Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

auristel

Zamieszcza historie od: 25 stycznia 2011 - 11:07
Ostatnio: 10 sierpnia 2014 - 23:59
O sobie:

A Jack of all Trades.

  • Historii na głównej: 21 z 36
  • Punktów za historie: 18294
  • Komentarzy: 348
  • Punktów za komentarze: 2088
 

#54540

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Korepetycje...

Tia, jakoś w 2012 narzeczona mi nagrała gościa, jakiś tam synek, lat 18, klasa 2 liceum. Matka miała zadzwonić w ciągu tygodnia, dwóch, żeby wszystko ustalić, jednak mój telefon milczał. Wisienką na torcie jest fakt, że owa pani sama jest nauczycielką, na dodatek czynną zawodowo, co tylko dodaje absurdu poniższej sytuacji...

Wrzesień 2013, dzwoni telefon:

Ona: Dzieńdobry, dzieńdobry, czy pani Narzeczona panu mówiła o korepetycjach dla syna, bo ja bym chciała taką usługę?

Hmmmm... Dobrze, że z rana sobie dolałem nieco oleju do mózgownicy, bo trybiki by się przegrzały. W końcu sobie przypomniałem o kogo chodzi.

Ja: No tak, zdaje się, że jakoś rok temu mi mówiła...

Ona: Taaaak, (pięciosekundowa pauza) ale syn wcześniej nie chciał, a ja nie chciałam go stresować (oho! będzie fajnie!) i dopiero teraz wyszło.

Ja: No rozumiem. To czego syn potrzebuje?

Ona: Hmmmm... (pauza 5 sekund) Czy zna pan taką a taką książkę? (podaje tytuł jakiegoś podręcznika).

Ja: Nie, proszę pani, korzystam z własnych materiałów. Sprawdzone i rzetelne.

Ona: Hmmm... (pauza 5 sekund) To niedobrze (znowu pauza). I pan ma się za nauczyciela? (jaaaaasne, wszystkie podręczniki kupuję jakie tylko są, bo śpię na forsie!) A ja bym wolała, żeby pan syna uczył na podstawie tej książki.

Ja: Jeśli tak pani woli, nie widzę problemu, ale nadal nie wiem, czego syn potrzebuje?

Ona: Hmmm (pauza...) Bo on ma ogólnie słabe wyniki i ja bym chciała, żeby pan go nauczył angielskiego. A, no i maturę ma w tym roku.

No co też pani nie powie...

Ja: Proszę pani, w ciągu jednego roku szkolnego, nawet przy intensywnej nauce, mogę co najwyżej przygotować pani syna, by zdał w miarę przyzwoicie maturę, jeśli faktycznie ma takie problemy, jak pani mówi. Nie ma mowy, żeby nauczył się w tym czasie biegle języka. Poza tym, mogła go pani skierować na korepetycje wcześniej, jeśli miał problemy.

Ona: A stawka jaka?

Ja: (podałem jej stawkę)

Ona: Nie, to za dużo... (pauza całonutowa) Zapłacę połowę. Niech pan kupi tamtą książkę i przyjdzie jutro na 15:00 na pierwsze zajęcia.

Ja: Nie. Po pierwsze nie za taką stawkę, po drugie nie na takich i nie w takich warunkach, po trzecie udzielam korepetycji tylko w piątki i weekendy, bo w tygodniu pracuję zarobkowo i po czwarte, pani zdaje się ignoruje wszystko co do tej pory powiedziałem, do tego będąc skrajnie bezczelną! Za kogo się pani uważa?

Ona: Trudno. (pauza) To nie jest pan zainteresowany?

Ja: Nie. Życzę powodzenia w dalszych poszukiwaniach. Zapewniam, że będą długie. Dziękuję za rozmowę.

Porażka po prostu... I ta pani od wielu lat pracuje w szkole. Prawdę rzekł Zamojski:
"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie."

korepetycje domowe

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 705 (767)

#49436

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W końcu mam dowody na to, że mój sąsiad jest niespełna rozumu.

Jestem palaczem. Nie palę dużo, ale lubię puścić sobie dymka. Problem polega na tym, że nie cierpię palić w zamkniętych pomieszczeniach, nawet przed wprowadzeniem zakazu wychodziłem z lokali by sobie zakurzyć. Oczywistym jest więc, że wychodzę przed blok by nie kopcić w domu.

