Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ciemnablondynka

Zamieszcza historie od: 25 listopada 2010 - 14:14
Ostatnio: 10 sierpnia 2015 - 16:14
  • Historii na głównej: 7 z 25
  • Punktów za historie: 6778
  • Komentarzy: 158
  • Punktów za komentarze: 992
 

#63310

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sześć lat temu przywiozłam do domu puchatą kulkę, pochwaliłam się nestorce rodu kotem i usłyszałam: "Masz kota? Jak stara panna?" - dlatego szanowna babcia nie wie, że stado się powiększało i że moje staropanieństwo zostało na początku tego roku ostatecznie przypieczętowane trzecim już kotem.

Historia przejścia Zmory pod moją opiekę nawet anty-kociarzom może wydać się lekko piekielna.
Otóż - do tej pory koty miałam dwa (ta puchata kulka z pierwszego akapitu i kocica, która została mi "w spadku" po moim ex). Sąsiedzi wiedzieli o nich, bo widzieli mnie po pierwsze - przywożącą je na nowe mieszkanie, po drugie - wożącą do weterynarza. Widział przede wszystkim sąsiad z parteru - z gatunku tych, co widzą wszystko.

Któregoś pięknego zimowego dnia rzeczony sąsiad spotkał mnie przed wejściem do klatki i zagaił:
- Pani ma takie piękne te kotki, takie zadbane i grzeczne. Pani to się chyba zna na kotkach, nie?
- No, może troszeczkę...
- A może mi pani powiedzieć, czy jak ja swoją kocicę wywiozę na działki, to czy ona znajdzie drogę do domu?
- Ale czemu chce pan kota na działki wywozić?
- Bo wnusia ma alergię, to pomyślałem, że puszczę kota wolno.
- Ile kot ma lat? Siedzi w domu, czy wychodzący?
- No, 12 lat ma, w domu mieszka.
- Ona na działkach nie przeżyje, proszę poczekać parę dni, poszukam dla niej domu, nie można jej tak zostawić!
- No dobrze, parę dni mogę poczekać.
- A jak się kotka wabi?
- Ona nie ma imienia.
- To jak na nią państwo wołacie?
- Kici, kici.

Cóż, po kilku dniach "Kici, Kici" trafiła do mnie, z międzylądowaniem u weta ("Ale po co? Odrobaczać? Przecież ona nie ma robaków, syn jej dawał jakieś tabletki na robaki - trzy lata temu! Jakie? Nie wiem.").
Po niecałym miesiącu "Kici, Kici" zaczęła reagować na imię - Zmora. Takie to było czarne, nastroszone, schowane pod stołem. Teraz siedzi na parapecie tuż przy moim biurku. Dogadała się z kocimi rezydentami. Ma chipa zarejestrowanego na moje nazwisko i mam nadzieję, że spokojnie i bezpiecznie dożyje jeszcze późniejszej starości.

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 465 (575)

#63209

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracam do domu. Wysiadam z samochodu obładowana torebką własną (uwielbiam duże "worki"), torbą z aparatem, dwoma siatkami z zakupami.
Podlatuje do mnie takie raczej małe, brzydkie jak noc listopadowa, "coś" w czerwonym sweterku. I jazgocze. Głośno i napastliwie. Kłapnęło zębami zdecydowanie za blisko mojej łydki (a, cholera, lubię te rajstopy!).

"Coś" było takich rozmiarów, że jakbym się dobrze zamachnęła, to mimo eleganckich botków uratowałabym i łydkę, i rajstopy. Ale widzę - oto właścicielka. Ze smyczą zwisającą smętnie z kieszeni. Ciumcia:
- Pimpusiu, nie wolno! Pimpusiu, zostaw panią!
Pimpuś nie reaguje, więc właścicielka zwraca się do mnie:
- To pani wina! Pani ma torby!

No przepraszam.

psiarze

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 693 (765)

#52132

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pierwszy raz mi się zdarzył "problem" z hotelem. Z reguły pracownicy hoteli nie wtykają nosa w nie swoje sprawy - zresztą takie samo przekonanie wyniosłam ze swojej pracy w hotelowej recepcji. Lepiej nie wiedzieć, kto z kim śpi i czy to na pewno żona...
Gwoli wyjaśnienia dodam, że prowadzę własną firmę, na swoje nazwisko, a pracuję z moim chłopakiem.

Ad rem: dzwonię do hotelu w J.

