przeze mnie. Odebrała przecież wtedy telefon w sprawie służbowej, to przerwało bieg urlopu i ona pozostawała w gotowości do pracy zdalnej, tylko jej nikt nie dał obowiązków, więc ich nie wykonywała. Wypadek zdarzył się zatem w czasie pracy i ona teraz pozwie firmę tak, że zarząd będzie beton z fundamentów jeść, żeby ją spłacić.
Tak, dzwoniłam do niej. Tak, rozmowa była o bardzo ważnych sprawach związanych z pracą - przypomniałam jej, że miała mi puścić blika składkowego, bo koledze z firmy urodziło się dziecko i deklarowała dołożyć się do ściepy. Tylko jak z tego zrobiła ściągnięcie jej z urlopu, to ja już nie rozumiem i raczej zrozumieć nie chcę. Przedstawiony w piątek sprytny plan "jesteś (w sensie - ja jestem) świadkiem mojego oskarżenia" zbyłam milczeniem, bo śmiać mi się nie chciało.
Od piątku dostałam całkiem sporo wiadomości wzywających mnie do zastanowienia się, po czyjej chcę być stronie, bo lepiej być po tej jej, niż po tej przegranej, było też trochę gróźb, że jak ona z nami wszystkimi skończy, to pójdziemy z torbami. Aż dziw, że ktoś z całkowicie zrujnowanym zdrowiem, jak powtarza, może tak szybko i dużo pisać.
A to miała być spokojna praca ze statecznymi, zrównoważonymi introwertykami...
Samo doręczenie jej skierowania było chyba osobnym wyzwaniem logistycznym, choć tutaj sprawę znam tylko z lakonicznych relacji z zebrań po stronie firmy i potoku bluzgów mieszanych z lamentami po stronie jej, więc szczegółów nie znam. Grunt, że doręczali je prawie miesiąc. Badania, jak się spodziewałam, zakończyły się stwierdzeniem braku zdolności do pracy. Odwołanie do ośrodka wojewódzkiego poskutkowało tym, że wypowiedzenie odroczyła o kolejnych kilka tygodni.
Firma najpierw próbowała wyciągnąć rękę - zaproponowali jej najlepiej płatne ze stanowisk, które mogła objąć w jej sytuacji (mimo że nie było tam żadnej potrzeby dodatkowej osoby), ale nie oszukujmy się - było to znaczące kilka szczebli niżej, z wypłatą też odpowiednio pomniejszoną. Propozycja została odrzucona (z fochem - tutaj akurat informacje mam pewne), więc nie zostało nam nic innego jak ją zwolnić. Nawet dorzucili jej premię na pożegnanie w wysokości, jakiej zazwyczaj się u nas nie widuje w takich sytuacjach.
Żeby zbudować pełny obraz sytuacji - znajoma nie umiera, nie jest przykuta do łóżka ani wózka i w pełni obsługuje się samodzielnie na takim samym poziomie, jak wcześniej. Może spokojnie znaleźć pracę z takimi zarobkami, jakie miała wcześniej. Musiałaby tylko dopuścić do siebie to, że stało się, życie się zmieniło i trzeba sobie radzić z konsekwencjami, czyli przystosować się do nowych warunków. Zdaje się jednak, że jakoś uparcie nie jest do tego zdolna.
Piszę to, ponieważ jej najnowszym pomysłem jest pozwanie firmy o niezgłoszony nigdzie wypadek przy pracy, w wyniku którego ona teraz została bez środków do życia (bo mąż sknera utrzymuje ją tylko wirtualnie, a ona jego pieniądze wydaje w ilościach hurtowych całkiem bezwiednie i mimowolnie).
Wypadek zdarzył się znajomej, kiedy korzystała z przedłużonego weekendu z okazji 1 listopada - wzięła wtedy 2 dni urlopu, wyjechała, zachlała i stało się. Ale nie - ona z tego urlopu została wcześniej ściągnięta do pracy - przeze mnie. Odebrała przecież wtedy telefon w sprawie służbowej, to przerwało bieg urlopu i ona pozostawała w gotowości do pracy zdalnej, tylko jej nikt nie dał obowiązków, więc ich nie wykonywała. Wypadek zdarzył się zatem w czasie pracy i ona teraz pozwie firmę tak, że zarząd będzie beton z fundamentów jeść, żeby ją spłacić.
Tak, dzwoniłam do niej. Tak, rozmowa była o bardzo ważnych sprawach związanych z pracą - przypomniałam jej, że miała mi puścić blika składkowego, bo koledze z firmy urodziło się dziecko i deklarowała dołożyć się do ściepy. Tylko jak z tego zrobiła ściągnięcie jej z urlopu, to ja już nie rozumiem i raczej zrozumieć nie chcę. Przedstawiony w piątek sprytny plan "jesteś (w sensie - ja jestem) świadkiem mojego oskarżenia" zbyłam milczeniem, bo śmiać mi się nie chciało.
Od piątku dostałam całkiem sporo wiadomości wzywających mnie do zastanowienia się, po czyjej chcę być stronie, bo lepiej być po tej jej, niż po tej przegranej, było też trochę gróźb, że jak ona z nami wszystkimi skończy, to pójdziemy z torbami. Aż dziw, że ktoś z całkowicie zrujnowanym zdrowiem, jak powtarza, może tak szybko i dużo pisać.
A to miała być spokojna praca ze statecznymi, zrównoważonymi introwertykami...
praca zwolnienie
Ocena:
147
(161)
Studia zaoczne mają tę wredną przypadłość, że zajęcia ma się właśnie wtedy, kiedy prawie wszyscy inni mają wolne i wypadałoby pogodzić się z tym już na etapie rekrutacji. Moi studenci najwyraźniej się z tym nie pogodzili i nie pojawili się na dzisiejszych porannych ćwiczeniach.
Wiem, że zajęcia w sobotę o 8 rano nie są niczym atrakcyjnym. Wiem, że zajęcia w sobotę o 8 rano w środku majówki są czymś jeszcze mniej atrakcyjnym. Wiem też, jak kusi urwanie się z porannych ćwiczeń. Przecież nawet na zaocznych można mieć tę jedną nieobecność.
W ten sposób z mojej grupy urwali się wszyscy, a ja prawie dostałam spazmów, gdyż dawno się z taką bezczelnością nie spotkałam.
Albowiem dzisiejsze zajęcia miały być odrabiane, odrabiane na usilną prośbę studentów, którzy odwołali je z ostatniej niedzieli przed Wielkanocą, żeby nie musieć czekać na mnie na niespodziewanym okienku i móc wcześniej wrócić do domów. I to, że mieliśmy się spotkać dzisiaj rano – to był w zasadzie ich pomysł (z harmonogramu wynikało jasno, że inne opcje nie wchodzą w grę, trzeba by robić dodatkowy zjazd w lipcu). Że przyjdę specjalnie dla nich, bo innych grup dzisiaj nie mam – też o tym wiedzieli, bo im powiedziałam to od razu. Że bardzo mi zależy na tym, żeby te zajęcia się odbyły, bo godzin mamy mało, a pracy bardzo dużo – to też usłyszeli. Że bardzo proszę mnie powiadomić choćby głupią wiadomością na teamsie, gdyby jednak miało nie być dużej części grupy (tego, że wszyscy zdezerterują, nie brałam pod uwagę), bo to całkowicie zmienia sytuację – to też im jednoznacznie zakomunikowałam. Słowami „tylko błagam Państwa, proszę nie robić tak, że teraz odwołujemy, przenosimy na majówkę, a ¾ grupy się nie pojawi, bo majówka i długi weekend. To nie ma najmniejszego sensu, lepiej od razu przesuńmy sprawę na lipiec”.