No i stoję ja sobie przed klateczką, dając sobie w płuco i ciesząc ciało oraz oczy mocno spóźnioną wiosną. Nadchodzi sąsiad. Nadmienię, że nie bardzo trawię faceta, jest moim zdaniem upierdliwy i będzie Cię zanudzał na śmierć czczą gadaniną o byle czym, jeśli tylko przez nieuwagę mu pozwolisz.

(S)ąsiad: To ty palisz?
(J)a: Tylko ciągnę, żeby nie zgasło.
(S): Ale jak tak można, ty za młody jesteś, twoja matka wie, kto ci w ogóle papierosy sprzedał (pani Wiesia, bo nie jest stuknięta!), jak ci nie wstyd, na policję zadzwonię!?

I dalej w ten deseń.

Aha, zapomniałem dodać, że mam 28 lat, a mieszkam pod tym gościem od dwudziestu czterech...

Blok mieszkalny

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 478 (678)

#49131

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno mnie nie było, zmieniłem dwa razy w tym czasie pracę, obowiązków przybyło (kasy też ;) ) ale razem z tym mnóstwo piekelnych historii, więc niektórymi się z wami podzielę.

Obecnie pracuję w dość dużym zakładzie przemysłowym, jako kontrola jakości. Nie powiem, praca ciekawa, ale momentami upierdliwa i niewdzięczna. Kto kiedykolwiek w tym robił wie jak na nas się patrzy: policja zakładowa. Niektórzy traktują nas normalnie, kumpel-pracownik i już, po prostu inna fucha, inni jak zło konieczne, w końcu w takim dużym zakładzie kontrola musi być i basta, ale niektórzy wywaliliby nas na zbity pysk, bo "przeszkadzamy w pracy".

Uprzedzając: przeszkadzamy. Inaczej firma może na raz ponieść nawet kilkaset tysięcy złotych niepotrzebnych strat, bo zamiast produktu wytwarzamy złom. Z całkiem nietanich materiałów.

Przydługi wstęp, wiem, ale nie zmieniajcie jeszcze kanału.

Historia przytrafiła mi się jakieś trzy miesiące po rozpoczęciu przeze mnie pracy, więc byłem "świeżakiem", zważywszy, że niektórzy przepracowali tam nawet po 20 lat.

Nie będę opisywał zawiłości technicznych które spowodowały, że musiałem zatrzymać produkcję (tak, mamy taką władzę - czasem nad tym ubolewam) - tak czy inaczej brygadzista był tym faktem mocno niepocieszony, jako że centralny komputer od czasu takich "pauz" odpowiednio przelicza mu premię.

Facet zaczął jechać po mnie jak po burej suce, nie brakowało epitetów typu "gówniarz", "debil", nie omieszkał mi wypomnieć mojego stażu pracy itepe. Pech chciał, że po pierwsze miałem rację, a po drugie zdążyłem się już wyrobić jeśli chodzi o krzykaczy. Kazałem mu się zamknąć, nie uruchamiać produkcji, bo zabiję, wyjąłem telefon i dzwonię do mojego kierownika.

Ojej, uderzyłem w czułą strunkę. Facet jeszcze bardziej poczerwieniał, kazał mi szybko udać się jak najdalej, czyli mówiąc prosto: spie*dalać i widzę, że szykuje się, by ponownie uruchomić maszyny.

Przykro mi bardzo, nie na mojej warcie. Na każdej szafie transformatorowej oprócz wielkiej wajchy "on/off" jest wyłącznik awaryjny - tzw. grzybek odcinający całkowicie dopływ prądu do maszyn. Pieprznąłem w grzybek, maszyny siadły, za to włączył się alarm - taki myk, jak coś wysiądzie, żeby wszyscy wiedzieli. Część pracowników zdążyła się już wokół nas zgromadzić i patrzą co się będzie działo dalej, niepewni kogo słuchać.

Wpada na halę kierownik (pewnie zwabiła go syrena alarmu) i morda na mnie co się dzieje. Koleś już zadowolony, bo będę miał mocno przekichane, nie? Ano nie. Zanim jeszcze zdążyłem otworzyć usta pracownicy jeden przez drugiego zaczęli tłumaczyć, że miałem rację, że brygadzista chciał na siłę uruchomić znowu produkcję i że powstrzymałem go uderzając w grzybek. Kierownik patrzy na mnie i mówi spokojnie: przypilnuj żeby usunęli awarię i przyjdź do mnie, napiszesz protokół.

