Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

auristel

Zamieszcza historie od: 25 stycznia 2011 - 11:07
Ostatnio: 10 sierpnia 2014 - 23:59
O sobie:

A Jack of all Trades.

  • Historii na głównej: 21 z 36
  • Punktów za historie: 18294
  • Komentarzy: 348
  • Punktów za komentarze: 2088
 

#19957

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od kiedy tylko poszedłem na studia dorabiałem sobie trochę kasiorki udzielaniem korepetycji z anglika. Wtedy całkiem nieźle na tym wychodziłem, magistrzy brali po 50-60 zeta za godzinkę, u mnie, studenta, połowę taniej, chętnych sporo, więc na piwko i jakąś tam imprezkę zawsze miałem pieniążki.

Problem zaczął się po licencjacie: korepetycji udzielał każdy, ceny zaczynały się od 15 zł (sic!), nie było różowo. Ale cóż, dyplom w kieszeni, rok doświadczenia zawodowego pod tablicą jest, nawet wcześniej roczny staż nauczycielski w kraju whisky i haggisem płynącym odbyłem, więc wydawało mi się, że żądać 25zł za godzinkę lekcji (60min) to nie jest dużo.

No i trafił mi się chłopaczek, pierwsza klasa liceum, jadę (rowerkiem, a jak), na drugi koniec miasta obadać sprawę, zrobić jakiś mały teścik na wiedzę. I tu się zaczyna najpiekielniejsza z piekielnych sytuacji w całej mojej karierze korepetytora.

Podjeżdżam pod dom na umówioną godzinę - no ok, blok mieszkalny, w miarę nowy. Dzwonię do domofonu - głucha cisza. Pomyliłem numery? A gdzieżby. Dzwonię jeszcze raz. Nic. No to cap, komórka i hajda do klienta. Odbiera matka mojego przyszłego ucznia i co? Oni wybrali się do sąsiedniego miasta na zakupy, będą za godzinę, najdalej półtorej, mogę poczekać, albo przyjechać wtedy. No nic, ugryzłem się w język, zależało mi wtedy na forsie (dopiero co zostałem się na lodzie bez pracy). Wróciłem do domu klnąc na czym świat stoi. Wracam po półtorej godzinie. Nikogo nie ma. Stwierdziłem, że poczekam 10 minut a potem niech sp... szukają nowego nauczyciela.

Przyjeżdżają. Funkiel nówka nie śmigana Beemka serii 5, najdroższy model z pięćsetkonną V10. No ok, kasę mają, myślę sobie, przynajmniej nie będzie problemów z opłatami za naukę. Paniusia nawet mnie nie przeprosiła, że musiałem czekać, stwierdziła tylko, że dobrze, że już jestem (!) bo akurat za godzinę gdzieś tam jakiś serial leci. Wchodzimy do mieszkania - wystrój pasujący do posiadanego samochodu - wszędzie drewno, granit, skóra. No pałac w bloku.

Rozmowa o poziomie i oczekiwaniach syna sprowadzała się do rozmowy z matką, bo syn (16 lat) nie otworzył ust ani razu, czy to pytałem o nauczycieli (znam prawie wszystkich od tego przedmiotu w mieście) czy o materiały, czy o książki. Ot, mamusia wszystko załatwia za niego. Zeszyty przedstawiały stan opłakany, pismo nieczytelne, notatki sporadyczne. Będzie ciężko... No ale lecimy dalej. Dojazdy. Mam daleko, tak? Brak środka transportu poza rowerem a zima za pasem. Czy mogłaby syna do mnie przywozić? Nie, bo on musi być w swoim domu, tutaj lepsza dla niego atmosfera, tu się lepiej czuje (i pewnie mamuśka na kark mi będzie dyszeć). Fajnie, w sumie ponad 6km w obie strony a zima za pasem... Cóż... Mówię, że mam mały test dla syna, żeby sprawdzić jego umiejętności. Synek oczy jak pięciozłotówki, matkę jakbym żgnął rozgrzanym pogrzebaczem. Nie nie nie, żadnego testu dla syneczka, to go zestresuje (!). Pytam w takim razie w jaki sposób mam sprawdzić jego poziom wiedzy. Mamusia, że nie muszę, wystarczy, że zrobię za niego zadania domowe i napiszę mu gotowce na testy jak będzie trzeba. Kolejny szok dla mnie, bo wszystko czego nauczyłem się o nauczaniu i wychowaniu przez te lata metodyki, pedagogiki itp. waliło się na moich oczach w gruzy. No ale kurde, potrzebuję FORSY!!! Cholera!

