Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Zanate

Zamieszcza historie od: 18 czerwca 2012 - 23:26
Ostatnio: 10 kwietnia 2022 - 23:24
  • Historii na głównej: 8 z 22
  • Punktów za historie: 6026
  • Komentarzy: 51
  • Punktów za komentarze: 366
 
zarchiwizowany

#68591

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pisałam wcześniej o problemach z babcią w związku z jej mieszkaniem.
Czas chyba jednak bardziej przybliżyć charakter babci osobom, które moje wypociny czytają.

1. Babcia kupiła mi dziesięć długopisów, będąc z mamą na zakupach. Przyniosła mi je mama, z babcią się wcześniej nie widziałam. Gest miły, więc dzwonię, żeby podziękować.
[B]: Halo?
[J]: Cześć babciu!
[B]: Wiesz co! Ja ci kupuję długopisy, a ty nawet nie podziękujesz!
[J]: Ale ja ci za nie właśnie chcę podziękować...
[B]: Teraz, jak ja się muszę upominać, to co to za podziękowania!
[J]: Ale...
[B]: Cześć!
I w tym momencie następuje rzut słuchawką. I foch na parę dni, bo jestem niewdzięczna, a ona musi się dopominać o "dziękuję".

2. Rozmowa z mamą, podczas maminej pracy.
[M]: Halo?
[B]: No cześć! Słuchaj, widziałaś reklamkę z Kauflandu?
[M]: Mamo, przepraszam cię, nie mogę teraz rozmawiać, mam pacjentkę.
[B]: Ale ja tylko chwilę! Widziałaś? Łopatka tańsza będzie, muszę kupić. Masz miejsce w zamrażalniku, nie?
[M]: Nie mam. Mamo, nie mam czasu, później oddzwonię.
[B]: Ale ja tylko chwilę! To ja ci podrzucę z sześć kilo, to mi zmielisz i przechowasz.
[M]: MAMO, NIE MOGĘ ROZMAWIAĆ.
[B]: Ale przecież nie zajmuję ci dużo czasu! A kubeczków po śmietanie ile dla mnie masz?
[M]: W tej chwili ci one potrzebne? Później zadzwonię, cześć.
[B]: No oczywiście! Cześć!
I rzucenie słuchawką ze strony babci.

Słowem wyjaśnienia:
a) Mama nie mówi, że nie ma czasu, żeby jej zrobić na złość. Taką ma pracę, jak nie ma czasu, to nie ma czasu.
b) Babcia notorycznie zagraca nam piwnicę i zamrażalnik swoimi manelami, traktując i jedno i drugie jak swoją przechowalnię. Często zdarza się, że nie mamy gdzie czegoś włożyć, bo miejsce zajmują rzeczy babci.
c) Babcia zbiera wszelkiego rodzaju pojemniczki. Cholera wie po co, ale próbuje w to zaangażować całą rodzinę. A później kubeczki, pudełka po lodach, pudełka po maśle i wiadereczka po serkach walają się po całym jej domu.
d) Myślałam, że mama wybuchnie ze złości, jak opowiadała mi, czemu babcia znów się obraziła. :)

3. Babcia znalazła mi na kwiatka osłonkę. Telefon.
[J]: Halo?
[B]: Znalazłam ci tą osłonkę na kwiatka! Ładna jest, kolorowa, tylko zakurzona.
[J]: Super, dziękuję!
[B]: No, masz szczęście. Przychodzisz po nią?
[J]: Teraz nie mogę, jadę do lekarza. Ale jak wrócę i będę dziadkowi oddawać klucze, to ją przy okazji wezmę.
[B]: Ale jak to teraz nie możesz?
[J]: Schodzę na parking, jak będą korki to i tak się już spóźnię.
[B]: Niemiła księdzu ofiara, chodź cielę do domu! Cześć!
I kolejny raz rzut słuchawką.
Później wprawdzie osłonkę dostałam, ale z wielkim fochem i przekazaną przez mamę. Jak chciałam zadzwonić i podziękować, odrzucała połączenie.

Co my, kurczę, robimy źle?

babcia

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 81 (269)
zarchiwizowany

#68550

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeboje z babcią podczas sprzątania mieszkania...

Słowem wstępu: Babcia po swojej mamie odziedziczyła mieszkanie w mieście, w którym jest mój uniwersytet. Ponieważ za mieszkanie i tak płaci, a nikt w nim nie mieszka, zaproponowała mi, żebym się tam wprowadziła na czas studiów. Wszystko pięknie, ale...