Koniec końców (i piekielność) wyszła dopiero potem, jak pracownicy mi wytłumaczyli, klepiąc mnie po plecach, że brygadzista miał ponoć jakieś potężne plecy gdzieś wyżej i wszyscy bali mu się podskoczyć, bo obcinał premie, straszył wywaleniem z pracy, oni dostawali opiernicz za błędy w produkcji, które wynikały z jego winy i takie tam, a ja pojechałem mu na nieświadomce, bo zwyczajnie nie wiedziałem, że jest taki "ważny". Koleś stracił na najbliższe 3 miesiące premię, a te są u nas całkiem spore, dostał naganę i do dzisiaj patrzy na mnie spod byka.

Najśmieszniejsze? Jego "plecy" zostały wywalone jakieś 2 miesiące potem, za "rażące niedopatrzenia w wykonywaniu obowiązków służbowych". To znaczy oficjalnie. Nieoficjalnie za to, że niektórzy byli u niego równiejsi niż inni. Karma to suka, nie? ;)

duży zakład przemysłowy

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 791 (875)

#29597

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z dzisiaj. Jeszcze się we mnie krew gotuje. Była już nawet podobna, ale co tam, opiszę mój przypadek.

Tak się złożyło, że trzeba się wybrać do jubilera - sprawa dość gardłowa (precz ze szczegółami). Stwierdziłem, że najwygodniej będzie wybrać się prosto po pracy. Mój błąd, pracuję bowiem w zakładzie przemysłowym, a człowiek raczej stamtąd czysty nie wychodzi. Prysznic natomiast 100x bardziej wolę w domu, w pracy tylko ogólne mycie. Tak czy inaczej, wyjeżdżając z pracy mam czyste ręce i twarz, ale za uchem czy na szyi trochę brudku się uchowa. Nie tyle w każdym razie, by stanowiło to problem. Do dzisiaj.

Wracając do sprawy. Wpadam do jubilera, i nim zdążyłem otworzyć usta, zostaję otaksowany przez młodą (18-19 lat) ekspedientkę po czym poinformowany:
- Wyjdź stąd, nie masz tu czego szukać. Tacy jak ty tylko patrzą co by tu ukraść. Brudas jeden.

Pięknie. Dziewczę młodsze o około dekadę, właśnie sprowadziło mnie do poziomu menela i potencjalnego złodzieja, a nawet bruderszaftu jeszcze nie piliśmy. Zachowałem na ile mogłem posturę i mówię lodowatym tonem:
- Nie jestem z panią na ′ty′ i nie życzę sobie takich uwag. Kontakt do kierownika bądź właściciela poproszę.

Laska nie zdążyła zripostować, bo z zaplecza słychać odgłos zamykania drzwi i głos: "Nie będzie potrzeby".
Laska blednie, a z zaplecza wychodzi mężczyzna:
- Jan Piekielny, właściciel, w czym mogę panu pomóc?

Wyjaśniam czego potrzebuję, nadal jeszcze trzęsąc się ze wściekłości. Pan wysłuchał i rzecze:
- Da się zrobić w 2 dni. A teraz niech mi pan powie, jakiej formy satysfakcji pan sobie życzy? - Tu wymownie spogląda na bladą już jak śmierć dziewczynę. Chyba nawet przestała oddychać.
- Wystarczy, by ją pan uświadomił, że ludzie czasem brudzą się w pracy i nie wszyscy są z nią po imieniu.

Bilans: jestem jakieś 400 peelenów do przodu, bo za materiały zapłaci owa panna, ja jedynie za usługę. Tylko nadal nie mogę pojąć, jak można być tak bezczelnym.

Jubiler

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1254 (1286)

#22982

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak ochroniarz nie powinien wykonywać swojej pracy.

Pracuję w zakładzie przemysłowym. Oczywiście, zakład jest strzeżony i wstęp mają jedynie pracownicy. Siłą rzeczy więc jest portiernia, a w niej ochroniarz, wróć, cieć, otwierający bramę i wpuszczający pracowników na portiernię.

Firma korzysta z usług zewnętrznej spółki ochroniarskiej. Przysyłają nam 2-3 stałych ludków, ale że jeden z nich odszedł w końcu na emeryturę, przyszedł nowy - cholernie nadgorliwy, a na dodatek lubiący napoje wyskokowe o minimum takiej samej mocy jak podstawowa stawka VAT.

Pierwszy dzień pracy owego "pana" polegał na tym, że na portiernię wpuszczał dopiero po dokładnym zlustrowaniu delikwenta przez szybę - co było śmieszne samo w sobie, jako że nie znał jeszcze żadnego pracownika, a przepustki okazujemy i zostawiamy w środku - a następnie warczał "Nazwisko!". Wszyscy skonsternowani, o co mu chodzi, ale nazwisko mniej lub bardziej chętnie podali. Niestety, owemu idiocie trafiło się na szefa/dyrektora. Tak więc dyrektor najpierw postał sobie na mrozie przed portiernią, został zlustrowany od stóp do głowy a po wpuszczeniu przywitany formułką "Nazwisko!".