Przechodzimy do mojego wynagrodzenia. Ja mówię, że moja stawka to 25zł/h. Mamuśka tym razem już wrzask, że drogo, że taki gówniarz (wtedy 24 lata!) jak ja sobie żąda fortun i że chciała dać 7,50, ale zgodzi się na 10, bo jestem inteligentny. Nic jej nie odpowiedziałem. Zebrałem moje rzeczy i wyszedłem stamtąd, by nie powiedzieć zbyt wiele. Obdzwoniłem też znajomych udzielających korków i powiedziałem, żeby broń boże się nie podejmowali nauki u tego a tego ucznia, mieszkającego tu i tu.

Dzwoniła potem do mnie, odgrażała się, że jeśli nie zajmę się jej synem, to narobi mi syfu w urzędzie skarbowym i takie tam brednie chorej mamuśki. Dodam, że mamusia jest nikim zupełnie, jej mążulek kupę forsy za granicą zarabia. Olałem ją zupełnie, znalazłem troje innych uczniów, do rany przyłóż (pozdro, Kasia!) a synuś owej paniusi nie zdał nawet podstawowej matury z polskiego, o języku obcym nawet nie wspominając. I tak gamoń pracować nie musi, nie?

Korepetycje domowe

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 742 (784)

#19925

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o piekielności pewnych dwóch pań policjantek z mojego miasta. Są ogólnie znane z tego, że to dwie najwredniejsze, najbardziej uparte i odporne na argumenty istoty pracujące w Policji.

Historia właściwa: siedzimy z lubą na dworcu w oczekiwaniu na jej autobus - godzinka świeżo po osiemnastej, nie za zimno, resztki słoneczka jeszcze wystają zza horyzontu, sielanka.

Obok siada chłopak, dwadzieścia kilka lat obładowany siatami jak koń juczny, aż mu się te zakupy wysypują z toreb. M.in. wypadła puszka piwa. Podnosi ją z chodnika i stawia na ławeczce obok siebie i wraca do porządkowania tych toreb.

Abrakadabra, i jak z powietrza zjawiają się owe panie policjantki w swoim radiowozie. Normalnie żółwie ninja, z kanałów chyba wylazły, bo nigdzie ich nie było widać wcześniej. Proszą gościa od zakupów żeby podszedł i informują, że będzie mandat. A za co? A tak, za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym.

Gościu strzela autentyczne o_O, przecież żadnego piwa nie pił, stoi zamknięte na ławce, bo wypadło z torby. Da się nawet przebadać alkomatem. One dalej swoje, pla pla pla, może pan nie przyjąć mandatu, wtedy sprawa w sądzie grodzkim. Afera zaczyna przypominać jakiś idiotyczny skecz z ukrytej kamery, gdyby nie to, że osobiście znam te dwie wiedźmy.

Ludzie na przystanku zaczynają się wściekać, jedna babcia w końcu wstaje, idzie do organów władzy (tia...) i w krzyk:
- Zostawicie tego chłopaka tu i teraz, nic nie zrobił, wszyscy widzieliśmy. Jak będzie sprawa w sądzie grodzkim, to sama przyjdę jako świadek, co tu wyrabiacie. A jak chcecie mandaty wstawiać, to patrzcie, tam jest sklep (20 m od dworca) i żule od rana do wieczora piją (pili nawet kiedy toczyła się cała ta chora akcja), czemu tam nie podjedziecie? Bo się boicie, taka prawda. I poproszę nazwiska i numery legitymacji służbowych, komendant pewnie chętnie sobie poczyta skargę!

Jedna coś tam mruczała, że w takim razie tylko pouczenie będzie, ale nawet nie dokończyła, bo pani za kierownicą szybko zamknęła szyby i ulotniła się radiowozem, byle dalej od dworca. Pewnie z powrotem do kanałów, by wychynąć stamtąd kiedy tylko jakiś przestępca przekroczy jezdnię w miejscu do tego nie wyznaczonym, w godzinach szczytu ruchu ulicznego o 3 nad ranem.

dworzec PKS

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 704 (720)

#19642

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie z marketów przypomniały mi moją. Piekielną była kierowniczka Katowickiego Carrefoura.