Że bardzo liczyłam na wolną sobotę, bo już wtedy wiedziałam, że w piątek będę mieć nockę w pracy, zaś niedzielę spędzę na uczelni – tego akurat nie wiedzieli, ale nie uważam takiej niewiedzy za okoliczność łagodzącą.
Treści którychś zajęć – albo dzisiejszych, albo ostatnich – będą musieli poznać z literatury przedmiotu. Nie dość, że ta jest mało przystępna treściowo (zaś rocznik, mówiąc delikatnie, do najbystrzejszych nie należy), to jeszcze zapoznanie się z nią wymaga odwiedzin w bibliotece, do której – wiem z pewnego źródła – ponad połowa studentów w ogóle się jeszcze nie zapisała. A mnie nic nie powstrzyma przed detalicznym rozliczeniem ich ze znajomości tego piśmiennictwa na egzaminie.
Warunek z mojego przedmiotu kosztuje w zasadzie prawie tyle, co czesne za semestr. Ci, którzy już mają deficyt punktowy, będą musieli powtórzyć cały rok. Bez pozytywnej oceny z pierwszego terminu ode mnie nie można zapisać się na najbardziej obleganą (i dochodową) specjalność, zostają te zdecydowanie mniej popularne. Pani dziekan tego roku też jakoś specjalnie nie lubi, więc wrażliwa na ich łzy – i prośby o dodatkowy termin poprawki lub zwolnienie z opłat za powtarzanie zajęć – raczej nie będzie. Na dodatkową poprawkę musiałabym się zresztą sama zgodzić, a w ugodowym nastroju bynajmniej nie jestem.
Oczywiście, ten ponury scenariusz może być czystą fikcją, bo wciąż można zrobić zjazd w lipcu. Państwo studenci muszą tylko zechcieć napisać podanie o jego zorganizowanie, ja muszę zechcieć znowu dodatkowo przyjść do pracy (lecę, pędzę), a uczelnia musi zechcieć mi za to dodatkowo zapłacić (co graniczy z cudem). Ciekawi mnie, komu będzie się chciało najmniej.
Wiem, że zajęcia w sobotę o 8 rano nie są niczym atrakcyjnym. Wiem, że zajęcia w sobotę o 8 rano w środku majówki są czymś jeszcze mniej atrakcyjnym. Wiem też, jak kusi urwanie się z porannych ćwiczeń. Przecież nawet na zaocznych można mieć tę jedną nieobecność.
W ten sposób z mojej grupy urwali się wszyscy, a ja prawie dostałam spazmów, gdyż dawno się z taką bezczelnością nie spotkałam.
Albowiem dzisiejsze zajęcia miały być odrabiane, odrabiane na usilną prośbę studentów, którzy odwołali je z ostatniej niedzieli przed Wielkanocą, żeby nie musieć czekać na mnie na niespodziewanym okienku i móc wcześniej wrócić do domów. I to, że mieliśmy się spotkać dzisiaj rano – to był w zasadzie ich pomysł (z harmonogramu wynikało jasno, że inne opcje nie wchodzą w grę, trzeba by robić dodatkowy zjazd w lipcu). Że przyjdę specjalnie dla nich, bo innych grup dzisiaj nie mam – też o tym wiedzieli, bo im powiedziałam to od razu. Że bardzo mi zależy na tym, żeby te zajęcia się odbyły, bo godzin mamy mało, a pracy bardzo dużo – to też usłyszeli. Że bardzo proszę mnie powiadomić choćby głupią wiadomością na teamsie, gdyby jednak miało nie być dużej części grupy (tego, że wszyscy zdezerterują, nie brałam pod uwagę), bo to całkowicie zmienia sytuację – to też im jednoznacznie zakomunikowałam. Słowami „tylko błagam Państwa, proszę nie robić tak, że teraz odwołujemy, przenosimy na majówkę, a ¾ grupy się nie pojawi, bo majówka i długi weekend. To nie ma najmniejszego sensu, lepiej od razu przesuńmy sprawę na lipiec”.
Że bardzo liczyłam na wolną sobotę, bo już wtedy wiedziałam, że w piątek będę mieć nockę w pracy, zaś niedzielę spędzę na uczelni – tego akurat nie wiedzieli, ale nie uważam takiej niewiedzy za okoliczność łagodzącą.
Treści którychś zajęć – albo dzisiejszych, albo ostatnich – będą musieli poznać z literatury przedmiotu. Nie dość, że ta jest mało przystępna treściowo (zaś rocznik, mówiąc delikatnie, do najbystrzejszych nie należy), to jeszcze zapoznanie się z nią wymaga odwiedzin w bibliotece, do której – wiem z pewnego źródła – ponad połowa studentów w ogóle się jeszcze nie zapisała. A mnie nic nie powstrzyma przed detalicznym rozliczeniem ich ze znajomości tego piśmiennictwa na egzaminie.
Warunek z mojego przedmiotu kosztuje w zasadzie prawie tyle, co czesne za semestr. Ci, którzy już mają deficyt punktowy, będą musieli powtórzyć cały rok. Bez pozytywnej oceny z pierwszego terminu ode mnie nie można zapisać się na najbardziej obleganą (i dochodową) specjalność, zostają te zdecydowanie mniej popularne. Pani dziekan tego roku też jakoś specjalnie nie lubi, więc wrażliwa na ich łzy – i prośby o dodatkowy termin poprawki lub zwolnienie z opłat za powtarzanie zajęć – raczej nie będzie. Na dodatkową poprawkę musiałabym się zresztą sama zgodzić, a w ugodowym nastroju bynajmniej nie jestem.
Oczywiście, ten ponury scenariusz może być czystą fikcją, bo wciąż można zrobić zjazd w lipcu. Państwo studenci muszą tylko zechcieć napisać podanie o jego zorganizowanie, ja muszę zechcieć znowu dodatkowo przyjść do pracy (lecę, pędzę), a uczelnia musi zechcieć mi za to dodatkowo zapłacić (co graniczy z cudem). Ciekawi mnie, komu będzie się chciało najmniej.
Ocena:
137
(141)
Jednym z licznych dobrodziejstw standaryzacji kształcenia, opisywania efektów nauczania, tworzenia ram i wykazów osiągnięć i kwalifikacji (jak zwał, tak zwał) miało być to, żeby studenci nie musieli zaliczać po kilka razy tych samych zajęć i treści. Idea słuszna i, po ujęciu jej w określone ramy wykonawcze, rozsądna.