Dyrektor jest luzak i ogólnie spoko facet, ale jak sami rozumiecie to już jest przegięcie. Odpala więc:
- Brzęczyszczykiewicz.
Ochroniarz piana na pysk, pani lekkich obyczajów i znowu:
- Nazwisko!
Dyrektor jeszcze spokojny pyta się:
- A o co chodzi?
Natomiast buraczek wali do niego:
- Się dowiesz o co chodzi w swoim czasie, a teraz nazwisko, bo czasu nie mam!
Dyro się uśmiecha i mówi:
- Jan Piekielny, dyrektor. Z takim podejściem szybko pan będzie nowej pracy szukał. Jeśli oczywiście chłopaki pana nie naprostują wcześniej za chamstwo, bo z żadnym z nich nie jest pan na ′ty′. - I sobie poszedł.

Dyrektor go nie wyrzucił, ale fakt faktem, koleś spokorniał. Już nie warczy i wpuszcza nas na portiernię bez problemu. Inna sprawa, że nadal patrzy spod byka i jest generalnie niemiły. A o co był cały rejwach z nazwiskiem? Kadrowa miała dla kilku z nas przygotowane nowe umowy o pracę i chciała, żebyśmy jeszcze przed zmianą przyszli. A dekiel zamiast wywiesić listę z nazwiskami, wolał ją trzymać w kieszeni i sprawdzać każde nazwisko.

"ochrona" portiernia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 581 (635)

#22605

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moje lata szkolne. Będzie długo.

W wieku 15 lat poszedłem do technikum. No i ni z gruchy ni z pietruchy stałem się obiektem prześladowań. Nie był to co prawda taki hardcore jak niektórzy tu opisują (nigdy mnie nie pobito), jednak wolałbym zapomnieć. Grożono mi pobiciem i śmiercią, wydzwaniano dziesiątki głuchych telefonów, zamawiano wszelakie towary i usługi na moje nazwisko, wyzywano, dokuczano, szturchano, popychano, niszczono moje rzeczy itp, itd, etc. Postawić się nie umiałem, poza tym bałem się jak cholera. Sprawę potęgował fakt, że miałem wtedy jakieś 150cm wzrostu i byłem bardziej chudy niż patyczak - przeciwstawienie się ośmiu większym ode mnie chłopakom byłoby samobójstwem.

Skrycie cierpiałem przez półtorej roku. Pomijam nerwicę, nieprzespane noce, strach, stres i resztę plag egipskich z myślami samobójczymi na czele, a chęcią zbiorowego mordu ostrym narzędziem zaraz potem. Nauczyciele nic nie widzieli, bądź nie chcieli widzieć. Nie wiem. Po tym czasie coś we mnie pękło. Poszedłem z problemem do mojej ówczesnej wychowawczyni. Błąd. Pani nie zrobiła nic, stwierdziła, że to "chłopięce zabawy". Idź w cholerę, kobieto, nie będę z tobą rozmawiał. Poszedłem do szkolnego pedagoga. Jeszcze większy błąd, o czym miałem się przekonać już wkrótce.

Pani pedagog, wielce "światła i obyta", po jakimś tam kursie pedagogiki stwierdziła, że najlepszym pomysłem będzie konfrontacja. Ale nie tylko nas, lecz też naszych rodziców. No i urządziła szopkę, w której ja i moja matka graliśmy role kozłów ofiarnych, a buractwo oraz ich rodzice, przygotowani na całą sprawę, nawymyślali bzdur, że ich prowokuję, to, tamto. Moja matka wyszła z tego "spotkania" zapłakana i z poczuciem ogromnej bezsilności. Ja natomiast stałem się zdeterminowany by to zakończyć. Kazałem pedagogiczce się więcej w "pedagogię" nie wpie*dalać, idę z tym do dyrekcji, do kuratorium i na policję. Nie omieszkałem powiadomić o tym moich dręczycieli i ich cwaniaczkowatych rodziców. Dano mi spokój...