Ot, przyszedłem sobie na zakupy - najbliżej hotelu, ceny znośne itp. Bułeczka, soczek, jakieś mięsko, ok, do kasy. Kasy otwarte trzy, ludzików sześcioro, czyli po dwoje do kasy (nie piszcie w komentach, że umiecie liczyć :P). Stoję sobie, a kasjerka, może dwudziestoletnia, się wierci - chyba natura wzywa. Napatoczyła się akurat kierowniczka (rycząca czterdziecha), więc zwraca się do niej:
Kasjerka: Mogę zejść na minutę z kasy? Muszę koniecznie do toalety...
Kierowniczka: Nigdzie nie pójdziesz szczać(!), nierobie jeden! Masz jeszcze dwie godziny do końca zmiany i będziesz siedzieć, klienci czekają.
I taka dyskusja, kasjerka widać, że zaraz jej pocieknie, kierowniczka nie i chu...steczka. Ludzie patrzą się jak na kosmitkę, padają komentarze, że przecież ruchu zero, nikogo minuta nie zbawi, przejdą do pozostałych dwóch kas... Kierowniczka nadal że nie bo nie i koniec!
Wkracza jakiś chłopak: Ja mam zmianę za pół godziny, siądę za nią a Ty idź do toalety.
Kierowniczka: Widzisz, aż kolegę wplątałaś? Możesz iść... Znaj chamskie serce (!).

Ludziom, w tym mi już, zaczyna żyłka chodzić. Zostawiam swoje zakupy na taśmie, pozostałe dwie osoby za mną również i wychodzimy. Kierowniczka z ryjem do nas:
HALO! A gdzie to wychodzi (mówiłem już, że wprost uwielbiam te formy bezosobowe?), za zakupy niech zapłaci!
Zdążyłem tylko rzucić, że więcej tu nie wrócę i wyjaśnić, gdzie ma sobie te zakupy wsadzić, ale wkroczył elegancki starszy pan w kapeluszu, który stał w kolejce za mną (na oko doganiający siedemdziesiątkę):

Proszę pani, powiem to tylko raz, więc niech sobie to pani wbije do głowy: To jak potraktowała pani tę biedną dziewczynę woła o pomstę do Nieba, nikt by się nie zestarzał w kolejce, jakby minutę jej nie było. Pani natomiast życzę szybkiej utraty pracy. Najlepiej z hukiem, gdyż teraz idę do domu pisać na panią skargę jak traktuje pani podwładnych i odstrasza swoim zachowaniem klientów. Żegnam ozięble.

Kierowniczka się zapowietrzyła i nie była w stanie wydukać słowa, zresztą nie czekałem aż się ocknie i opuściłem sklep. Mam nadzieję, że już tam nie pracuje.

Katowice mały Carrefour

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 793 (813)

#18846

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zaplanowaliśmy z moją drugą połówką przyjęcie - parapetówkę. Menu ustalone, najważniejsze rzeczy są, trzeba jeszcze tylko zrobić ostatnie zakupy. Padło na Muszkieterów.

Jeśli ktoś z was robi częściej zakupy w Intermarche, to pewnie wiecie, co to są tzw. "gazetki". Raz na tydzień-dwa wychodzi gazetka z produktami o obniżonych/promocyjnych cenach. I ofkors zwala się wtedy do tego marketu stanowczo za dużo ludzi, zwabionych cenami obniżonymi o 2-5%. Wychowanych bądź nie.

Otóż niestety miałem nieprzyjemność robić zakupy akurat tego dnia, kiedy pojawiły się produkty "gazetkowe". Wchodzimy z lubą do sklepu i pierwsza moja myśl to ewakuacja w trybie przyspieszonym - ludziów jak mrówków. No ale nie ma zmiłuj, czasu nie mamy, najbliższy market 2km dalej. Jazda z tym wapnem: zaczynamy te nieszczęsne zakupy.

Na przystawkę piekarnia. Kolejka na 10 osób, jakaś paniusia wybiera ciasto. Może to, ekspedientka nakłada, waży, drukuje nalepkę... Jednak nie, tamto lepsze. Ekspedientka zdejmuje, kasuje, nakłada drugie, waży... Albo nie, to trzecie jest z kawą i od nowa zabawa. Po zważeniu trzeciego ciasta: nie, to za drogo... Zważy mi pani 20 dkg wafelków... LITOŚCI. Już mam nerwa bo przede mną jeszcze 3 wymuskane paniusie mają wątpliwości czy dane ciasto będzie odpowiednie dla ich podniebienia. W końcu ja odbieram zamówiony tort, dziękuję, spadam stąd byle dalej.

Krótka przekąska: dział ogólny. Albo ludzi ogólnie niewychowanych. Dwa razy dwie różne paniusie wjeżdżają mi wózkiem w kostki. Wytłumaczenie: "Bo pan tak stoisz tutaj, zamiast patrzeć, czy wózek nie jedzie!". Nie no, przepraszam najmocniej, rzeczywiście, przychodzę do sklepu bawić się w zbijaka z wózkiem w roli piłki zamiast robić zakupy. Ofukują mnie i odjeżdżają dalej bawić się w tę grę z innymi klientami. Moje nerwy w postronkach.