Tymczasem dzisiaj, czekając w kolejce na audiencję w ogólnouczelnianej nadizbie (czyli kwesturze), poplotkowałam sobie z ludźmi na krzesłach obok i zdobyłam kolejny okaz do mojej kolekcji uczelnianych absurdów.
Jest sobie wykład z metodologii nauk, który równolegle idzie dla różnych kierunków studiów na jednym wydziale. Program ten sam, choć na różnych kierunkach prowadzą go różne osoby, ale poza nazwiskiem prowadzącego nie zmienia się w nim, od strony formalnej, nic. Teoretycznie student, zaliczywszy ten wykład na kierunku A, mając go w programie na zaczętym później kierunku B, powinien mieć ten przedmiot uznany automatycznie. I jeśli transfer ocen wygląda tak, że z A chce się mieć uznanie na B, to nie ma z tym najmniejszego problemu.
Jeśli jednak ktoś, kto zdał ten egzamin na kierunku B chce mieć uznanie na A, to nie ma takiej opcji. Kierownik przedmiotu się nie zgadza. Żeby skorzystać ze swoich uprawnień, student musi być gotowy na wysyłanie skarg do biura RPS i wytaczanie innych ciężkich dział - postawiony przed ścianą zewnętrznych instytucji, dziekan uznaje przedmiot za zrealizowany, ale niechętnie. Dlaczego? Na kierunek B są o wiele niższe progi punktowe, więc powszechnie ma się jego studentów za gorszy sort, który nie spełnia wysokich standardów kierunku A. Przecież gdyby ci ludzie byli inteligentni, to od razu poszliby na te lepsze studia.
Usłyszałam to od osoby, która prowadzi metodologię na kierunku B i która wyraźnie ma dosyć sytuacji, w której założono, że skoro jest z B, to gorzej uczy i egzaminuje, za to tych z A automatycznie ma uważać za spełniających najwyższe standardy.
Tymczasem dzisiaj, czekając w kolejce na audiencję w ogólnouczelnianej nadizbie (czyli kwesturze), poplotkowałam sobie z ludźmi na krzesłach obok i zdobyłam kolejny okaz do mojej kolekcji uczelnianych absurdów.
Jest sobie wykład z metodologii nauk, który równolegle idzie dla różnych kierunków studiów na jednym wydziale. Program ten sam, choć na różnych kierunkach prowadzą go różne osoby, ale poza nazwiskiem prowadzącego nie zmienia się w nim, od strony formalnej, nic. Teoretycznie student, zaliczywszy ten wykład na kierunku A, mając go w programie na zaczętym później kierunku B, powinien mieć ten przedmiot uznany automatycznie. I jeśli transfer ocen wygląda tak, że z A chce się mieć uznanie na B, to nie ma z tym najmniejszego problemu.
Jeśli jednak ktoś, kto zdał ten egzamin na kierunku B chce mieć uznanie na A, to nie ma takiej opcji. Kierownik przedmiotu się nie zgadza. Żeby skorzystać ze swoich uprawnień, student musi być gotowy na wysyłanie skarg do biura RPS i wytaczanie innych ciężkich dział - postawiony przed ścianą zewnętrznych instytucji, dziekan uznaje przedmiot za zrealizowany, ale niechętnie. Dlaczego? Na kierunek B są o wiele niższe progi punktowe, więc powszechnie ma się jego studentów za gorszy sort, który nie spełnia wysokich standardów kierunku A. Przecież gdyby ci ludzie byli inteligentni, to od razu poszliby na te lepsze studia.
Usłyszałam to od osoby, która prowadzi metodologię na kierunku B i która wyraźnie ma dosyć sytuacji, w której założono, że skoro jest z B, to gorzej uczy i egzaminuje, za to tych z A automatycznie ma uważać za spełniających najwyższe standardy.
studia
Ocena:
123
(133)
Rozmowa z "koleżanką" o doborze literatury dla studentów na zajęcia.
[K] Napisałam taki a taki artykuł, 2 tygodnie temu wyszedł w czasopiśmie, więc im wpisałam do obowiązkowych na następny zjazd.
[Ja] A ten numer już jest w bibliotece? Tak szybko?
[K - patrząc na mnie jak na skończoną kretynkę] W jakiej bibliotece? Niech sobie wykupią dostęp od wydawcy, mną się nikt nie przejmował, czy coś gdzieś jest, miałam mieć i tyle.
[Ja] Przecież to wyjdzie chyba 200 zł za jeden tekst, ludzie się wściekną. Daj im plik autorski, inaczej tego nie przeczytają.
[K] Zwariowałaś? Jakość kosztuje!
Biblioteka uczelniana tego tytułu w ogóle nie prenumeruje, a koszt jednego artykułu na stronie wydawcy to ponad 40$ netto. Nawet jeśli wszystkie grupy solidarnie zrzucą się, żeby wykupić jednorazowy dostęp, to dla mnie nadal zrobienie czegoś takiego z premedytacją jest zwyczajnym świństwem. No, tylko ze mnie śmieją się - w tym owa "koleżanka" - że sprawdzając dostępność literatury przed ułożeniem listy, robię z siebie frajerkę, bo "studenci i tak tego nie docenią".
[K] Napisałam taki a taki artykuł, 2 tygodnie temu wyszedł w czasopiśmie, więc im wpisałam do obowiązkowych na następny zjazd.
[Ja] A ten numer już jest w bibliotece? Tak szybko?
[K - patrząc na mnie jak na skończoną kretynkę] W jakiej bibliotece? Niech sobie wykupią dostęp od wydawcy, mną się nikt nie przejmował, czy coś gdzieś jest, miałam mieć i tyle.
[Ja] Przecież to wyjdzie chyba 200 zł za jeden tekst, ludzie się wściekną. Daj im plik autorski, inaczej tego nie przeczytają.
[K] Zwariowałaś? Jakość kosztuje!
Biblioteka uczelniana tego tytułu w ogóle nie prenumeruje, a koszt jednego artykułu na stronie wydawcy to ponad 40$ netto. Nawet jeśli wszystkie grupy solidarnie zrzucą się, żeby wykupić jednorazowy dostęp, to dla mnie nadal zrobienie czegoś takiego z premedytacją jest zwyczajnym świństwem. No, tylko ze mnie śmieją się - w tym owa "koleżanka" - że sprawdzając dostępność literatury przed ułożeniem listy, robię z siebie frajerkę, bo "studenci i tak tego nie docenią".
Ocena:
127
(131)
Dzisiaj usłyszałam, że do rządu spływają kolejne postulaty o powiększenie listy grup pacjentów uprzywilejowanych. Wkrótce chyba będzie ich więcej niż tych zwyczajnych.