...na całe dwa miesiące. Potem sprawa powróciła. Jako, że u mnie słowo droższe od pieniędzy (Pawlak przy mnie wysiada), poszedłem z tym najpierw do dyrekcji. I tu psikus - pani dyrektor o niczym nie wie. Zamknęła się ze mną w gabinecie i rozmawialiśmy kilka ładnych godzin. Stwierdziła, że cała ta sytuacja jest niedopuszczalna. Zebraliśmy dowody. Ja w rozmowie stwierdziłem, że chcę zmienić klasę - istniała taka możliwość. Pani dyrektor poparła moją decyzję o zmianie klasy i mocno zbulwersowana, obiecała zająć się sprawą.

Zajęła się z godną podziwu werwą: jeszcze tego samego dnia. Załatwiła papiery o przeniesienie do innej klasy. Moja wychowawczyni i "pedagog" dostały pisemne nagany. Natomiast dnia następnego wezwano do dyrekcji oprawców razem ich rodzicami. Tym razem nie na debilne spotkanie przy herbatce i gnębienie pognębionych. Wezwano przed pluton egzekucyjny.

Do szkoły przybyła policja oraz ludzie z kuratorium. Pani dyrektor w kilku zwięzłych i mocnych słowach opowiedziała o całej sytuacji oraz co myśli o dręczycielach i ich rodzicach, którzy nie tylko nie potępili ale bronili swoich "dzieciaczków". Zarzuty były mocne, istniały też niezbite dowody, zeznania świadków. Oni z myśliwych stali się zwierzyną. A ja... Pozwolono mi zdecydować co zrobić z moimi dręczycielami. W grę wchodziły: nagana, brak promocji do następnej klasy, wyrzucenie ze szkoły, oraz, jeśli zechciałbym tego, zatrzymanie oprawców przez policję i proces karny. Oczywiście rodzice prostestowali, lecz dyrekcja i policja szybko ich uciszyli. Brakuje mi epitetów by opisać satysfakcję, jaką miałem patrząc każdemu z nich prosto w oczy z poczuciem, że ich los zależy ode mnie. I nie, wcale mi nie wstyd z tego powodu.

Koniec końców, chciałem jedynie by przyznali się do winy i dali mi święty spokój. Nie chcę przeprosin - i tak nie byłyby szczere. Nie jestem mściwy. Wiem, mam zbyt miękkie serce. Dyrekcja zgodziła się, z zastrzeżeniem, że policja pojawi się natychmiast, jak tylko pojawi się choć jeden sygnał z mojej strony, że coś jest nie tak. No i jakby nie patrzeć, to przyznali się przy jakichś 10 świadkach, że są winni. Miałem ich w garści.

Finał: klasę zmieniłem następnego dnia. Najlepsi ludzie jakich znałem z lat szkolnych i studenckich. Wychowawczyni z głową na karku. Na korytarzach dotychczasowi oprawcy spuszczali wzrok i omijali mnie szerokim łukiem. Skończyły się groźby i telefony. Błogość. Absolutna błogość.

Epilog: spotkałem kilku z nich po latach. Przeprosili mnie za swoje zachowanie i przyznali się z całą szczerością do błędu. Natomiast jeden z tych, co nie przeprosili, zaatakował mnie na moim osiedlu. Dwa lata po ukończeniu technikum(!). Na szczęście wtedy już mi się trochę urosło - tak dokładnie do 191cm - i skończyło się to dla niego złamanym nosem oraz pozbawieniem dwóch zębów. Nie wezwałem karetki. Tylko nie wiem czy warto było brudzić sobie ręce.

szkoła (przetrwania)

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1093 (1149)

#22229

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z poczekalni chirurgicznej. Nie o służbie zdrowia.

Byłem umówiony na zdjęcie szwów po wypadku. Ot, prosty zabieg, 3 minuty, ale swoje w kolejce muszę odczekać, jako iż nie jest to "zabieg planowany" (czyt: zbyt mało ważny).

Chirurg przyjmuje od 15:00. Zarejestrowałem się telefonicznie, przychodzę o godz. chyba 14:50. Siedzi kilkoro ludzików, no ok, poczekam sobie, trudno...

Kolejka idzie dość żwawo, w międzyczasie wtacza się jakaś panienka, może w moim wieku, może młodsza, nie wiem, gdyż skóra szczelnie skryta pod warstwą gipsu i tynku. Legginsy w panterkę, torebeczka że paczki fajek bym nie zmieścił, wszechobecny róż. Koniecznie chce wejść. JUŻ I TERAZ! Przecinek! BO JA MUSZĘ!