Danie główne: dział mięsny. Kolejka jak w PRL-u, choć aż 4 panie ekspedientki uwijają się jak w ukropie by wszystkich obsłużyć. Wszyscy grzecznie stoją. No, prawie wszyscy. Paniusia w wieku lat ok. 40-50 (ciężko było orzec z racji na grubą warstwę tynku i tapety pokrywającą jej zblazowane oblicze) próbuje na siłę wepchnąć się w kolejkę, to tu, to tam. W końcu pada na mnie. Zdecydowanie łapię ją za ramię i wyprowadzam z kolejki, grzecznie tłumacząc, by i ona sobie stanęła. Na końcu. Krzyk i obraza majestatu! Przecież ona ma 38 lat (!) i nie będzie stała w kolejce, ona jest stara i trzeba ją przepuścić. W sukurs przyszedł pewien starszy dżentelmen stojący przede mną:
- Młoda damo, ja mam 82, jestem kombatantem i stoję w kolejce jak inni, więc i Ty możesz.
Paniusi zrobiło się przykro? A skądże! Dziadu, taki i owaki, gówno mnie obchodzi ile masz lat, mnie się należy! Z pomocą przyszedł jej ochroniarz, pokazując gdzie są drzwi.

Kolejki nieco ubywa, zaczynam mieć nadzieję, że nikogo nie zabiję w tym sklepie. Ale nie... Jakiś pan, widocznie bojąc się o miejsce w kolejce zaczyna na mnie napierać od tyłu. Co przejdę pół kroczka do przodu, znowu czuję jego oddech na mojej szyi i brzuch na plecach. Daję lekko krok do tyłu, by dać mu do zrozumienia, że na mnie włazi, bez skutku. Nie wytrzymuję:
- Byłby pan łaskaw na mnie nie wchodzić, kolejka od tego nie przyspieszy, za to mój puls jak najbardziej. Odpowiedź?
- Oj, przepraszam pana, nie zauważyłem, że pan tu stoi...
Zaczynam widzieć na czerwono, z racji zalewającej mnie krwi:
- Panie! Ja mam 190 cm wzrostu, a pan mi sięgasz do ramienia, z choinki się pan urwałeś?
Chyba pojął swój błąd, trzymał się ćwierć kroku dalej.

Deser: Kasa. Zmierzam tam z mordem w oczach. Paniusia próbująca wepchnąć się przede mnie z koszykiem odpuszcza sobie po napotkaniu mojego wzroku, sugerującego jasno i dobitnie, że jestem na skraju rozpoczęcia serii brutalnych morderstw. Kasjerka również napotyka moje spojrzenie i odpowiada innym:
- Panie, zabierz mnie pan stąd!
Z całego serca jej współczuję.

W końcu wychodzimy. Nigdy z taką radością nie witałem słońca i świeżego powietrza na zewnątrz. Czule całuję w czółko moją lubą, która przepracowała 3 miesiące w wakacje w tamtejszej piekarni...

Intermarche

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 698 (840)

#15255

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie długo.

Kilka lat temu siedziałem sobie za granicą. Konkretnie w Szkocji. Pracowałem sobie w klubie jako barman i bramkarz zarazem. Praca fajna, klub troszkę lepszy niż typowa dyska umcy umcy a i idiotów nieco mniej niż standardowo. Lepsza płaca, lepsze napiwki, lepsze szefostwo. Wszystko cudownie. Nie licząc Polaków.

Oczywiście szefu wiedział, że jestem z Polski itp. Nikomu to specjalnie nie przeszkadzało, chociaż warto nadmienić, że koledzy i koleżanki z pracy zrobili za pierwszym razem wielkie oczy, że Polak odezwał się do nich w ich własnym języku. Trochę się zdziwiłem ich reakcji, lecz szybko się zorientowałem skąd to zdziwienie. Znali tylko jeden gatunek Polaka na wyspach. A gatunek ten nie znał angielskiego ani umiaru w piciu alkoholu na imprezie. Ja też już po kilku dniach nie przyznawałem się klientom że jestem z Polski a "quirky accent" mam z Nowej Zelandii czy innych antypodów. Na wypadek gdyby okazali się Polakami.