Ja: Dzień dobry, Iksa Iksińska, chciałabym zarezerwować pokój dwuosobowy na jutrzejszą noc.
Pani: (wyraźnie zmartwiona) Oj, ojojoj, ale wolny został niestety tylko pokój z podwójnym łóżkiem.
Ja: I bardzo dobrze, o taki pokój mi właśnie chodzi.
Pani: Ale to jest PODWÓJNE łóżko.
Ja: Wiem, chciałabym ten pokój. Na firmę X, wszystkie dane do faktury podam po przyjeździe.
Pani: (wyraźnie oburzona): Ale to jest łóżko MAŁŻEŃSKIE!!!
Ja: Dobrze.
Pani: (jeszcze dobitniej) MAŁŻEŃSKIE!!!
Ja: Ale ja przyjeżdżam Z MĘŻEM.

Muszę uprzedzić Lubego, że mogą się do niego zwrócić per "panie Iksiński"...

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 660 (770)

#52096

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Scenarzyści pewnego serialu obdarzyli głównego bohatera tym samym nazwiskiem, którym mój padre obdarzył mnie.
OK, billboardy stały, znajomi się pośmiali, jeden z taksówkarzy był pewien, że robię sobie z niego żarty, jedną znajomą udało się wkręcić, że to mój wujek. Do przeżycia.

Niedawno odbieram telefon. Pan znalazł mnie w internecie. Nie było to trudne, bo prowadzę własną firmę, w dodatku związaną z mediami. Widocznie uznał, że mam coś wspólnego z serialem, bo bardzo chciał w nim wystąpić. Poinformował mnie, że dzwoni z małej miejscowości, że nie ma pieniędzy, że nic nie ma, ale chce do serialu.
Przez dobre 15 minut tłumaczyłam mu, że owszem, to moje nazwisko, ale bohater serialu jest postacią fikcyjną i ja nie mam z nim nic wspólnego.
W końcu się udało, zrozumiał, że ja to ja, a bohater to coś innego. Ale skoro ja mieszkam w Warszawie, to może wiem, jak się do tego serialu dostać? A czy na pewno z tym nazwiskiem to jest tak, jak mówię?

Byłam dla pana bardzo niedobra, bo poleciłam mu w tym samym internecie znaleźć numer do stacji telewizyjnej, która serial wyprodukowała i nie chciałam "użyć warszawskich ułatwień", żeby mu załatwić występ.
Aż żałuję, że tej rozmowy nie nagrałam.

serial internet

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 333 (489)

#24188

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pojawiły się teksty o psychologach, to może i ja dołączę.

Działo się to już jakiś czas temu. Byłam w stanie fatalnym - toksyczny związek, przepracowanie, a do tego nadchodził "termin porodu". Piszę w cudzysłowie, bo to był szacowany termin zakończenia ciąży, którą straciłam. Tenże termin dobijał mnie najbardziej, wszystko z rąk leciało, w domu w kółko płakałam, stwierdziłam, że tak być nie może, a sama sobie nie poradzę (niestety, był to też taki okres, w którym żadnej przyjaciółki nie miałam).
Poszłam do poradni psychologicznej (jako że sama utrzymywałam siebie, mieszkanie i faceta-alkoholika, pieniędzmi nie śmierdziałam) na bezpłatne "konsultacje".
Siedzę na kozetce, hektolitry łez wylewam, opowiadam pani psycholog, jak to poroniłam dzień po zakupieniu wyprawki.
Pani psycholog siedzi, kiwa głową, a na zakończenie mówi: "Wie pani, ja bym tu zaproponowała cykl dziesięciu spotkań, ale musiałaby pani się zapisać do mojej koleżanki, bo ja na MACIERZYŃSKI idę" (serio, powiedziała to "wielkimi literami").

Ok, rozumiem, macierzyński jest potrzebny, czemu nie. Tylko nie powinno się chyba mówić (zwłaszcza w ten sposób, jakby się przechwalało) tego kobiecie, która płacze po straconym dziecku... Mogła mi powiedzieć cokolwiek, albo po prostu odmówić prowadzenia "mojej sprawy" i bez tłumaczenia przekazać koleżance...

poradnia psychologiczna w Warszawie

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 654 (786)

#18822

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny szef? Czemu nie? Taką historię też mam :)