1. Z mieszkania nie wolno mi niczego wyrzucić.
Byłoby to zrozumiałe, gdyby nie fakt, że prababcia zbierała wszystko jak popadło. Przy przeglądaniu szuflad w kuchni znalazłam 14 desek do krojenia, 12 otwieraczy do butelek, 17 otwieraczy do konserw, kilka identycznych tarek do warzyw, kilkanaście obieraczek, w szufladzie ze sztućcami upchnięte kilka pełnych kompletów... Wszystko oczywiście pamiętające najmarniej lata czterdzieste.
Szuflady trzeba było przejrzeć, bo wyłamywały prowadnice i zapadały się pod swoim własnym ciężarem.
Myślicie, że coś wyrzuciłam?
A skąd. Tłumaczenia, że takie rzeczy trzyma się po jednym, góra dwie sztuki, nie przyniosły skutku. Tłumaczenia, że deski są stare, wysłużone, pożółkłe ze starości i w większości popękane, a do tego przywiozłam dwie nowiutkie, też zbyt wiele nie dały. Zostałam wyzwana od niewdzięczników i burżujów, a "wszystko się tu przyda". To samo tyczy się kilkudziesięcioletnich, popękanych, pożółkłych misek, sztuk na oko 30, zajmujących połowę szafek w kuchni.

W efekcie końcowym ze wszystkich podanych wyżej maneli wyrzuciłyśmy jedną deskę, "bo ty mi nie będziesz nic z MOJEGO mieszkania wyrzucać!". Reszty nie pozwoliła nawet przełożyć do szafek, żeby nie wyłamywać dalej szuflad, "bo to ma tu leżeć, bo tak mówię".

2. W mieszkaniu nie wolno mi też niczego przełożyć ani przestawić.
Babcia na wstępie zapowiedziała mi, że mam niczego nie przekładać. Wszystko ma być gdzie jest, a "jak wpadniesz na to, gdzie coś przełożyć, to zapisz sobie na kartce i jak przyjadę to porozmawiamy".
Ławę postawiła na środku pokoju, mocno uszczuplając przejście między wersalką a drzwiami. Prosiłam o przestawienie mebla trzy dni. Po trzech dniach łaskawie zgodziła się - po tym, jak kilka razy rąbnęła się tak, że wyhodowała sobie pięknego, ciemnofioletowego siniaka...
Wspomnianych misek nie wolno dotykać. Bo to ich miejsce i koniec.
Najczęściej używane talerze stoją w najciężej dostępnym miejscu. Zapytałam, czy mogę je zamienić z miskami (które dla odmiany są w ogóle nie dotykane, a stoją w miejscu najłatwiej dostępnym). NIE! Bo ona jest tak przyzwyczajona i tak jej wygodnie.
Prababcia miała skłonności do zbieractwa - stąd w mieszkaniu kilka wielkich toreb z materiałami i wełną (wszystko oczywiście w odpowiednim wieku i stopniu zjedzenia przez mole). Wyrzucić nie pozwoliła, przestawić też nie. Materiały zawalają pół podłogi w jednym pokoju i połowę półek w drugim. Przełożyć nie wolno, a jak zapytałam, gdzie mam włożyć swoje ubrania, usłyszałam, że "przecież jedna półka jest wolna, a jak się nie zmieścisz, to poskładasz w kostkę i trzymaj sobie na stole". Wiecie co? Nie zmieszczę się.

3. Do mieszkania nie wolno mi też niczego dokupić ani przywieźć.
Babcia nie lubi dużych noży. Ja uwielbiam ostre i duże noże, więc jeden nóż (szefa kuchni, naprawdę spory) kupiłam i wrzuciłam do szuflady. Babcia kazała "zabierać to cholerstwo, bo nie chce tego widzieć w swoim mieszkaniu". Na argument, że ja tego używam, bo mi tak wygodnie, ona nie musi, odparła, że gówno ją to obchodzi, JEJ to nie jest potrzebne.
Zaproponowałam kupno firanek. Jeden ze sklepów w tym czasie miał świetną promocję, za 15-20zł można było dorwać naprawdę ładną firankę i chciałam jakoś się przyłożyć do odnawiania mieszkania.
"Nie, bo firanki tu są". Owszem, są. Pożółkłe od dymu papierosowego i dwa razy starsze ode mnie.
Chciałam kupić cienki koc do przykrycia (również wiekowej) wersalki. Również znalazłam odpowiednią promocję, koce polarowe, również oscylujące koło 15-20zł. Koc, który teraz leży na wersalce, pamięta pewnie czasy wczesnego PRLu.
"NIE, bo koce tu są i niczego masz nie dokupować".
Dokładnie to samo było z zasłonkami i podmianą jednego z rozwalonych kredensów na nowy regał.

Innymi słowy: Mieszkaj w moim mieszkaniu, ale żyj po mojemu. Do woli możesz używać tylko powietrza.

P.S. Myślałam, że ze skóry wyskoczy, gdy przyniosłam ze sklepu miniaturkę chryzantemy i ustawiłam ją na nieużywanym miejscu parapetu. "Bo zajmuje miejsce i mi się tu nie podoba!".
Borze zielony i szumiący, w co ja się wpakowałam...