Nagminne były sytuacje, że prosili mnie o zniżkę: "no bo wiesz, co swojemu nie zjedziesz z ceny?", drinki na kredyt: "ja tu jestem codziennie, jutro oddam" (jutro był poniedziałek a w poniedziałki zamknięte ;) ) ale pewien koleś ze swoją lalą przebili wszystkich.

Stałem tego dnia na bramce. Nagle wpada do mnie szefu i błaga żebym poszedł z nim, bo jakiś nawalony polaczek się drze i ni chusteczki nie rozumie po angielsku. No to idę z nim. Gostek na oko z 5-6 promili, laleczka może z jeden mniej, do tego oboje wyglądali jakby zamiast na zwykłym łóżku sypiali na opalającym. No to pytam w czym rzecz. [K]oleś się drze:
[K]: bo mi ch*je kurtkę ukradli! I pokazuje na szatniarkę.
[J]a: spokojnie, tu nikt nikomu nic nie kradnie. Daj numerek i dostaniesz kurtkę z powrotem.
[K]: Jaki ku*wa numerek! Po*ebało cię? Zgubiłem ku*wa! Dawaj kurtkę!
[J]: Stary, jak zgubiłeś numerek, to poczekaj do końca imprezy, wszyscy wyjdą i poszukamy twojej kurtki, na bank się znajdzie.
Włącza się też [L]alunia:
[L]: Chyba cię po*ebało, ja nie będę z misiaczkiem czekać do końca! Ty tu jesteś jak dupa od srania żeby nam usługiwać! Dawaj kurtki!
Koleś w międzyczasie zaczyna już się ze mną i szefem szarpać.

Ja już miałem serdecznie dosyć ubliżania mi, patrzę tylko na szefa i mówię:
"They′re wasted and don′t understand a thing. Let′s take them outside." (czyli są nawaleni, nie rozumieją i zabieramy ich na zewnątrz - pijanych i tak nie obsługujemy a jak się awanturują to przed wejściem zawsze w klubach stoi patrol policji i takich zgarnia).

Koleś jak usłyszał że mówię po angielsku do szefa zaczął bluzgać, że jestem ch*jem, zdrajcą (!) itp, bo swojemu nie pomogę. Lalka odgrażała się, że nie wiem kim ona jest itp. Szefu złapał kolesia, ja "pomogłem" wyjść laluni. Oczywiście po drodze też się jeszcze nasłuchałem.

Po tym zdarzeniu pogadałem z szefem i wymienił mi identyfikator na którym moje imię było od tej pory napisane po angielsku.

Epilog: parkę z imprezy spotkałem parę dni potem w ASDA (taki market) rozkładającą na półkach towar. Koleś na mój widok uciekł a dziewczyna zrobiła się czerwona pod warstwą tapety i czeka co będzie. Ja z uśmiechem (bez szyderstwa) mówię: "No, to przynajmniej już wiem kim jesteś. Awantura w sobotę była niepotrzebna. Zapraszam po odbiór kurtek w godzinach otwarcia klubu."

Kurtek nigdy nie odebrali.

City Nightclub

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 683 (737)

#14147

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o tym, że z rodziną a nawet niektórymi znajomymi najlepiej wychodzi się na zdjęciu.

Znam się na kompach. Nawet trochę więcej niż znam, ale na moim osiedlu wystarczy umieć wgrać Windowsa i sterowniki, żeby uchodzić za "pro, elo hakiera". Oczywiście sporo osób zarówno z mojej rodziny jak i znajomych myślało, że skoro "po znajomości" to równie dobrze za darmo. Na początku nie powiem, jeśli ktoś raz o coś poprosił i faktycznie była robota na 5 minut nie brałem kasy. Przyzwoici ludzie i tak jeszcze jakieś tam drobne na piwo dali. Potem się jednak zaczęło.

Najpierw ciocia: praktycznie co trzy, cztery dni coś się "psuło" w komputerze. Potem praktycznie trzy razy pod rząd musiałem jej instalować system. Za trzecim razem dowiedziałem się dlaczego: nie podobało jej się to, że folder WINDOWS zajmuje tyle miejsca i conieco z niego usuwała. W końcu oświadczyłem, że mój czas też jest cenny (pracowałem wówczas jako nauczyciel w szkole) i nie mogę przylatywać co 2 dni do jakiejś pierdoły. Ofkors foch i nerw, bo ja MUSZĘ. Nie przejąłem się tym i moje "obowiązki" przejął brat. Dodam, że też już ma dosyć całej sprawy i wkrótce ciotuńcia będzie skazana na serwis.