Działo się to w 2005 roku. Miałam "umówioną" robotę na wakacje, jednak coś nie wyszło ze zleceniami dla firmy, z którą z reguły wakacyjnie współpracowałam i zostałam na lodzie. Dlatego odpowiedziałam na ogłoszenie "zatrudnię recepcjonistkę do hotelu". W sumie czemu nie, jak przygoda, to tylko w Warszawie, zwłaszcza że hotel niedaleko (kilka przystanków, a zdarzało mi się chodzić piechotą).
Pani właścicielka zachwycona - młoda studentka, biegle operująca dwoma językami obcymi i komunikująca się w dwóch innych, dająca sobie radę z komputerem - proszę bardzo! Praca zmianowa, 24 godziny na recepcji, potem dwa dni wolnego i znowu 24 godziny. Płaca znośna, warunki fajne, żarcie z restauracji hotelowej, picie dostępne... Ale co? Oczywiście umowę podpiszemy, jak ona wróci z wakacji. Wyjechała na miesiąc (tenże feralny lipiec).

Opiekę nad hotelem przejął "Pan Szef", czyli tatuś tej pani. Byłoby nieźle, gdyby nie miał zbyt klejących się rąk. Najpierw mnie "poznawał" - wiecie, takie rozmowy o tylnych częściach Maryni, gdy nie było klientów, potem zaproszenie do jego gabinetu na kawę (odmówiłam, bo przecież miałam siedzieć na recepcji), podchody - a to ciasteczko przyniósł, a to nowe kwiatki na kontuarze ustawił, mówiąc że to dla mnie... Nie wiem, co działo się z innymi recepcjonistkami, widywałyśmy się po 10 minut przy "zmianie warty", ale chyba hamowało go to, że obie były dzieciatymi mężatkami, a nie 21-letnimi singielkami...

W końcu w połowie miesiąca przeszedł do "konkretów" - a to za rękę złapał, a to próbował przytulić... Pewnego dnia poczułam jego paskudną łapę na pośladku. Zrobiłam awanturę, że sobie nie życzę, i to porządną. Nie pomogło - przy drugim razie dostał w pysk (akurat schodziłam ze zmiany, zmęczona i wymięta, może myślał, że nie zauważę...).

Pojawiłam się w pracy po tych 48 godzinach odpoczynku, a tam - na moim miejscu, w moim firmowym kubraczku siedzi COŚ. Coś miało długie, tlenione blond włosy, tipsy utrudniające jej nawet picie kawy, nie mówiąc już o pisaniu na komputerze i, za przeproszeniem, cycki większe od mojej głowy każdy... A żebyście widzieli ten uśmieszek psiego oddania, kiedy zwracała się do "Pana Szefa". Taki na zasadzie "zrób ze mną, co zechcesz". Nie mówię już o tym, że JA miałam ją przeszkolić w zakresie obsługi kilku programów, terminala i kasy fiskalnej...

Awantura odbyła się w lobby, bo już się przestałam krępować. Wściekła byłam niemiłosiernie, bo po cholerę się zrywałam do roboty? Wymusiłam na nim wypłatę (bo w ogóle nie chciał mi dać pieniędzy) - okazało się, że jest mniejsza, niż powinna (licząc odbyte przeze mnie dyżury) - bo podobno naraziłam hotel na straty wynajmując pokój klientowi, którego szef nie lubił (!). Cóż, młoda jeszcze i nie obyta do końca byłam, kasę wzięłam, pomstując na wszystko dookoła, swoje rzeczy zabrałam i trzasnęłam drzwiami.

Mimo wszystko - kilka urzędów dowiedziało się, że w nowym skrzydle hotelu jest grzyb na ścianach, a w starym karaluchy. Szkoda tylko, że nie dałam cynku córce "Pana Szefa", jak już wróciła... A jedną ze "starych" recepcjonistek jakiś czas później spotkałam w autobusie. Blond ulubienica Szefa została z hukiem wyrzucona z pracy przez Szefową.

Hotel nie w centrum Warszawy

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 560 (592)

#18246

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Postanowiłam nie marnować wszystkich pieniędzy wydawanych na ZUS i skorzystać z publicznej służby zdrowia. Tuptam więc już od ponad pół roku regularnie do nieodległej przychodni - a to na "przegląd podwozia", a to po prostu po receptę na takie specjalne pigułki dla par ;)

Ostatnio zatuptałam ciut późno, bowiem zatoki złożyły mnie na łoże boleści posypane antybiotykiem, co spowodowało absolutny brak możliwości ruszenia się z domu, a potem bardzo silne bóle w "te dni". Doczołgałam się do rejestracji, a był to ostatni dzwonek, bowiem wieczorem powinnam wziąć następną serię pigułek.