Standardowym pomysłem władzy na rozwiązanie problemu znikomej dostępności lekarzy jest dodawanie kolejnych grup do wykazu pacjentów z prawem do świadczeń poza kolejnością. W czasie pandemii np. obniżono wymagania wobec krwiodawców. Wcześniej dawca krwi, jeśli chciał „wchodzić bez kolejki”, przy pewnym szczęściu potrzebował około roku, żeby zostać dawcą zasłużonym. Z okazji covidu niemiłościwie nam panujący stwierdzili, że wystarczy oddać 3 razy krew (albo jej składniki), żeby cieszyć się tymi samymi przywilejami. A osocze można oddawać co 2 tygodnie. Akcje nawołujące do oddawania osocza w pandemii, oddawanie krwi „dla Ukrainy”, podwojona liczba dni usprawiedliwionej nieobecności w pracy wałkowana przez media na wszelkie sposoby, wreszcie - co w pełni rozumiem - żywotna przydatność takich przywilejów i liczba pacjentów przeskakujących kolejkę błyskawicznie skoczyła. Właśnie o nich zgadałam się kilka tygodni temu z kolegą z roku.
Kolega, zdjęty chyba na poły litością, na poły głupotą dojeżdżał raz w tygodniu w rodzinne strony w Polsce Bardzo Powiatowej, żeby tam przyjmować w lokalnej przychodni w ramach świadczeń finansowanych z NFZ (zyskiem na pewno się nie kierował, bo dniówka po odliczeniu dojazdów nawet nie leżała koło jego standardowych zarobków). Innego lekarza tej specjalizacji po prostu nie było w okolicy, więc siłą rzeczy pacjentów miał dużo, terminarz ułożony na styk, a wizyty kontrolne wyznaczał maksymalnie odległe od siebie. Z miesiąca na miesiąc było jednak coraz więcej awantur, że pacjenci uprzywilejowani czekają dłużej niż przepisy zakładają, że „nie przyjmuje w 7 dni, choć prawo mu każe”.
Po koledze to na początku trochę spływało, bo organizacja rejestracji to nie jego problem, ale w końcu się zeźlił, bo to do niego rejestratorki miały pretensje, że ludzie się z nimi w okienku kłócą, właściciele, że co chwila muszą pisać wyjaśnienia dla NFZ i odpowiadać na skargi ludziom, a pacjenci jęczeli, że mają opóźniane i przekładane wizyty, bo ktoś „z przywilejem” wchodzi na ich miejsce. Awantur pod drzwiami też miał dosyć (przecież kobieta w ciąży zapisana na 17 wejdzie po 14, skoro akurat jest w budynku, lekarz powinien też wywalić pacjenta z trwającej wizyty, bo ona jest w ciąży i bez kolejki, ona ma prawa i zamierza je wywrzeszczeć), doszło też do personalnego obsobaczania go w internecie.
Od strony formalnej rozumiem – jeśli termin przyjęcia ma wynieść do 7 dni, to nie powinno się proponować miesiąca. Z drugiej strony, jeśli pacjent z uprawnieniami dostaje termin za miesiąc, bo fizycznie inaczej się nie da, a pacjent bez uprawnień na następne Boże Narodzenie, to mimo wszystko różnica w traktowaniu jest znaczna.
Litość koledze się skończyła, kiedy szefowie tamtej przychodni dali wprost do zrozumienia, że mają dość tej sytuacji i on ma coś zrobić, bo to przez niego są takie awantury i najlepiej byłoby, jakby po prostu przyjmował więcej po godzinach albo skrócił długość wizyt, żeby upchnąć pacjentów. Ludzi z żalami kierowali bezpośrednio do niego („pani zapyta lekarza, czy zgodzi się teraz przyjąć” – jak się nie zgodził, to on wychodził na tego złego). Kolega się wściekł, współpracę wypowiedział, spakował manatki i pomachał środkowym palcem na odjezdne, w jego podstawowym miejscu pracy tylko się ucieszyli, że zwiększył dyspozycyjność.
Nikogo na jego miejsce jeszcze nie znaleźli. Do najbliższej poradni tej specjalizacji jest stamtąd ponad 80 kilometrów, specjalnie wtedy sprawdziliśmy. Szerokiej drogi.
Standardowym pomysłem władzy na rozwiązanie problemu znikomej dostępności lekarzy jest dodawanie kolejnych grup do wykazu pacjentów z prawem do świadczeń poza kolejnością. W czasie pandemii np. obniżono wymagania wobec krwiodawców. Wcześniej dawca krwi, jeśli chciał „wchodzić bez kolejki”, przy pewnym szczęściu potrzebował około roku, żeby zostać dawcą zasłużonym. Z okazji covidu niemiłościwie nam panujący stwierdzili, że wystarczy oddać 3 razy krew (albo jej składniki), żeby cieszyć się tymi samymi przywilejami. A osocze można oddawać co 2 tygodnie. Akcje nawołujące do oddawania osocza w pandemii, oddawanie krwi „dla Ukrainy”, podwojona liczba dni usprawiedliwionej nieobecności w pracy wałkowana przez media na wszelkie sposoby, wreszcie - co w pełni rozumiem - żywotna przydatność takich przywilejów i liczba pacjentów przeskakujących kolejkę błyskawicznie skoczyła. Właśnie o nich zgadałam się kilka tygodni temu z kolegą z roku.
Kolega, zdjęty chyba na poły litością, na poły głupotą dojeżdżał raz w tygodniu w rodzinne strony w Polsce Bardzo Powiatowej, żeby tam przyjmować w lokalnej przychodni w ramach świadczeń finansowanych z NFZ (zyskiem na pewno się nie kierował, bo dniówka po odliczeniu dojazdów nawet nie leżała koło jego standardowych zarobków). Innego lekarza tej specjalizacji po prostu nie było w okolicy, więc siłą rzeczy pacjentów miał dużo, terminarz ułożony na styk, a wizyty kontrolne wyznaczał maksymalnie odległe od siebie. Z miesiąca na miesiąc było jednak coraz więcej awantur, że pacjenci uprzywilejowani czekają dłużej niż przepisy zakładają, że „nie przyjmuje w 7 dni, choć prawo mu każe”.
Po koledze to na początku trochę spływało, bo organizacja rejestracji to nie jego problem, ale w końcu się zeźlił, bo to do niego rejestratorki miały pretensje, że ludzie się z nimi w okienku kłócą, właściciele, że co chwila muszą pisać wyjaśnienia dla NFZ i odpowiadać na skargi ludziom, a pacjenci jęczeli, że mają opóźniane i przekładane wizyty, bo ktoś „z przywilejem” wchodzi na ich miejsce. Awantur pod drzwiami też miał dosyć (przecież kobieta w ciąży zapisana na 17 wejdzie po 14, skoro akurat jest w budynku, lekarz powinien też wywalić pacjenta z trwającej wizyty, bo ona jest w ciąży i bez kolejki, ona ma prawa i zamierza je wywrzeszczeć), doszło też do personalnego obsobaczania go w internecie.
Od strony formalnej rozumiem – jeśli termin przyjęcia ma wynieść do 7 dni, to nie powinno się proponować miesiąca. Z drugiej strony, jeśli pacjent z uprawnieniami dostaje termin za miesiąc, bo fizycznie inaczej się nie da, a pacjent bez uprawnień na następne Boże Narodzenie, to mimo wszystko różnica w traktowaniu jest znaczna.