Znajomi: Przestałem już dawno choćby odbierać telefony od ludzi, których znam na osiedlu tylko z widzenia a którzy czują przez to, że muszę im pomóc, bo "znam się na kompach". W taki oto sposób jeden z "kolegów" chciał, żeby postawić mu od nowa system, wgrać sterowniki, wyczyścić resztę partycji itp. W zapłatę "przyjdziesz sobie, posiedzimy, pogadamy". Wku... Zdenerwowałem się nie na żarty i w zamian zaproponowałem (co pokrywało się z fachem "kolegi") żeby w takim razie położył mi tapetę, kasetony i nową wykładzinę w pokoju, a ja sobie z nim posiedzę i pogadam. Oczywiście "kolegę" straciłem.

Koleżanka: za robotę, która zajęłaby mi lekko 6-8 godzin (złożenie paru zestawów, postawienie na nich systemów, jeszcze jakieś drobiazgi) chciała się odwdzięczyć... postawieniem browara w miejscowym pubie. O! Słodkie niewolnictwo! A ja głupi chciałem od niej 200zł...

Dodam, że do dzisiaj zostało mi kilkoro stałych klientów wśród rodziny i znajomych, a którzy na szczęście wiedzą, że cudzy czas też kosztuje i nie pytają się czy, tylko ile zapłacić. A reszta niech sobie wzywa serwis i buli 4x tyle co ja bym zażądał.

Chodzący serwis informatyczny

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 615 (725)

#13689

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnej pani "stomatolog".

Od dziecka nie bałem się dentysty. Wręcz przeciwnie, mieliśmy nawet w podstawówce przychodnię i cieszyłem się jak głupek, że idę do pani na kontrolę czy na coś, bo zawsze dawała odważnym dzieciakom lizaki z witaminami, różne kolorowe komiksy o utrzymaniu jamy ustnej itp. a i lekcja się upiekła :)

Problem mój z dentystą zaczął się kiedy poszedłem do technikum (po skończeniu ośmiu klas podstawówki). Nie mogłem już chodzić do mojej pani stomatolog, trzeba się było rejestrować w miejskiej poliklinice (przy szpitalu). Pani tam pracująca niewiele różniła się od rzeźnika bądź kowala z wczesnego średniowiecza. Jestem dość odporny na ból i dzielnie znosiłem wszystkie borowania, mimo, że maszyna stara, wiertło wibrowało jak cholera i strasznie się grzało (wiadomo - ból). O znieczuleniu można było w ogóle zapomnieć. Trudno się mówi, mus to mus, dentysta taki a nie inny i chodzić trzeba.

Miarka przebrała się, kiedy pewnego niepięknego dnia pani "stomatolog" wiercąc małą dziurkę pod plombę przebiła się (TAK! PRZEBIŁA SIĘ!) przez zębinę wprost do zdrowego, żywego nerwu. Bólu opisywać nie będę, do dzisiaj mam ciarki na samo wspomnienie. Ja wrzask, krzyk, mało nie zemdlałem (chociaż teraz wiem, że groził mi szok), litr adrenaliny poszedł w żyły, a pani WIERCI dalej, dobre 5-6 sekund, opieprzając mnie mimochodem "Nie drze się!". W końcu gdy zobaczyła krew, łaskawie przerwała. Bez pośpiechu wbiła strzykawkę z końską dawką znieczulenia, co i tak nie bardzo pomogło. Ząb bolał cały dzień i noc, mdlałem i zasypiałem na przemian.

Po tej przygodzie zatruła mi tego zęba, który obumarł na dwóch ściankach, wypełniła go kanałowo AMALGAMATEM! I tak zamiast pięknego zdrowego zęba przy szerszym uśmiechu straszyłem metalowym czymś, co miało przypominać plombę. Amalgamat oczywiście, jak to metal, dzięki zmianom temperatury rozsadził z czasem ząb i wypadł sobie. Teraz świeci już dziura. Zbieram kasiorkę na implant. A pani stomatolog dalej prowadzi swoją praktykę, nadal na starej maszynie i współczuję pacjentom, którzy muszą u niej się "leczyć".

Ja od tamtej pory mam uraz do wszelkiej maści dentystów (wizyta to dla mnie koszmar z piekła rodem) i przewinąłem się już przez czterech, którym spieprzałem z fotela po dwóch, trzech wizytach (stres zbyt silny) i nie chcieli mnie dalej leczyć. Mam teraz nową panią doktor, nie uciekłem jej na razie z fotela, choć niewiele brakowało. A jaki piekielny ja byłem dla niej, napiszę innym razem.