Wszyscy karpik i pytają, czy wizyta umówiona. No nie, ale ona, przecinek, musi bo tak! No nic, pewien pan w kolejce mówi, że ostatni, i dziewczyna może wejść po nim. Przecinki lecą w jego stronę. Ktoś inny sugeruje, że skoro to takie ważne, to niech idzie na izbę przyjęć, tam się nią zajmą. Nie, przecinek, bo tam była i ją odesłali. No to skoro tak mało ważne, niech czeka i koniec.

Próbuje wmówić, że była o 14:00 i zajęła sobie kolejkę, co jedna pani kwituje, że siedzi tutaj od 13:00 bo jest spoza miasta, przyjechała autobusem i pierwszy raz widzi ją na oczy.

Wykorzystała moment kiedy wychodził inny pacjent i z szybkością błyskawicy wpadła do gabinetu. Kolejkowicze po sobie ale nie zdążyli zareagować, bo chirurg (stopniem majora), wściekły, wyrzucił panienkę na korytarz każąc jej ekhm... uciekać i nie zawracać mu pośladków.

Na zdejmowaniu szwów dowiedziałem się, że panience wyskoczył syfek (kilka milimetrów) na plecach, a że na kosmetyczkę kasy dawać nie chciała, to przyleciała z tym do chirurga. Bez ubezpieczenia, bez żadnego dokumentu, po prostu zrób i już! W sumie chłopak tej laski mógł jej wycisnąć, ale jak stwierdził doktor: z takim charakterkiem nawet żołnierz nie wytrzyma.

Dobrze wiedzieć, że przynajmniej tutaj moje składki zdrowotne nie idą na pierdoły.

Poczekalnia chirurgiczna

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 602 (636)

#21334

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uczelniane historie nie tyle przypomniały, co zachęciły mnie, by opisać jak potraktowano mnie przy rekrutacji na jeden z "najznamienitszych" polskich uniwersytetów. Będzie długo, gorzko i piekielnie.

W 2005 roku ukończyłem szkołę średnią. Z wyróżnieniem, nagrodą burmistrza miasta i oceną celującą z ustnej matury z języka angielskiego (starej!) oraz indeksem na AR w Szczecinie (wygrana olimpiada). Chciałem kontynuować naukę języka. Ok, taki a taki uniwerek, jest filologia, pasi. W samochód i hajda składać papiery.

Egzamin wstępny odbył się tydzień później. Przyznam szczerze, że część pisemna była śmiesznie łatwa i poradziłby sobie z nią nawet średnio ogarnięty licealista. Dla gościa uczącego się tego języka od bez mała 15 lat, była to bułka z masłem. Część ustna również nie przedstawiała problemów - ot, rozmowa na tematy dowolne z dwoma egzaminatorami. Trochę psuł wrażenie fakt, że ustny odbywał się w sali z trzema stołami, przy którym egzaminowane były inne osoby. Porozmawialiśmy sobie o pogodzie, moich ulubionych książkach i planach na przyszłość. Pierwszy znak alarmowy pojawił się, kiedy spytali czy przyjechałem z daleka. Potwierdziłem, bo miałem jakieś 130 km do pokonania. Popatrzeli na siebie, dokończyli mnie egzaminować i podziękowali. Z powrotem w samochód i do domu.

Byłem raczej dość pozytywnie nastawiony. Egzamin poszedł mi śpiewająco przecież, obok mnie ledwo dukały dwie dziewczyny, nawet kilka kontaktów udało mi się zdobyć. Tym większym szokiem był dla mnie telefon z sekretariatu: Nie dostał się pan, przykro mi, dokumenty odeślemy pocztą. Załamka, porażka, tym bardziej, że na politechnikę też się nie dostałem (nikt ze starą maturą się nie dostał, mieliśmy na starcie ok. 100 punktów mniej). Jakoś się pozbierałem, będzie drugi nabór, chrzanić tamten uniwerek, zahaczę się u mnie w mieście. Pikanterii dodaje fakt, że miałem numer do jednej z panien, która zdawała (dukała) ustny na sali razem ze mną. A jakże, dostała się! Cóż, gratulacje.

Przychodzą papierki. Jak tylko otworzyłem kopertę, to moją pierwszą myślą było, by kogoś zamordować. Dosłownie. Złapać za gardło osobę odpowiedzialną i tak długo zaciskać palce aż przestanie oddychać. Wbić nóż w klatkę piersiową i patrzeć jak się wykrwawia w agonii. Albo zepchnąć z jakiegoś wysokiego urwiska i z satysfakcją słuchać krzyku podczas spadania. Nie żartuję. Nic nie opisze mojej wściekłości. A dlaczego? A dlatego, że razem z moimi papierami przyszedł protokół komisji egzaminacyjnej.