PPS - nie, babcia nie będzie tam mieszkała. Ale i tak niczego nie wolno tknąć!

babcia remont

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (247)
zarchiwizowany

#68535

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tak się złożyło, że po wszystkich ekscesach, pracy na kasie i łapaniu zleceń jako freelancer, strzeliło mi do głowy, żeby wybrać się jednak na studia. Z racji tego, że babcia odziedziczyła po swojej mamie mieszkanie w mieście, w którym jest uniwersytet z interesującym mnie kierunkiem, wybrałam się właśnie tam - zachęcona darmowym mieszkaniem (które i tak trzeba opłacać, i które od X lat stoi puste). Niestety nie przewidziałam tego, że babcia będzie na każdym kroku podkreślała, że jest to JEJ mieszkanie... Tyle słowem wstępu.

Wybrałam się do owego miasta na tydzień w ramach dokończenia remontu w jednym z pokoi. Przez ten czas nazbierało mi się materiału na połowę Piekielnych...

1. W pokoju trzeba było położyć tapety. Pod starą tapetą była goła ściana, więc przed położeniem nowej trzeba było ją zagruntować (poprzednia była położona jakieś milion lat temu, sądząc po jej wyglądzie). Wywiązała się taka rozmowa:
B: Czym się gruntuje ściany?
J: Unigruntem na przykład.
B: A tam pieprzysz.
... Słów mi zabrakło, ale nie to nie. Nie będę się kłóciła. Później odwiedził nas wujek...
B: Czym się gruntuje ściany?
W: Unigruntem.
J: Widzisz, mówiłam, że unigruntem.
B: A ja cię tam będę słuchać, jak ty się na tym gówno znasz!

Oczywiście. Wytapetowałam całe swoje mieszkanie, ale się nie znam :) Później się na mnie obraziła. Bo miałam rację.

2. Ciąg dalszy tapetowania. Do położenia został kawałek (ok. 40cm) przy drzwiach i część nad drzwiami (dokładnie 106cm, a mieliśmy paski o szerokości 53cm...). Teoretycznie robota na góra pół godziny, prawda? Nie z babcią.
J: Babciu, przyklej ten pasek tak jak jest, nożykiem przejedziesz przy framudze i tyle, nie ma co nad tym medytować i się cackać.
B: Tak się nie da!
J: Jak się nie da, jak u nas tak zrobiłyśmy i się dało?
B: Ale tu się nie da, bo ściana jest krzywa!
J: Ale co to ma do rzeczy? Przyklejony pasek docinasz do framugi i będzie prosto.
B: A skończ już pieprzyć, bo mnie tylko z równowagi wyprowadzasz!

Zostawiła klejenie tej części na następny dzień. Po kilku mniejszych spięciach o ten kawałek, przykleiła brakującą tapetę w czterech częściach, co w sumie zajęło jej 17 godzin (od 8 rano się modliła nad tym fragmentem, skończyła po 1 w nocy). Przy tym obraziła się, że śmiem mieć rozwiązanie inne, niż ona sobie uwidziała. Nie odzywała się do mnie i pokazywała, jak bardzo jest obrażona, m.in. robiąc herbatę wszystkim, tylko nie mi :)

3. Tapetowanie większej części.
Pokoik, który tapetowaliśmy, jest mały i zagracony (babcia przez 5 lat nie pozbyła się naprawdę starych rzeczy po poprzednich lokatorach - nie, żebym była zwolennikiem wyrzucania wszystkiego na hurra, ale jest tam naprawdę masa rzeczy, których nikt do niczego już nigdy nie użyje). W związku z tym po odsunięciu mebli, których nie pozwoliła wynieść ("bo nie!"), zostało bardzo niedużo miejsca. Ciężko było w miarę wygodny sposób przytrzymać tapetę prosto, wciskając ręce między ścianę i drabinę. Nie do końca wiem, jak to opisać, ale musicie mi wierzyć na słowo - nie dało się ruszyć.

Jako, że babcia się na mnie na śmierć obraziła, a gdy pytałam o to, czy jej pomóc, kazała mi wyjść bo jej przeszkadzam, poszłam do sklepu przynieść parę rzeczy. Kiedy wróciłam, przywitał mnie dziadek wściekły jak stado os. Okazało się, że chciał babci pomóc i przytrzymać rolkę tapety nie w taki sposób, w jaki sobie uwidziała. Kazała mu "wynosić się i zejść jej z oczu", więc się pokłócili, a za każdym razem, gdy próbował jej pomóc, ochrzaniała go jak burą sukę. Więc odpuścił. Zajrzałam do niej jeszcze raz.
J: Może jednak Ci pomożemy, co?
B: A w dupie mam Waszą pomoc!
J: Ale nie radzisz sobie przecież.
B: Wyjdź mi stąd! Doskonale sobie radzę bez waszej łaski! Ty się obraziłaś to się wynoś, a ten dziad niczego zrobić nie umie!