Litość koledze się skończyła, kiedy szefowie tamtej przychodni dali wprost do zrozumienia, że mają dość tej sytuacji i on ma coś zrobić, bo to przez niego są takie awantury i najlepiej byłoby, jakby po prostu przyjmował więcej po godzinach albo skrócił długość wizyt, żeby upchnąć pacjentów. Ludzi z żalami kierowali bezpośrednio do niego („pani zapyta lekarza, czy zgodzi się teraz przyjąć” – jak się nie zgodził, to on wychodził na tego złego). Kolega się wściekł, współpracę wypowiedział, spakował manatki i pomachał środkowym palcem na odjezdne, w jego podstawowym miejscu pracy tylko się ucieszyli, że zwiększył dyspozycyjność.
Nikogo na jego miejsce jeszcze nie znaleźli. Do najbliższej poradni tej specjalizacji jest stamtąd ponad 80 kilometrów, specjalnie wtedy sprawdziliśmy. Szerokiej drogi.
nfz
Ocena:
185
(195)
Od początku roku było wiadomo, że miniony piątek z weekendem mieliśmy mieć arcytrudny przez nieobecności, z których ludzi nie ściągniemy, choćby się waliło i paliło. Grafik dopięty cudem, na styk styków, z wypisanym wołami na każdej kopii NIE ZMIENIAĆ POD ŻADNYM POZOREM. Nawet wychodziłam premię dla ludzi, którzy będą to wszystko trzymać na swoich barkach, żeby poczuli się docenieni.
Jakim tępym trepem trzeba być, żeby - wiedząc o tym wszystkim - wysłać SMS do firmy na 3 godziny przed początkiem swojej zmiany, że idzie się oddać krew, nie przyjdzie się w związku z tym do pracy ani dzisiaj, ani jutro i wyłączyć telefon.
Dodatkowego smaczku dodaje sytuacji to, że nie była to pierwsza taka akcja w wykonaniu tego podludzia i osobiście w tygodniu prosiłam go, żeby nawet nie myślał o odwaleniu czegoś takiego, bo najpierw my się w pracy nie pozbieramy, a potem ja mu zrobię z dupy jesień średniowiecza. Było zaklinanie się, słowa honoru, mało, a przysięgałby na grób prababki nieboszczki, że nie, że skąd, że rozumie. Takiego wała.
A to, że właśnie mnie miał zmienić i zarówno ja, jak i kolejny zmiennik musieliśmy przesiedzieć po 12 godzin zamiast 8 (za porzucenie procesów bez nadzoru jest nie tylko wylot z pracy, ale też z zawodu i czasem nawet kryminał) i musiałam wygasić część procesów, bo systemy nie przyjmowały ze względów bezpieczeństwa, najzupełniej zresztą słusznie, mojego numeru certyfikacji po przekroczeniu norm czasowych dla jednej zmiany i przez to poszliśmy w duże straty - to już jest drobiazg, o którym w ogóle dzisiaj nie wspominałam.
Dzisiaj okazało się, że krwi nie wzięli i zamiast zwolnienia na 2 dni wystawiono zwolnienie na 2 godziny i to jeszcze przed początkiem zmiany. Peszek. Dziewczyny w kadrach się połapały, że to trefny kwitek i firma odmówiła usprawiedliwienia dwóch dni nieobecności? Podwójny peszek. A ponieważ potencjalny dawca powinien być jednak ogólnie zdrowy, to najwyraźniej nie udało się ani wyżebrać, ani kupić L4 na weekend. Zresztą, możliwe, że coś takiego nawet do zapitej na imprezie pały nie wpadło.
Poproszona przez Władzę Bardzo Zwierzchnią o ustosunkowanie się i określenie, jaki środek dyscyplinujący będzie najlepszy, bo w końcu jestem w jakimś stopniu jego przełożoną i to ja znowu musiałam siedzieć przez niego po godzinach, z jadowitą satysfakcją powiedziałam, że w tej sytuacji widzę wyłącznie dyscyplinarkę. Dyscyplinarkę wręczono.
Dla samego widoku szoku i niedowierzania rozlewających się po skacowanej twarzy warto będzie szukać i wdrażać kogoś nowego.
Jakim tępym trepem trzeba być, żeby - wiedząc o tym wszystkim - wysłać SMS do firmy na 3 godziny przed początkiem swojej zmiany, że idzie się oddać krew, nie przyjdzie się w związku z tym do pracy ani dzisiaj, ani jutro i wyłączyć telefon.
Dodatkowego smaczku dodaje sytuacji to, że nie była to pierwsza taka akcja w wykonaniu tego podludzia i osobiście w tygodniu prosiłam go, żeby nawet nie myślał o odwaleniu czegoś takiego, bo najpierw my się w pracy nie pozbieramy, a potem ja mu zrobię z dupy jesień średniowiecza. Było zaklinanie się, słowa honoru, mało, a przysięgałby na grób prababki nieboszczki, że nie, że skąd, że rozumie. Takiego wała.
A to, że właśnie mnie miał zmienić i zarówno ja, jak i kolejny zmiennik musieliśmy przesiedzieć po 12 godzin zamiast 8 (za porzucenie procesów bez nadzoru jest nie tylko wylot z pracy, ale też z zawodu i czasem nawet kryminał) i musiałam wygasić część procesów, bo systemy nie przyjmowały ze względów bezpieczeństwa, najzupełniej zresztą słusznie, mojego numeru certyfikacji po przekroczeniu norm czasowych dla jednej zmiany i przez to poszliśmy w duże straty - to już jest drobiazg, o którym w ogóle dzisiaj nie wspominałam.
Dzisiaj okazało się, że krwi nie wzięli i zamiast zwolnienia na 2 dni wystawiono zwolnienie na 2 godziny i to jeszcze przed początkiem zmiany. Peszek. Dziewczyny w kadrach się połapały, że to trefny kwitek i firma odmówiła usprawiedliwienia dwóch dni nieobecności? Podwójny peszek. A ponieważ potencjalny dawca powinien być jednak ogólnie zdrowy, to najwyraźniej nie udało się ani wyżebrać, ani kupić L4 na weekend. Zresztą, możliwe, że coś takiego nawet do zapitej na imprezie pały nie wpadło.
Poproszona przez Władzę Bardzo Zwierzchnią o ustosunkowanie się i określenie, jaki środek dyscyplinujący będzie najlepszy, bo w końcu jestem w jakimś stopniu jego przełożoną i to ja znowu musiałam siedzieć przez niego po godzinach, z jadowitą satysfakcją powiedziałam, że w tej sytuacji widzę wyłącznie dyscyplinarkę. Dyscyplinarkę wręczono.
Dla samego widoku szoku i niedowierzania rozlewających się po skacowanej twarzy warto będzie szukać i wdrażać kogoś nowego.
Ocena:
210
(220)
Przyjaciel z dawnych czasów para się nauczycielstwem. Zarobki w tej branży nie są już nawet żenujące, więc wypłata za etat wystarcza mu (jak dodaje – jeszcze wystarcza) na czynsz.