Nota bene próbowałam w poniedziałek zapisać się na piątek i nie było numerków, ale praktyką przyjętą w tej przychodni jest ewentualne wpuszczanie tych bez numerka. No więc zaglądam do rejestracji i pytam, czy mogę do pani doktor S.

[R]ejestratorka: - Proszę iść pod gabinet i zapytać pani doktor, czy się zgodzi panią przyjąć. Wtedy wydam kartę.

Ciemno mi się przed oczami zrobiło, bo podwozie odmawiało posłuszeństwa i bolało jak cholera, a to wysokie schody i I piętro i nie uśmiechało mi się latać po próżnicy. Nie mówiąc już o podwójnym czekaniu w kolejce pod gabinetem. Wyjęczałam coś w stylu "czy długa kolejka jest?", na co pani rejestratorka puściła farbę, że pani doktor znajduje się w ich (rejestratorek) pokoju, tylko że w jego drugiej części, ukrytej przed oczami pacjentów.
- To ja poczekam na panią doktor tutaj, źle się czuję, nie będę latać po schodach tam i z powrotem" - powiedziałam na tyle głośno, żeby mnie było słychać też w tej komnacie tajemnic.
Nie było to trudne, ściany cienkie, drzwi tym bardziej, więc siedząc przy rejestracji dokładnie słyszałam chwalenie kawki, ploteczki o tym, kto w ciąży, a kto nie i co powiedział szef. Siedziałam tam dobre 20 minut, zanim mnie cholera nie wzięła. Głównym czynnikiem cholery było przyjście babeczki w moim wieku i w zaawansowanej ciąży, która pani rejestratorce wyjaśniła, że ma jakieś badania nie w porządku i musi pokazać wyniki pani doktor.
Pani w ciąży dostała kartę i posłusznie podreptała na górę. Minęło kolejne 10 minut, w czasie których pani doktor plotkowała z koleżankami na tematy różne, stanowczo odbiegające od tematu "kiedy wracam do gabinetu".

Stan ówczesny: ciężarna pod gabinetem na I piętrze, ja na parterze pod drzwiami rejestracji, w pokoju rozbawiona pani doktor i jej koleżanki, w tym rejestratorka. Nie zdzierżyłam, bo moje babskie wnętrzności postanowiły zatańczyć kujawiaka z dodatkowymi hołubcami.
Podeszłam do okienka i dość głośno poprosiłam panią rejestratorkę.
[R]: Ale o co chodzi, prosiłam czekać na panią doktor, czy nie?
[J]: Owszem, ale bardzo źle się czuję. (i tu zaczęłam dość mocno podnosić głos) Ja wiem, że jest godzina 15, a pani doktor pracuje do 18, ALE CZY MOGĘ SIĘ DOWIEDZIEĆ, O KTÓREJ PANI DOKTOR KOŃCZY PRZERWĘ???
[R]: No wie pani co! Nie musi być pani taka niecierpliwa! - Ale na szczęście w tle usłyszałam nagłą ciszę.

Pani doktor po pięciu minutach wyszła, wysłuchała prośby wycedzonej przez zęby o ketonal i moje pigułki i łaskawie wyraziła zgodę na pobranie karty z rejestracji. Miałam czekać pod gabinetem, pod którym już od 15 minut tkwiła ta ciężarna ze złymi wynikami.
Tkwiłyśmy tam zresztą obie przez jeszcze jakiś czas. Dołączyła do nas starsza pani, również z kartą w ręku (czyli też bez numerka). Innych osób w kolejce nie było. Pani doktor pojawiła się po kolejnych 10 minutach. Pierwsza, oczywiście, weszła pani w ciąży. Potem ja. Wizyta pani w ciąży trwała 5 minut po prawie pół godzinie czekania. Moja - 3 minuty po prawie godzinie. Nie pojawił się nikt z numerkiem. Popełzłam po swój wytęskniony ketonal i po pigułki, a w rejestracji pani patrzyła na mnie wilkiem.

Ciekawe, czy aż tyle pań odwołało swoje wizyty, nie przyszło albo zostało po drodze porwanych przez UFO? Czy po prostu panie rejestratorki tak lubią ploteczki z panią doktor, że po prostu numerków nie wydają?

Przychodnia publiczna na Targówku w Warszawie

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 392 (490)

1