... Odpuściłam. Bo przecież JA SIĘ OBRAZIŁAM.
Muszę dodawać, że mimo tego, że tapeta jest na flizelinie (czyli układa się ją łatwo i przyjemnie, można ją poprawiać do woli, zrywać i naklejać bez żadnego strachu) położona jest tak, że oczy krwawią od samego patrzenia...?

remont babcia

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 50 (238)
zarchiwizowany

#44517

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Znacie taki dowcip?
Jak zrobić czerwony barszcz?
Wrzucić granat do BMW.

Suchy, propagujący stereotyp dowcip, kołacze się w kółko po mojej głowie po dzisiejszym dniu.

Jako, że samochodu nie posiadam (choć prawo jazdy mam), a lubię poruszać się nieco szybciej, niż przeciętny spacerowicz, zazwyczaj dosiadam swojej granatowej bestii w postaci dwudziestoletniego roweru górskiego. Poruszam się zawsze po ścieżce rowerowej, którą mam praktycznie od swojego miejsca zamieszkania aż do samej pracy. Wiadomo, że ścieżka rowerowa jest również doskonałym chodnikiem, a także trawnikiem dla piesków, ale to, co spotkało mnie dzisiaj, przeszło moje ludzkie pojęcie.
Jadę sobie spokojnie, zbliżając się do przejścia dla pieszych i przejazdu dla rowerów. Na pasach stanął jakiś, za przeproszeniem, pieprzony muł, który bał się podjechać te dwa metry do przodu, by stanąć przed linią wyznaczającą miejsce zatrzymania się. Ale, że pasy szerokie, to i ja się jeszcze zmieszczę, i zmieści się również pan jadący sobie koło mnie. A raczej, zmieścilibyśmy się.
Z parkingu (przejście przechodziło przez wyjazd z parkingu połączony ze zjazdem na stację benzynową) wyjeżdża sobie ślimaczym tempem BMW. Błyszczące, czarniutkie, aż miło popatrzeć. Zatrzymuje się przed pasami, więc razem z Panem dzielnie pedałujemy, aby przejechać na drugą stronę.
A co robi Burak z BMW?
Kiedy już dojechaliśmy do krawężnika, byliśmy na samym brzeżku ścieżki, gość nagle ruszył i dojechał do samochodu stojącego przed nim, kompletnie blokując przejście. Za mało miejsca, żeby przecisnąć się na pieszo, więc dwa rowery tym bardziej się nie zmieszczą. Na wyminięcie czasu już nie ma, więc co robić - dajemy po hamulcach.
Pan wyhamował.
Ja też. Z tym, że mój rower miał o wiele lepsze hamulce (staruszek, ale dbam o niego jak mogę, więc działa jak nówka). Efekt?
Wyrżnęłam jak długa, lecąc przez kierownicę i na bok. Nie jestem w stanie tego opisać - po pierwsze, mam zbyt ubogie słownictwo, by jednocześnie opisać cały komizm sytuacji, a nie uszczuplić nic z emocji, które mną wtedy targały, a po drugie - to działo się tak szybko, że pamiętam tylko "HAMUJ! O, ziemia." W każdym razie musiałam nie dość, że wyfrunąć przez kierownicę, to jeszcze wylądować na boku, a potem zbierać się na kolanach, jak karaluch.
Pan okazał się być bardzo miły, pozbierał mnie z ziemi, trochę otrzepał i upewnił się, że jestem tylko wściekła i upieprzona.

Facet z BMW gapił się na nas z rozdziawioną gębą. Wyglądał, jakby miał się za chwilę uślinić. Nie wysiadł, nie przeprosił, tylko stał. Ominęliśmy go, a on nadal stał i się gapił, jak niedorozwinięty.

Następnym razem, uju, nie będę hamowała. Pewnie zarysowanie Ci idealnie lśniącego lakieru bardziej przemówi Ci do rozsądku.

P.S. Wiem, że marka samochodu nie ma tu nic do rzeczy. Jak kierowca jest idiotą, to będzie nim i w Maluchu.
P.S.2. Tak, w takich przypadkach popieram wydawanie prawka na czas określony.

ulica

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 55 (151)
zarchiwizowany

#43481

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jej, porcja piekielnych zachowań klientów na hali sklepowej przyjęła się bardzo szybko i bardzo dobrze - co więc powiecie na kolejną, choć ciut mniejszą porcję? Tym razem z serii "przy kasie".

1. Jeśli chcesz ułatwić życie kasjerowi, poukładaj WSZYSTKO na taśmie kodami w stronę jak najbardziej przeciwną do czytnika. Kasjerowi najszybciej idzie praca, gdy musi każdy przedmiot poobracać w dłoniach.

2. Równie dobrym sposobem na ułatwienie kasjerowi życia jest popakowanie każdego produktu w woreczki ze stoiska z warzywami. Kiedy sprzedawca musi wyjąć każdą rzecz z woreczka, kasowanie idzie równie szybko. Serio, to o wiele prostsze, niż wzięcie sobie koszyka, a potem kupienie reklamówki za osiem gorszy.