Protokół był podzielony na dwie części - ustną i pisemną, z odpowiednimi tabelkami gdzie oceniano konkretne umiejętności - rozumienie ze słuchu, dobór słownictwa, gramatyka, rozumienie tekstu czytanego i tak dalej. No więc mój protokół miał namazane zamiast tego wielkie 2 na całej wysokości kartki. Nie oceniono mnie za moje umiejętności. Nikogo najwyraźniej one nie obchodziły. Miałem 20 lat i nie wiedziałem co z tym zrobić. W sumie na owym uniwerku i tak już postawiłem kreskę, więc papiery wylądowały w szafie i olałem sprawę. To jeszcze nie koniec.

Tydzień później dzwoni do mnie pani z sekretariatu - ta sama, która oznajmiła mi, że nie dostałem się na uczelnię - i informuje mnie, że zaszła pomyłka (naprawdę?) i wysłano do mnie protokół komisji. Jednocześnie mnie informuje, że dokument ten należy do uczelni i (werble!) mam go im odesłać jak najszybciej, koniecznie pocztą poleconą (badum, tsss!). Zamurowało mnie. Jak pozbierałem szczękę z piwnicy tłumaczę pani, że nie zamierzam niczego wysyłać, a tym bardziej na mój koszt. Protokół jest nic nie znaczącym świstkiem, nie wypełnionym jak należy i skoro tak bardzo im zależy, to mój adres mają, niech wyślą kopertę zwrotną z naklejonymi znaczkami, to się zastanowię. Otworzyłem wrota piekieł. Dante mógłby z niego czerpać do "Inferna".

Paniusia zaczęła mi grozić, że są uczelnią o ogólnopolskim zasięgu, że narobią mi syfu, że nigdzie nie dostanę się na studia, że buractwa z takich wioch jak moja nie biorą (aha!), policja będzie u mnie za 5 minut i tak dalej. Dałem się jej wygadać, na ile starczyło jej oddechu i zaczynam ją prostować:
- Proszę pani, trzymam właśnie w ręku dowód na to, że wasza, pożal się boże, uczelnia, nie dotrzymała w żadnym punkcie warunków rekrutacji. Potraktowaliście mnie jak śmiecia, tylko dlatego że nie mieszkam w dużym mieście. Ośmiesza się pani tylko tym bardziej, że trzymam w ręku indeks na uczelnię w Szczecinie, która będzie tym szczęśliwsza, że dowie się o tym jak pięknie traktujecie ludzi. I jeśli usłyszę jeszcze jedno złe słowo, to wszystkie dokumenty jakie tu posiadam, otrzyma jakaś opiniotwórcza gazeta bądź telewizja. Proszę sobie darować i dać mi święty spokój. Żegnam, i niech pani więcej nie dzwoni.

Usłyszałem tylko krótkie "do widzenia" i trzask słuchawki. Dali mi spokój. Ja w sumie pluję sobie w brodę, bo byłem młody i głupi, teraz bym tego tak nie zostawił, a dokumenty gdzieś przepadły przy porządkach. Ukończyłem uczelnię w wiosze, w której mieszkam (miasto 30 tys), dostałem się nawet na zagraniczną asystenturę, posługuję się płynnie językiem angielskim. Do tej pory jednak żywię głęboką urazę do uczelni, dla której jedynym kryterium (najwyraźniej) był stan osobowy miejscowości, z której pochodzę.

Nie chciałem robić antyreklamy, ale serdecznie gratuluję ówczesnego podejścia do rekrutacji Uniwersytetowi im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jak dla mnie, jesteście skreśleni jako uczelnia licząca się w jakikolwiek sposób, czy to chodzi o rekrutację, czy o sam poziom nauczania, który prezentujecie - co nie raz i nie dwa miałem okazję sprawdzić organoleptycznie. Nie wiem, czy coś się zmieniło od tamtego czasu i niewiele mnie to obchodzi.

UAM Poznań

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 804 (876)

#20396

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczorajsza sytuacja utwierdziła mnie jedynie w tym, że osoby starsze powinny co 3-6 miesięcy przechodzić badania pod kątem sprawności prowadzenia auta i znajomości przepisów ruchu drogowego.

Dojeżdżam do pracy rowerem.

Jadę sobie spokojnie ścieżką rowerową i na skrzyżowaniu wyprzedam toczące się ledwo-ledwo cinquecento. Jechało tak wolno, że aż się obejrzałem. Aha, staruszek, norma. Miał poważne problemy z wrzuceniem drugiego biegu.