"lekarz" "stomatolog"

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 452 (514)

#13376

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie z samochodami przypomniały mi moją, z moim piekielnym sąsiadem. Byłem wtedy jeszcze w posiadaniu pięknej, służbowej Laguny.

Do rzeczy: przed moim blokiem jest parking, docelowo na jakieś 10 miejsc. Sporo sąsiadów ma garaże, więc nawet jak przyjadą do miejscowych dziewczyn ich chłopcy albo coś, to i tak starcza miejsca dla wszystkich albo nawet na ulicy (można śmiało stawiać, nie ma zakazów i nie blokuje się drogi). Oczywiście, jak to w bloku, niektórzy mają swoje ulubione miejsca parkingowe, ale problemu nie ma, jak stanie ktoś inny, bo przyjechał wcześniej. Nie ma problemu dla nikogo, oprócz piekielnego sąsiada.

Słowo o nim: koleś jest emerytowanym SOKistą, a i pseudo-władza jaką posiadał uderzyła mu nieco do głowy.

Teraz właściwa akcja: Przyjeżdżam z pracy autem (wszyscy w bloku już dawno wiedzieli do kogo należy grafitowa Laguna na nietutejszych blachach), parkuję na wolnym miejscu - gdzie zwykle parkuje pan Piekielny. Idę do domu, obiad, kolacja, spać.

Rano wstaję i idę do auta, celem udania się do pracy i zarobienia na chlebek. A tu zonk: moje auto stoi zastawione na parkingu poprzez prostopadle ustawiony samochód piekielnego, tuż za samym bagażnikiem, więc nijak ruszyć, choćby o 15 centymetrów. Z przodu krawężnik na jakieś 30-40 cm i płot - nie ma opcji. Wkurzony lekko walę ręką w tylny słupek auta sąsiada - włączam alarm. Parę osób wychyla się z okna, ale widzą co jest i ze zrozumieniem się wycofują. Sąsiada ni widu ni słychu. W końcu z niezłym nerwem idę do niego do domu.

Otwiera mi jego żona - wystraszona, wiedziała w jakiej sprawie. Pytam czy jest mąż. Słyszę z kuchni [P]iekielnego:
-Powiedz temu ch*owi, że zejdę jak zjem śniadanie.
wkurzyłem się nie na żarty:
-Ch*ja to pan masz chyba w spodniach, chociaż szczerze wątpię, bo żoną się pan zasłaniasz! - Krzyknąłem w głąb domu.
Facet wyskakuje z kuchni z mordem w oczach, ale zwątpił, bo chyba się nie spodziewał, że sąsiad z dołu tak wyrósł przez te 26 lat.
-Czego?
-Proszę przestawić auto, blokuje mi pan wyjazd, a ja się spieszę do pracy. - Odpowiedziałem siląc się na spokój.
-Przestawię jak zechcę! Było na moim miejscu nie parkować! -
Nerw już w zenicie, więc nie wytrzymałem:
-Panie, ja pana nie pytam kiedy pan zechce! Albo pan przestawi auto, albo sam je przestawię. A rachunek za lakier na bagażniku dostanie pan! I g**** mnie za przeproszeniem obchodzi, które miejsce sobie pan upatrzył. Na ulicy jeszcze mnóstwo miejsca było, to specjalnie pan zastawił mi auto. I jeszcze jedno, jak dalej pan będzie taki chojrak, to zdjęcia auta i pańskiego świetnego parkowania będą dowodem dla policji!
-Ty nie wiesz kim ja jestem, ja cię zniszczę. - No i oczywiście tona burew i wujów... Facet zaczął kipieć, jednak żona go ubłagała i przestawił z wielką łaską auto. Stwierdził jednak, że co tam, porysuje swoim rupciem przy okazji lakier na moim samochodzie. Pech chciał, że nie zauważył, że z tyłu mam hak do holowania i jedynie oderwał sobie rejestrację (i chyba połamał lakierowany zderzak). Instant karma.

A ja od tamtej pory nie parkowałem pod swoim blokiem.

Jak chcecie, to kiedyś wrzucę inne historie z piekielnym sąsiadem. Trochę tego jest.

Blok mieszkalny

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 884 (942)

#13351

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w banku.

Wchodzi [k]lientka, zadbana, ze 40 lat, wygląda zupełnie normalnie i chce wypłacić gotówkę. Ok, wbijam do systemu: Janina Piekielna, Enter, a tu zonk: nie ma takiej klientki w systemie. Myślę, ok, długie nazwisko, pewnie się machnąłem, wpisuję dokładnie literka po literce a tu dalej: nie ma takiej delikwentki. Ki diabeł? Zagajam nieśmiało:

[j]a: Ma pani u nas konto?
[k]: No tak, gotówkę chciałam.
[j]: Nie ma pani w systemie, może ma pani konto internetowe? (system ich nie widzi).
[k]: Nie, w oddziale zakładałam.