Z dwa lata temu jego dziewczyna – też nauczycielka – stwierdziła, że ona tak dłużej nie może, ona chce mieć własne mieszkanie, a nie bez końca na wynajmie, ślub wypadałoby wziąć porządny, z weselem, wakacje gdzieś indziej spędzić niż na zbieraniu owoców u rodziców, zjeść coś lepszego niż najtańsze promocje z biedasklepu i coś się musi zmienić. Usiedli, pomyśleli, podjęli decyzję – przyjaciel wziął trzecią pracę na nocki i weekendy, dziewczyna ograniczyła swój etat do gołego pensum, ze wspólnych oszczędności opłacili jej kursy i certyfikaty Scrum Mastera. Plan był taki, że on się przemęczy przez jakiś rok, ona się przekwalifikuje, nabierze doświadczenia na jakimś stażu i z pensją juniorki w Scrumie będzie ich stać, żeby on też się – na spokojnie - przekwalifikował.
Plan wypalił połowicznie. Co prawda kursy udało się bardzo szybko skończyć, certyfikaty zdobyć, pracę znaleźć (dziewczyna jest i bystra, i pojętna, i zdeterminowana), ale pensja juniorki okazała się za mała, żeby powtórzyć operację, bo dodatkowe pieniądze w zasadzie na bieżąco przejadali i 3 etaty musiały zostać. Dlatego kumpel nie posiadał się z radości, kiedy dziewczyna przyniosła w zeszłym roku wiadomość, że ją od stycznia awansują i dadzą dużą podwyżkę. Teraz będzie mógł przestać się zaharowywać i spokojnie zmieni branżę. Nawet już znalazł kilka ofert polecanych bootcampów.
No nie. Na początku lutego, po pierwszej wypłacie, jego dziewczyna (z którą był ponad 8 lat) stwierdziła, że przez ostatnie 2 lata ich związek w zasadzie nie istniał, jego nigdy nie było w domu, żyli osobno, bez przerwy był zmęczony, ona nie widzi dla tej relacji przyszłości i nie rozumie, dlaczego miałaby utrzymywać kogoś, kto jest już dla niej obcym człowiekiem. Poza tym, jeśli przez cały ten czas on nie zrobił niczego, żeby poprawić swoją sytuację, to ona nie ma wątpliwości, że już nie zrobi. Ona się wyprowadzi do połowy marca, bo teraz widzi, w jakich podłych warunkach wegetowała, a on niech sobie radzi, jak chce, skoro tak mu dobrze w nieudacznictwie. I faktycznie, dzisiaj napisał mi, że już wywozi rzeczy.
Znałam ją od początku ich związku. Razem piłyśmy, śmiałyśmy się, płakałyśmy, narzekałyśmy i cieszyłyśmy się z różnych rzeczy. W życiu nie nazwałabym jej próżną, egoistyczną albo samolubną. A jednak wystarczyło sypnąć jej pod nogi kasą, żeby całe szambo wypłynęło.
Z dwa lata temu jego dziewczyna – też nauczycielka – stwierdziła, że ona tak dłużej nie może, ona chce mieć własne mieszkanie, a nie bez końca na wynajmie, ślub wypadałoby wziąć porządny, z weselem, wakacje gdzieś indziej spędzić niż na zbieraniu owoców u rodziców, zjeść coś lepszego niż najtańsze promocje z biedasklepu i coś się musi zmienić. Usiedli, pomyśleli, podjęli decyzję – przyjaciel wziął trzecią pracę na nocki i weekendy, dziewczyna ograniczyła swój etat do gołego pensum, ze wspólnych oszczędności opłacili jej kursy i certyfikaty Scrum Mastera. Plan był taki, że on się przemęczy przez jakiś rok, ona się przekwalifikuje, nabierze doświadczenia na jakimś stażu i z pensją juniorki w Scrumie będzie ich stać, żeby on też się – na spokojnie - przekwalifikował.
Plan wypalił połowicznie. Co prawda kursy udało się bardzo szybko skończyć, certyfikaty zdobyć, pracę znaleźć (dziewczyna jest i bystra, i pojętna, i zdeterminowana), ale pensja juniorki okazała się za mała, żeby powtórzyć operację, bo dodatkowe pieniądze w zasadzie na bieżąco przejadali i 3 etaty musiały zostać. Dlatego kumpel nie posiadał się z radości, kiedy dziewczyna przyniosła w zeszłym roku wiadomość, że ją od stycznia awansują i dadzą dużą podwyżkę. Teraz będzie mógł przestać się zaharowywać i spokojnie zmieni branżę. Nawet już znalazł kilka ofert polecanych bootcampów.
No nie. Na początku lutego, po pierwszej wypłacie, jego dziewczyna (z którą był ponad 8 lat) stwierdziła, że przez ostatnie 2 lata ich związek w zasadzie nie istniał, jego nigdy nie było w domu, żyli osobno, bez przerwy był zmęczony, ona nie widzi dla tej relacji przyszłości i nie rozumie, dlaczego miałaby utrzymywać kogoś, kto jest już dla niej obcym człowiekiem. Poza tym, jeśli przez cały ten czas on nie zrobił niczego, żeby poprawić swoją sytuację, to ona nie ma wątpliwości, że już nie zrobi. Ona się wyprowadzi do połowy marca, bo teraz widzi, w jakich podłych warunkach wegetowała, a on niech sobie radzi, jak chce, skoro tak mu dobrze w nieudacznictwie. I faktycznie, dzisiaj napisał mi, że już wywozi rzeczy.
Znałam ją od początku ich związku. Razem piłyśmy, śmiałyśmy się, płakałyśmy, narzekałyśmy i cieszyłyśmy się z różnych rzeczy. W życiu nie nazwałabym jej próżną, egoistyczną albo samolubną. A jednak wystarczyło sypnąć jej pod nogi kasą, żeby całe szambo wypłynęło.
Ocena:
179
(197)
Wypełniałam i podpisywałam w środę dokumenty dla zewnętrznej jednostki. Tak trochę w biegu, drugim okiem i drugą ręką robiąc coś innego, a kurier czekał w progu, żeby papiery zabrać i zwrócić do nadawcy. Sprawa dobrze mi znana, treść uzgodniona, więc taki pośpiech uznałam za dopuszczalny (gdybym nie wiedziała, co na tych kartkach jest, to bym na takie coś w życiu nie poszła).
I wczoraj przed południem dostałam telefon od nadawcy z mało delikatnym obsztorcowaniem, że jak ja śmiem, ja przecież wiem, że w tej sprawie liczą się nawet minuty, a ja coś takiego robię, że źle wypełniam dokumenty, ktoś dalej to zauważył i są problemy z procedowaniem sprawy przeze mnie.
Zapytałam - mocno zdziwiona, bo jednak wersję mailową tych papierów uzgadniałam punkt po punkcie i klepnięto to po obu stronach, że da radę - o co konkretnie chodzi.