3. PRZENIGDY nie dawaj kasjerowi grosza, o który Cię prosi, choćbyś miał ich w portfelu pół kilograma! On ma zasrany obowiązek wydać Ci 99 groszy! (To akurat prawda, ma obowiązek. Dużo fajniej się patrzy, jak odlicza grosiki, zamiast wydać całą złotówkę, nie?).

4. Cztery razy rozmyśl się z zakupu danego przedmiotu, po tym, jak będą skasowane trzy następne. Kierownik sobie pobiega dla zdrowia, by każdy z nich wycofać.

5. Rozlej coś na taśmie, a później żądaj zwrotu pieniędzy za każde ubrudzone opakowanie (nie zapomnij, żeby później je zabrać razem z zawartością).

6. Nie daj sobie wmówić, że kasjerzy nie mają jak rozmienić. Oni zawsze mają, tylko nie chcą się z Tobą podzielić swoimi drogocennymi drobniakami!

7. Obraź się, że kasjer nie pozwala donieść Ci dwa złote później, bo teraz Ci zabrakło.

8. Przyjdź o siódmej rano i próbuj zapłacić banknotem stu lub dwustu złotowym. (To chyba było niedawno wspomniane w jakiejś historii)

9. Poproś kasjera o doniesienie Ci czegoś, co leży na drugim końcu sklepu. (To również jest jego obowiązek, jednak nie ma nic fajniejszego, niż blokowanie kolejki na pięć minut, prawda?)

10. Ostatnie i najważniejsze - kiedy kasjer poprosi Cię o dowód, rzuć wszystkimi zakupami i strzel focha, bo kasjer nie zauważył, że skończyłaś osiemnastkę w zeszłym miesiącu, po czym wyjdź zostawiając burdel na kasie.

sklepy

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 174 (324)
zarchiwizowany

#42566

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Skoro już znalazłam chwilę czasu na dodawanie historii, dodam jeszcze jedną, której skutki odczuwam właściwie do dziś.

Jestem honorowym krwiodawcą. Wprawdzie nie mogę pochwalić się dziesiątkami litrów oddanej krwi, ale mam nadzieję to zmienić. :)

Ostatnio krew pojechałam oddać z mamą jako kierowcą. Wiadomo, po oddawaniu krwi lepiej nie prowadzić, wolałam też nie jechać sama, bo nie wiadomo, czy gdzieś nie zasłabnę. Mniejsza.
Mój urok jest taki, że mam dość głęboko umiejscowione żyły. Byle kto nie potrafi ich szybko znaleźć. Mama jest położną, wiele razy podkłuwała mnie lub robiła zastrzyki, więc nie ma z tym problemu. Tyle słowem wstępu.

Pierwsze pobranie krwi poszło w miarę gładko, pani stosunkowo szybko znalazła żyłę i tylko (z uśmiechem!) narzekała sobie na to, że ciężko je znaleźć. Ale wiadomo - pierwsze pobranie to malutka igiełka, próbówka i dziękuję.
Przy właściwym pobieraniu, pani Wykwalifikowana stoi nade mną, duma, maca, ściska, poluźnia, każe ręką popracować... I nic. Po kilku minutach... No, nadal nic. Widzę, że będzie ciężko, więc próbując nieco rozluźnić sytuację, pozwoliłam sobie na żarcik...
- Wie pani, na korytarzu siedzi moja mama, położna, ona wie, gdzie mam żyły... - nie dokończyłam. Poważnie, WIEM, że mama nie może mnie podkłuć w RCKiK (choć akurat wtedy zaoszczędziłoby to wiele czasu...).
- Jeszcze czego! Będzie mi tu jakaś pierwsza lepsza ludzi kłuła! - tu się lekko zagotowałam. Pierwsza lepsza? Po to mama pracuje niemal 20 lat w zawodzie, żeby była pierwszą lepszą dla jakiejś piguły, która nie umie znaleźć żyły?
No i pani Wykwalifikowana wbiła mi tą igłę w rękę na oślep. Niespodzianka! Nie trafiła. Więc zaczęła grzebać mi tą grubachną igłą w ciele. Nikomu nie życzę tego uczucia, bo choć nie boję się igieł, a zastrzyki nie robią na mnie wrażenia, to mimo wszystko igła dwunastka poruszająca się w ciele to nic przyjemnego.
Normalnie, pani powinna igłę nieco wysunąć i próbować wbić ją kawałek dalej. Ale nie pani Wykwalifikowana. Pełną długością igły orała mi rękę na boki. Bolało, ale zacisnęłam zęby.
Kiedy pani wbiła mi się już w tę cholerną żyłę, odeszła i powiedziała do koleżanki wystarczająco głośno, żebym to usłyszała.
- Widziałaś ją? Stara krowa, krew chce oddawać, a się igły boi i chce, żeby ją mamusia kłuła... Hahaha...
Tak. Oddawałabym krew wielokrotnie, gdybym się bała igieł. Serio, człowiek mdlejący na widok igieł jest pierwszą osobą, która idzie oddawać krew honorowo, dla poczucia spełnionego obywatelskiego obowiązku. No kur*a.