I tak dobre 3-4 minuty przepytuję klientkę, jednak ona dalej: że w oddziale zakładała konto, że ma nawet kartę do bankomatu itp. Coś mnie tknęło.

[j]: Mógłbym rzucić okiem na kartę?
[p]: Proszę.

Biorę kartę i z całej siły staram się nie roześmiać.

[j]: Proszę pani, pani jest w banku Spokojnym a ta karta należy do banku Piekielnego, na pewno tam ma pani konto.
[p]: No, tam zakładałam, to wypłaci mi pan gotówkę?
[j]: Proszę pani, bank Piekielny nie jest częścią naszego banku, musi pani udać się do oddziału bądź bankomatu Piekielnego.
[p]: A co to za różnica? Bank to bank, ja nie będę lecieć pół kilometra(!) do Piekielnego, tu mam bliżej no i pan przystojniejszy (!!!).

Ja nerw, co mnie to kurna obchodzi i jeszcze zaloty od babki, która przy odrobinie szczęścia mogłaby być moją matką. Tłumaczę jej, jak chłop krowie na rowie, czemu nie może wypłacić kasy u mnie a ona dalej swoje, że bank, to bank, że żadna różnica itp.

W końcu zrezygnowany:
[j]: Jak pani robi zakupy w Biedronce to płaci za nie pani w Tesco?
[p]: A co ma piernik do wiatraka? Wy bankiem jesteście i macie moje pieniądze! Macie mi je wypłacić!

W końcu jej powiedziałem, że nie mamy dzisiaj gotówki, bo zgubiłem klucz od sejfu i wszelkie operacje tylko bezgotówkowo mogę wykonać, co ona skwitowała krótkim "aha" i sobie poszła, nie omieszkując dodać, że już tu więcej nie wróci. Oby...

Swoją drogą to operatorzy komórkowi muszą mieć z nią niezłe przeprawy...

Mały oddział dużego banku

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 738 (830)

#10346

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Obecnie pracuję w banku. Bardzo mała placówka, więc siłą rzeczy klienci słyszą o czym się rozmawia. W miarę możliwości dojeżdżam do klientów załatwiać z nimi takie sprawy w domu, lecz jeśli przychodzą do placówki - nie ma zmiłuj.

Przychodzi dzisiaj pan w wieku około 50 lat i zaraz za nim pani, około połowę młodsza od niego, oboje elegancko ubrani. Pan twierdzi, że ma grubszą kasę (koło dwustu tysiaków), na razie mu niepotrzebna i zamiast się bawić w lokaty, chciałby na dłuższy okres w coś zainwestować. Ok, pokazuję mu co mamy w ofercie, to na tyle, to na tyle lat, takie a takie warunki itp. W pewnym momencie klientka, która do tej pory siedziała cicho rozpoczyna monolog:

- Niech pan tego nie podpisuje, to złodzieje, krętacze są, okradną pana! Pan dwieście tysięcy straci! Tylko lokaty się zakłada w bankach i nic więcej! Inaczej ukradną! - I tak w kółko.

Ja się zaczynam wewnętrznie wściekać, zaraz mi idiotka wypłoszy klienta, nie reaguje na moje prośby, by siedziała cicho, bo teraz nie ją obsługuję, ale muszę, cholera, trzymać fason. Klient w pewnym momencie rzuca do niej, nawet nie podnosząc wzroku znad podpisywanych dokumentów:

- Pani obeznana w temacie widzę? Rozumiem, że pewnie pracuje pani jako analityk finansowy i przyszła tu zainwestować jakąś większą sumę, prawda? No bo skoro się tak pani zna co i jak, to przecież by tu pani nie siedziała.

Babka się zamknęła, koleżanka zaczęła chichotać i w końcu był spokój. Koleżanka w międzyczasie załatwiła swojego klienta i zajęła się Piekielną, która tonem Królowej Elżbiety oznajmia:

- Proszę mi założyć lokatę na tysiąc złotych na trzy miesiące! I policzę wszystko potem, co do grosika a jak będzie brakowało, to do sądu was podam, złodzieje!

Zysk na takiej lokacie to przez trzy miesiące całe 12,50 PLN - chętnie bym sam jej od razu dał tą kasiorę żebym nie musiał jej znowu oglądać za kwartał...

Mały oddział dużego banku

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 461 (517)