Chodzi o to, że na jednej stronie miałam się podpisać 5 razy, a podpisałam 4 (w całym pliku łącznie musiałam się podpisać prawie 20 razy pod formułkami), a w jednym miejscu mam datę dzień późniejszą niż termin. Tego tak nie można puścić dalej, bo dalej oddali, że są braki i błędy, ja mam natychmiast przyjechać (do innego województwa) i to poprawić, bo na kuriera już nie ma czasu, a to moja wina. To wszystko wypowiedziane tonem Bezkotlety Anety z "Nosel wkręca", tylko z domieszką czegoś w rodzaju kaca i głodu nikotynowego. Ogólnie nieprzyjemnie.
Najpierw wzięłam bardzo głęboki oddech, a potem powiedziałam kobiecie, że teraz się rozłączę, ona sobie przemyśli całą sytuację i jak będzie gotowa mnie przeprosić, to niech zadzwoni. Ja nigdzie jeździć nie będę.
Ostatni mail z uzgodnieniami wysłałam przed południem w czwartek tydzień temu, z hasłem "jest OK, proszę wysłać dokumenty do podpisu".
Pani Jeszcze-Nie-Jaśnie Oburzona zadzwoniła we wtorek koło 13, że kurier już do mnie jedzie (rychło w czas). I ona BARDZO PROSI, żebym pamiętała, że data musi być dzisiejsza na każdej kartce, bo to jest ostatni dzień jej terminu.
Kurier nie zjawił się do mojego wyjścia z pracy, a Pani Jeszcze-Nie-Jaśnie-Oburzona nie odebrała już telefonu, bo kończy swoją pracę godzinę przede mną.
Kurier, jak już przyjechał, to powiedział, że zlecenie przesyłki przyszło we wtorek po 13, ale dopiero w środę rano ją fizycznie odebrał od nadawcy, pognał do mnie i na pełnym gazie będzie lecieć z powrotem.
I właśnie w środę Pani Już-Spanikowana błagała mnie, żebym podpisała się z wtorkową datą, bo "kurier nie przyjechał na czas" (jak się go zamawia z trzydniowym poślizgiem, to może na ten czas nie zdążyć...). Miękkie serce mam, podpisałam z datą wtorkową. Z wyjątkiem jednego miejsca, bo najwyraźniej odruchowo wpisałam datę dobrą, czyli złą.
W czwartek cały dzień cisza. Czyli albo Pani-Papiery-Mająca do nich w ogóle nie zajrzała przed puszczeniem ich dalej, albo potraktowała sprawę równie priorytetowo, co kuriera. I dopiero w piątek jej zaświtało, że jednak nie wszystko poszło zgodnie ze sprytnym planem, o czym mnie powiadomiła tonem "ja zj*bałam, ale to ty jesteś winna".
Z tego, że podpisałabym teraz - nie byłoby żadnego problemu dla mnie, bo to nie ja miałam pilnować procedowania wszystkiego, tylko ona i to ona tłumaczyłaby się z opóźnień. Prawda jest też taka, że to były tylko oświadczenia o tym, że przeczytałam załącznik, znam dokument ministerialny, wiem, że mi nie zapłacą za to, że coś w tych papierach napisałam, bo przepisy takiego płacenia nie przewidują i jestem świadoma tego, że mój mail jest moim mailem - nie podpisałam jednej z takich formułek i gdyby zaczęła inaczej, to powiedziałabym jej, żeby po prostu to parafowała tym samym kolorem długopisu.
Ale że zaczęła, jak zaczęła, to niech się martwi tym sama, bo wczoraj do końca dnia nie zadzwoniła. Podejrzewam zresztą, że podrobiła mój podpis na własną rękę. Wobec czego bardzo mnie kusi, żeby napisać do "ludzi z dalej", że dostałam od Pani-Już-Bardzo-Milczącej wiadomość o brakującym podpisie i chcę wiedzieć, kiedy przyślą kuriera z tą kartką, bo przecież to nie może tak zostać, termin podstawowy przepadł, przez za późno zorganizowaną wysyłkę sprawa jej się rypła, ale jednak trzeba ją dokończyć...
I wczoraj przed południem dostałam telefon od nadawcy z mało delikatnym obsztorcowaniem, że jak ja śmiem, ja przecież wiem, że w tej sprawie liczą się nawet minuty, a ja coś takiego robię, że źle wypełniam dokumenty, ktoś dalej to zauważył i są problemy z procedowaniem sprawy przeze mnie.
Zapytałam - mocno zdziwiona, bo jednak wersję mailową tych papierów uzgadniałam punkt po punkcie i klepnięto to po obu stronach, że da radę - o co konkretnie chodzi.
Chodzi o to, że na jednej stronie miałam się podpisać 5 razy, a podpisałam 4 (w całym pliku łącznie musiałam się podpisać prawie 20 razy pod formułkami), a w jednym miejscu mam datę dzień późniejszą niż termin. Tego tak nie można puścić dalej, bo dalej oddali, że są braki i błędy, ja mam natychmiast przyjechać (do innego województwa) i to poprawić, bo na kuriera już nie ma czasu, a to moja wina. To wszystko wypowiedziane tonem Bezkotlety Anety z "Nosel wkręca", tylko z domieszką czegoś w rodzaju kaca i głodu nikotynowego. Ogólnie nieprzyjemnie.
Najpierw wzięłam bardzo głęboki oddech, a potem powiedziałam kobiecie, że teraz się rozłączę, ona sobie przemyśli całą sytuację i jak będzie gotowa mnie przeprosić, to niech zadzwoni. Ja nigdzie jeździć nie będę.
Ostatni mail z uzgodnieniami wysłałam przed południem w czwartek tydzień temu, z hasłem "jest OK, proszę wysłać dokumenty do podpisu".
Pani Jeszcze-Nie-Jaśnie Oburzona zadzwoniła we wtorek koło 13, że kurier już do mnie jedzie (rychło w czas). I ona BARDZO PROSI, żebym pamiętała, że data musi być dzisiejsza na każdej kartce, bo to jest ostatni dzień jej terminu.
Kurier nie zjawił się do mojego wyjścia z pracy, a Pani Jeszcze-Nie-Jaśnie-Oburzona nie odebrała już telefonu, bo kończy swoją pracę godzinę przede mną.
Kurier, jak już przyjechał, to powiedział, że zlecenie przesyłki przyszło we wtorek po 13, ale dopiero w środę rano ją fizycznie odebrał od nadawcy, pognał do mnie i na pełnym gazie będzie lecieć z powrotem.
I właśnie w środę Pani Już-Spanikowana błagała mnie, żebym podpisała się z wtorkową datą, bo "kurier nie przyjechał na czas" (jak się go zamawia z trzydniowym poślizgiem, to może na ten czas nie zdążyć...). Miękkie serce mam, podpisałam z datą wtorkową. Z wyjątkiem jednego miejsca, bo najwyraźniej odruchowo wpisałam datę dobrą, czyli złą.
W czwartek cały dzień cisza. Czyli albo Pani-Papiery-Mająca do nich w ogóle nie zajrzała przed puszczeniem ich dalej, albo potraktowała sprawę równie priorytetowo, co kuriera. I dopiero w piątek jej zaświtało, że jednak nie wszystko poszło zgodnie ze sprytnym planem, o czym mnie powiadomiła tonem "ja zj*bałam, ale to ty jesteś winna".