W sobotę minie trzeci tydzień od momentu pobrania tej cholernej krwi. Ręka nadal boli mnie przy wysiłku.


Dodam tylko, że pierwszy raz spotkało mnie takie chamstwo w tym Centrum. Zazwyczaj robię się blada i panie pielęgniarki obchodzą mnie grupką, wciskają wapno, picie, pytają non stop, czy dobrze się czuję... A tu taka pani Wykwalifikowana zabiła we mnie chęć uprzejmego odnoszenia się do pań w RCKiK. Obawiam się, że teraz nie powiem już ani jednego słowa więcej, niż potrzeba... Jeszcze ktoś obrazi moją mamusię. :(

rckik wrocław

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 57 (201)
zarchiwizowany

#42565

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia po części piekelna, po części po prostu... śmieszna? Inaczej nie umiem tego określić.

Słowem wstępu: Moi rodzice się rozwiedli, ojciec nie płacił alimentów, mama zawlokła babcię (mamę ojca) do sądu i teraz ona płaci.

Otóż, Babcia Piekielna w Sądzie odwalała sceny, żaliła się, że "mama nie pozwala nam się z nią widywać" (pierwsze słyszę, nie chodziłam do niej, bo wiecznie przeklinała i wcale jej nie lubiłam). Ale, gdy spotka mnie poza sądem...

1. Weszłam do autobusu, którym jechała. Nasze miasto jest małe, więc to raczej nic zaskakującego. Babcia odwróciła się do mnie plecami, na "dzień dobry" nie odpowiedziała, a potem ciągle ustawiała się tak, żeby stać do mnie tyłem.

2. Na ulicy potrafi przejść na drugą stronę, wejść do przypadkowej klatki, chować się za dostawczakami lub krzakami oddzielającymi chodnik od ścieżki rowerowej.

3. Wychodząc ze sklepu i widząc, że chcę do niego wejść, potrafiła UCIEKAĆ w przeciwnym kierunku.

4. Szczytem była jednak sytuacja sprzed dwóch dni. Znalazłam pracę właśnie w sklepie, w którym ona często robi zakupy. Przy jej pierwszej wizycie chowała się za paletami z wodą, gorąco relacjonując, jak to "robię ojca w ch*ja bo pracuję". Za drugim razem przyszła... W przebraniu.
Tak, moi drodzy Piekielni, w przebraniu.
Babcia, posiadająca sokoli wzrok, przyszła do sklepu w okularach "kujonkach", bereciku i wyświechtanym płaszczu. Podeszła do mojej kasy i nie pisnęła ani słowa. Ani dzień dobry, ani do widzenia, ani nawet "może 7 groszy będzie". NIC.

Pointa?
W pale mi się nie mieści, że dorosły człowiek może robić z siebie takiego idiotę. Tak, jakbym kiedykolwiek zrobiła jej jakąś awanturę? Babcia, która tak się żaliła, że jej wnusia nie odwiedza, chowa się przed nią po kątach.


P.S. Gdyby ktoś miał zamiar posądzić mnie o "robienie w ch*ja ojca" czy babci, informuję tylko, że pisma do stosownych ludzi zostały wysłane. Mam w poważaniu 130zł za które mogę mieć problemy, podczas gdy spokojnie zarobię 1500zł.

własna babcia

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (204)
zarchiwizowany

#42406

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak wcześniej wspominałam, poszukiwałam pracy.
Znalazłam.
W pewnym sklepie.

Wiadomo, przy pracy z ludźmi zdarza się wiele piekielnych historii. No i taka właśnie będzie.

Pracuję od kilku dni. Wiadomo, nie można od razu wypchnąć kogoś do pracy, bez uprzedniego przeszkolenia, więc po ogólnym ogarnięciu sklepu i zasad w nim panujących, dnia piątego usadzono mnie na kasie.
Szło mi całkiem nieźle, choć z deczka wolno - wiadomo, nikt nie urodził się z umiejętnością obsługi kasy. W każdym razie, ludzie widząc moje starania odnalezienia kodu w specjalnej książeczce (kody na pieczywo, owoce i warzywa) i napis "Uczę się." na plakietce, uśmiechają się ze zrozumieniem i zagadują uprzejmie. Jeden pan postanowił chyba jednak wykorzystać moją "nowość".
Do kasy, od strony wyjścia, podszedł facet. Patrzy się na mnie i uśmiecha. Skończyłam kasować poprzednią osobę, i wtedy [P]an wkroczył do akcji.
[P]: Nie wydałaś mi 10zł.
[J]: Niemożliwe... - zaskakuję, że facet przecież wyszedł ze sklepu dobre 10 minut temu, dopiero teraz się zorientował? Poza tym nie płacił mi taką ilością pieniędzy, żebym musiała mu dychę wydawać... Ale chciał, nie chciał, wołam kierownika.
Kierownik oddał facetowi dychę i oznajmił mi, że jeśli pod koniec będzie brakować mi 10zł, będzie to na jego odpowiedzialność. Dobra.
Rozliczenie. Na minusie jestem 9zł z groszami. Przy czym wiem, że grosze brakujące do pełnej złotówki, na oko uzbierałam od ludzi, którzy zostawiali resztę po 1, 2gr.
Kierownik: Sku*wiel Cię oszukał, a ja mu uwierzyłam...