Dziadek jednak nabrał werwy i po kilkuset metrach mnie dogania. Zbliżam się akurat do przejazdu przez drogę podporządkowaną (więc mam ewidentne pierwszeństwo). Dziadek, najwyraźniej uznając moją i mojego roweru obecność za omamy wzrokowe, niczym nie zrażony wrzuca prawy kierunek i zjeżdża wprost na mnie.

Instynkt i refleks uchronił mnie przed znalezieniem się pod kołami lub na masce auta starszego pana. On też wyhamował (20 metrów dalej) i wytacza się z samochodu, najwidoczniej wielce niepocieszony, że ktoś mu zajechał drogę. Zamiast przeprosin, że o mało nie zostałem przejechany na drodze z pierwszeństwem, zostałem obrzucony stosem inwektyw i postraszony policją.

Ups, ktoś wywołał wilka z lasu. Z wspomnianej drogi nadjeżdża patrol policji. Pan został szybko uświadomiony, że pierwszeństwo miałem ja i nie dało się mnie nie zauważyć: pełne oświetlenie, pasy odblaskowe wszyte w rękawy kurtki, godzina krótko przed 14:00.

Sedno histori: dziadek oberwał mandat za jazdę bez świateł, wymuszenie pierwszeństwa przejazdu, spowodowanie zagrożenia w ruchu drogowym i obrazę funkcjonariusza na służbie (zwyzywał ich od pie*dolonego ZOMO).

Niestety, to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie twierdzę, że wszyscy dojrzalsi za kółkiem są winni opóźnionego refleksu czy nieznajomości przepisów. Ale sytuacje takie, bądź podobne jak tu opisana zdarzają się często, a wcale nie mieszkam w dużym mieście.

Droga z pierwszeństwem(?) przejazdu.

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 496 (556)

#20223

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym w jaki sposób skończyła się moja kariera nauczycielska.

Pracował Ci ja w gimnazjum. Równiutko roczek. Razem ze mną inna anglistka. W czerwcu pojawiły się słuchy, że będzie mało dzieci na angielski do pierwszej klasy. Oboje pytaliśmy dyrektorkę, czy nie wpłynie to na redukcję zatrudnienia. Nie nie wpłynie. Na pewno? Na pewno, ona już wszystko policzyła, sprawdziła, będą etaty dla nas obojga. Koniec czerwca, rada pedagogiczna, ciacho, kawka i hajda na wakacje.

Cud, miód, ultramaryna. Wakacje cudowne, ciepełko, plaża, ukochana przy boku prezentuje niemal codziennie swe wdzięki w bikini. Kasiorka wpływa na konto (najniższa krajowa, ale czego więcej może oczekiwać 24-latek). Zleciał lipiec, zleciał sierpień. 27 sierpnia jadę do szkoły, gdyż byłem jednym z członków komisji dla ucznia który taki egzamin zdawał z angielskiego. Chłopak podukał, podukał, ale na dopuszczający zdał.

Po egzaminie dyrektorka woła mnie do siebie. Widzę, że nie bardzo wie jak zacząć. Włosek mi się zjeżył automatycznie na karku, a to nigdy mi dobrze nie wróży. Tak, zgadliście, nie ma dla mnie etatu. Pani dyrektor na początku lipca podliczyła uczniów, oddziały i nie starczy dla mnie. Zostaje druga pani, z racji na dłuższy staż. Cudownie. Trzy dni przed nowym rokiem szkolnym zostaję się bez pracy... Potem ponad pół roku bezrobocia przeplatane chwytaniem się czego popadnie, bo zacząłem w październiku studia uzupełniające. Ale to materiał na inną historię.

I moje pytanie - czy w dwudziestym pierwszym wieku pani dyrektor, skądinąd rozgarnięta i konkretna osoba, nie mogła wykręcić mojego numeru już w lipcu, kiedy wiedziała, że nie będzie dla mnie posady? Miałbym wówczas prawie 2 miesiące na znalezienie nowej pracy. A tak z dnia na dzień prawie zostałem się na lodzie. Nawet jeśli nie chciała mi tego mówić przez telefon, mogła wezwać mnie do szkoły pod byle pretekstem (dokumentacja, papiery, cokolwiek). No ale po co. W ten sam sposób załatwiono jedną polonistkę i panią od biologii (bo informatyk/nauczyciel techniki ma fakultet z biologii).

"Jesteś młody, jakoś sobie poradzisz." - zapamiętam te słowa do końca życia.

Gimnazjum

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 727 (791)