Z tego, że podpisałabym teraz - nie byłoby żadnego problemu dla mnie, bo to nie ja miałam pilnować procedowania wszystkiego, tylko ona i to ona tłumaczyłaby się z opóźnień. Prawda jest też taka, że to były tylko oświadczenia o tym, że przeczytałam załącznik, znam dokument ministerialny, wiem, że mi nie zapłacą za to, że coś w tych papierach napisałam, bo przepisy takiego płacenia nie przewidują i jestem świadoma tego, że mój mail jest moim mailem - nie podpisałam jednej z takich formułek i gdyby zaczęła inaczej, to powiedziałabym jej, żeby po prostu to parafowała tym samym kolorem długopisu.
Ale że zaczęła, jak zaczęła, to niech się martwi tym sama, bo wczoraj do końca dnia nie zadzwoniła. Podejrzewam zresztą, że podrobiła mój podpis na własną rękę. Wobec czego bardzo mnie kusi, żeby napisać do "ludzi z dalej", że dostałam od Pani-Już-Bardzo-Milczącej wiadomość o brakującym podpisie i chcę wiedzieć, kiedy przyślą kuriera z tą kartką, bo przecież to nie może tak zostać, termin podstawowy przepadł, przez za późno zorganizowaną wysyłkę sprawa jej się rypła, ale jednak trzeba ją dokończyć...
Ocena:
104
(122)
Nie wiem, jaki rodzaj człowieka pije w saunie albo przed saunowaniem, ale jestem tego zdecydowaną przeciwniczką. Nie chodzi nawet o podpite buractwo obu płci, któremu włącza się po promilach skłonność do komentowania i zaczepiania co urodziwszych saunowiczów - takich to i na trzeźwo można spotkać o wiele za często.
Wczoraj weszłam do sauny, w której ktoś musiał świeżo narzygać - odór kwasu i niestrawionego piwa walił jak młotem w twarz, na ławce i podłodze grzał się obfity bełt.
Zgłosiłam to pierwszej spotkanej osobie z obsługi - "to nie moja strefa" dziewczyna rzuciła mi w zasadzie przez ramię na odchodne, bo pognała przed siebie (mimo że wcześniej po prostu stała w miejscu i nie widziałam, żeby zajmowała się czymś konkretnym). Zgłosiłam drugiej osobie, już w punkcie obsługi - "ja teraz nie mogę stąd wyjść i tego posprzątać, bo mam dyżur" i spojrzenie takie, jakby czekano, aż ja entuzjastycznie zaoferuję się wziąć szmatę, wiadro i pościerać, dziękując przy tym za zdobycie bezcennego doświadczenia życiowego.
Dopiero moje wyraźne "a może pani zadzwonić po kogoś, kto zajmuje się sprzątaniem, żeby się tym zajął?" poruszyło trybiki pod czerepem i uzyskałam kiwnięcie głową, że tak, coś takiego jest wykonalne.
Przez następnych 15 minut nikt nie sprzątnął, potem już sobie poszłam. Ciekawe, ile osób po mnie miało nieprzyjemność oberwać tą bombą olfaktoryczną.
Wczoraj weszłam do sauny, w której ktoś musiał świeżo narzygać - odór kwasu i niestrawionego piwa walił jak młotem w twarz, na ławce i podłodze grzał się obfity bełt.
Zgłosiłam to pierwszej spotkanej osobie z obsługi - "to nie moja strefa" dziewczyna rzuciła mi w zasadzie przez ramię na odchodne, bo pognała przed siebie (mimo że wcześniej po prostu stała w miejscu i nie widziałam, żeby zajmowała się czymś konkretnym). Zgłosiłam drugiej osobie, już w punkcie obsługi - "ja teraz nie mogę stąd wyjść i tego posprzątać, bo mam dyżur" i spojrzenie takie, jakby czekano, aż ja entuzjastycznie zaoferuję się wziąć szmatę, wiadro i pościerać, dziękując przy tym za zdobycie bezcennego doświadczenia życiowego.
Dopiero moje wyraźne "a może pani zadzwonić po kogoś, kto zajmuje się sprzątaniem, żeby się tym zajął?" poruszyło trybiki pod czerepem i uzyskałam kiwnięcie głową, że tak, coś takiego jest wykonalne.
Przez następnych 15 minut nikt nie sprzątnął, potem już sobie poszłam. Ciekawe, ile osób po mnie miało nieprzyjemność oberwać tą bombą olfaktoryczną.
sauna
Ocena:
151
(159)
zarchiwizowany
Skomentuj
(7)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Od rana już kilka razy patrzyłam w lustro, czy mi wąsy i broda nie rosną. Przed macaniem cycków, czy nie zanikają, jeszcze się jakoś powstrzymuję.
Wracałam z pracy liniami nocnymi. Naprzeciwko mnie w autobusie siedział chłopaczek, tak z 18-20 lat, ewidentnie dziabnięty. Studencki czwartek był, więc rozumiem, że młodzi mogli wypić, połknąć i wciągnąć różne rzeczy. Chłopak siedział i coś przeglądał w komórce. W pewnym momencie zagadnął mnie słowami "Ej, ziomo, co myślisz, jest sens?" i pokazał ekran telefonu, na którym miał jakieś wiadomości (szybkie śledztwo w internatach mówi, że to była apka do umawiania się ONS-y dla gejów, ma charakterystyczne kolory) i zdjęcie faceta pokazującego się w pełnej - bardzo pełnej - okazałości.
Mózg mi zareagował automatycznie i odpowiedziałam "Nie ma, za brzydki dla niego jesteś". Kiwnął głową i wrócił do komórki. Ja się zapatrzyłam w okno, porażona myślą "wyglądam jak gej".
Bardzo lubiłam toksykologię na studiach, addyktologię zresztą też. Ale co on wziął, żeby mnie uznać za faceta, w dodatku skorego do oceny cudzych kutasów, to naprawdę nie wiem.
Wracałam z pracy liniami nocnymi. Naprzeciwko mnie w autobusie siedział chłopaczek, tak z 18-20 lat, ewidentnie dziabnięty. Studencki czwartek był, więc rozumiem, że młodzi mogli wypić, połknąć i wciągnąć różne rzeczy. Chłopak siedział i coś przeglądał w komórce. W pewnym momencie zagadnął mnie słowami "Ej, ziomo, co myślisz, jest sens?" i pokazał ekran telefonu, na którym miał jakieś wiadomości (szybkie śledztwo w internatach mówi, że to była apka do umawiania się ONS-y dla gejów, ma charakterystyczne kolory) i zdjęcie faceta pokazującego się w pełnej - bardzo pełnej - okazałości.
Mózg mi zareagował automatycznie i odpowiedziałam "Nie ma, za brzydki dla niego jesteś". Kiwnął głową i wrócił do komórki. Ja się zapatrzyłam w okno, porażona myślą "wyglądam jak gej".
Bardzo lubiłam toksykologię na studiach, addyktologię zresztą też. Ale co on wziął, żeby mnie uznać za faceta, w dodatku skorego do oceny cudzych kutasów, to naprawdę nie wiem.
Ocena:
54
(120)