Ano. W teorii byłam na plusie, w praktyce na granicy, na której musiałabym się tłumaczyć.

Udław się pan tą dychą.

sklepy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 286 (344)
zarchiwizowany

#39355

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tak się składa, że jestem w trakcie poszukiwania pracy. Pewnego dnia przechodząc koło pizzerii zauważyłam ogłoszenie: Poszukujemy kierowcy. No to jazda - wchodzę do środka i dowiaduję się, co i jak. Szef kazał mi przyjść po moim planowanym urlopie, a w międzyczasie wpaść się przypomnieć.

Jak chciał, tak zrobiłam. Przypomniałam się kilka razy, w trakcie których szef podtrzymywał, że trzyma mi stanowisko dostawcy. Po powrocie z wakacji zajrzałam do pizzerii. I już zaczęły się kłopoty.
[S]zef: Bo wiesz, ten samochód co miał być twój, to nam się zepsuł.
[J]a: Ojj... Czyli nic z tego? Ile potrwa naprawa?
[S]: Nie wiem jeszcze, bo ciężko z częściami (Do Citroena Berlingo?), ale jak chcesz, to szukamy kogoś na kelnerkę.
[J]: Chętnie bym skorzystała, ale nie posiadam książeczki sanepidowskiej.
[S]: To nie problem, na dniach wyrobisz. To jak?

Wypytałam się dokładnie, na czym będzie polegać praca i co należy do moich obowiązków. W teorii tylko kasa i obsługa klientów przy stolikach, a gdy klient odejdzie, przetarcie stolika i odniesienie brudnych naczyń. Stawka godzinowa 7,5zł netto, zmiany po 6h. Nie tak źle. Praca od jutra.

Następnego dnia na wejściu (godzina 16) zostałam zapakowana w fartuszek ("On nie jest brudny, jest tylko wysłużony!) i postawiona na kasie. Wcześniej nie miałam styczności z kasą fiskalną i uznałam, że pokazanie mi wszystkiego jeden raz to za mało - tym bardziej, że kobieta zabrała się za to od dupy strony - pokazała mi w środku dnia, jak się kasę zamyka, zamiast tego, jak obsłużyć klienta... Ale, ponieważ głupia nie jestem, a i moje zainteresowania obejmują sprzęty elektroniczne, jakoś dałam sobie radę sama. Chwilę później zostałam zaprowadzona na zmywak (WTF? Nie taka była umowa?) i zostało mi wyjaśnione: Naczynia myjemy w zlewie, później wstawiamy do wyparzarki. Więc pucowałam i wstawiałam do wyparzarki.
Pomijając szczegóły... Stoliki wytarłam może 5 razy, przez resztę czasu wciskali mi inne zajęcia. Praca kelnerki w owej pizzerii obejmowała obieranie ziemniaków, obieranie czosnku (niektórzy może nie mieli okazji go obierać - skórki kleją się do palców i ogólnie nie jest to nic przyjemnego), targanie rzeczy do lodówki w piwnicy, targanie z lodówki w piwnicy, produkcję sosu, produkcję tortilli, obsługę dwóch zmywaków, podawanie sałatek, szorowanie kibli, odbieranie telefonów, zamiatanie, mycie podłóg... Pewnie coś pominęłam, ale robiłam tyle rzeczy, że nic w tym dziwnego. Oczywiście zostałam na "nadgodziny" około godziny na posprzątanie. Nikt mi za to nie zapłacił... Ale do rzeczy.

Kobieta podsumowała, że wszystko robię za wolno (no naprawdę, czego jak czego, ale sprężania się była masa...). Ponieważ większość czasu zajęło mi zmywanie naczyń, oto wyjaśnienie...
Wyparzarka tak naprawdę okazała się być ZMYWARKO-WYPARZARKĄ. Z racji tego, że zmywarki nie posiadam, a wyparzarkę widywałam, każdy talerz myłam porządnie...
Kasa. Ciężko, żeby ktoś po jednorazowym pokazie robił wszystko błyskawicznie, prawda?

Teraz kilka dodatkowych informacji:
*Szef umowy ze mną nie podpisze, bo na tygodniowy okres próbny mu się nie opłaca.
*Kiedy do pizzerii przychodzi chłopak, żeby zostać dostawcą, samochód nagle staje się sprawny.
*Nikt nie żądał ode mnie książeczki sanepidu. Mogłam rozsiewać gronkowca czy inne chlamydie i nikomu by to nie przeszkadzało.
*Przez siedem godzin pracy nikt nie pozwolił mi usiąść, napić się, czy chociaż iść do toalety.
*Kelnerki są od wszystkiego.
*Gdyby pani Gessler zobaczyła bajzel w tej kuchni, pewnie by biedna dostała zawału. Garnki poprzypalane, sztućce niedomyte (umyłam je po kimś drugi raz, bo były po prostu oblepione żarciem), płyn do mycia naczyń rozcieńczony i wlany do pojemniczka, w którym maczało się gąbkę, a w którym również pływało mnóstwo resztek... No, nie wspominając już o odgrzewaniu połowy rzeczy w mikrofalówce.

Kiedy zbliżała się godzina zamknięcia, a ja byłam w trakcie pucowania stolików, zza pleców usłyszałam dwie dziewczyny.
[1]: Nie chciałabym tak pracować... Pewnie ma za to marną kasę.
[2]: No nie sądzę, żeby zarabiała trzy tysiące... A wiesz, jak ją muszą plecy boleć?
[1]: I jeszcze się z ludźmi musi użerać.

Dziewczyny były blisko. Siadły mi wprawdzie nie plecy, ale kolana, za to tak, że nie byłam w stanie spać w nocy, a tylko zwijałam się z bólu.
Na drugi dzień ledwo się wlokąc odebrałam zarobione 45zł i podziękowałam za współpracę. Więcej tam nie pójdę - nawet nie chodzi o pracę, a o jedzenie...


Podsumowując... Zakładam, że sytuacja kelnerek w tanich barach ma się podobnie. Ludzie, miejcie dla nich trochę litości.

P.S. Kilka dni temu spotkałam w sklepie Szefa. Moja mama skomentowała gościa "obleśny zboczeniec". A z zarobionych pieniędzy kupiłam Milkę za dychę i byłam szczęśliwa jak nigdy.

gastronomia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 110 (164)
zarchiwizowany

#37066

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielny Dzień. W trzech częściach.

Akt III.
Ta część nie ma związku z poprzednimi dwoma. Niestety wydarzyła się tego samego, chyba najbardziej piekielnego w moim życiu, dnia.
Oprócz myszy mojej siostry, mam w domu jeszcze dwa szczurki. Moje własne, prywatne. Zdarza mi się brać je ze sobą na dwór. Dzieci lubią się z nimi bawić, są zaznajomione z obydwoma ogonkami. Niestety, bliższej znajomości ze szczurasem nie chciała nawiązać przyjezdna babcia jednego z brzdąców mieszkających w moim bloku.
Uściślę - szczur, którego ze sobą wzięłam, nosi wdzięczne imię Szafran. Jest cały czarny i, jak na samca przystało, dość spory.
Wyszłam z futrzakiem na ramieniu. Dzieci wiedzą, że wyprowadzam je na trawnik za blok i wtedy nie pozwalam nikomu go dotykać - wiadomo, muszę uważać. Coś go wystraszy i tyle mojego pupila widzieli. Jeśli mnie zauważą, czekają na mnie na ławce, którą mijam w drodze powrotnej, a i ja wiedząc, że smarki lubią moje szczury, zatrzymuję się tam na chwilę. Tak było i tym razem.
Otoczona dziećmi podtykającymi Szafranowi koniczynę, nie zauważyłam babci lecącej w pośpiechu do jednego z chłopców. Babcia przyłożyła mi jakimś kijem (zapewne prowizorycznym mieczem patykowym wnusia) po rękach, w których trzymałam szczura. Biedak ze strachu wskoczył na starszą dziewczynkę, która akurat go karmiła i usiadł jej na ramieniu. Wtedy babcia wystartowała z badylem do niej.
- Zabijcie to! ZABIJCIE! Toż to brudne, roznosi zarazki!
Oberwałam kijem jeszcze raz, tym razem zasłaniając dziewczynkę.
- Niech się pani opanuje! To hodowlany szczur!
- Ta, hodowlany! Hodowlane są białe z czarną głową, małe, a tego ohydnego bydlaka na pewno masz z kanałów! Mój Kristoferek nie będzie tego paskudztwa dotykał!
Po czym porwała biednego Kristoferka, mi osobiście znanego jako Krzysia i zawlokła go do domu, mimo płaczu i przerażenia malucha.
Szczura dokładnie obejrzałam, nic mu nie jest.
Dopiero później Kristoferkowy brat wytłumaczył mi, że babcia z USA przyjechała i ciągle narzeka na to, że w Polsce wszędzie jest brudno. Jego mama przy spotkaniu na ławce przeprosiła mnie za to, co się stało. Sama czasem podtyka moim szczurom mlecz.

A mi tylko dreszcz przechodzi po plecach, jak pomyślę, co by było, jakby durna baba trafiła tym kijem w szczura.

babcia pod blokiem

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 85 (155)