Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ciemnablondynka

Zamieszcza historie od: 25 listopada 2010 - 14:14
Ostatnio: 10 sierpnia 2015 - 16:14
  • Historii na głównej: 7 z 25
  • Punktów za historie: 6778
  • Komentarzy: 158
  • Punktów za komentarze: 992
 
zarchiwizowany
Krótko, dla przestrogi.
Dostałam maila z adresu efaktura@dhl.com.pl - zawierał załącznik w zipie.
Żadnej usługi w DHL nie zamawiałam (choć kurierzy przywozili mi parę rzeczy, powinno to być opłacone przez nadawcę), zadzwoniłam zatem na infolinię. Ktoś się pod nich podszywa i rozsyła wirusy.
Jeśli trafi Wam do skrzynki faktura od DHL w postaci pliku zip- usuwajcie bez otwierania.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (197)
zarchiwizowany

#58587

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W wielu historiach przewija się kierowca-buc, który jedzie "oczywiście" na warszawskich blachach.
Przypomniało mi to rozmowę z koleżanką (województwo warmińsko-mazurskie).

- No wiesz, i jechał taki buc na warszawskich numerach...
- A jakie te numery były? Pamiętasz?
- WR
- A wiesz, że to Radom, nie Warszawa?

Jasne, jeśli chcemy generalizować, Warszawiacy jeżdżą ostrzej i szybciej - taka specyfika miasta, gdzie jest ciasno i każdemu się spieszy, a do tego nie mamy (jako chyba jedyna stolica europejska) żadnej obwodnicy. No ale bez przesady.
Nie mówię, że każdy na rejestracjach WA, WB czy WJ jeździ jak mistrz przepisów drogowych, ale największą (procentowo) liczbę buców napotykanych przeze mnie na warszawskich ulicach można opisać literkami WWL (Wołomin). - Między innymi bezsensowne trąbienie, wyzywanie innych kierowców, utrudnianie jazdy autobusom, zajeżdżanie drogi itp.


Tak więc - nie każdy, co ma "W" na rejestracji, jest z Warszawy.
A także - nie każdy Warszawiak jeździ jak buc.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (32)
zarchiwizowany

#55743

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja "przyszywana" siostra, najlepsza przyjaciółka, potrzebowała się wyprowadzić w trybie przyspieszonym z mieszkania zajmowanego przez ostatnie pół roku. Powody może kiedyś opiszę jako osobną historię, ale poważne na tyle, że sprawa pilna.

Określiłyśmy dzielnicę i "zakres ulic" - blisko do pracy, blisko do mnie, dobry dojazd do centrum, na uczelnię też blisko, cicho, spokojnie, bezpiecznie i zielono. Miodzio.
Jako że przyjaciółka moja pracuje w godzinach 10-18, w pracy nie ma internetu i nie bardzo może w tym czasie dzwonić w prywatnych sprawach, wzięłam na swoje barki znalezienie lokum.

Warunki bardzo proste - dzielnica określona, pokój za około 600 zł, nie na parterze, najlepiej bez właściciela, ale że nóż na gardle, to ten właściciel może być, byle się dało z nim żyć.

Przeglądam kolejne tablice ogłoszeń, wynotowuję numery i adresy, dzwonię.
Pominę już fakt, że w bardzo wielu przypadkach numery podane błędnie (o jedną cyferkę za dużo lub za mało), a na maile nikt nie odpowiada. Pominę też opisywanie najgorszych możliwych lokalizacji jako "cudowna, spokojna okolica" (tak, z otwartą 24h budką z piwem dokładnie pod oknami). Pominę opisywanie 'w samym środku osiedla, blisko do centrum, blisko przystanek' w przypadku, gdy domek leży na totalnym zadupiu, do centrum jest blisko w linii prostej, ale na ten przystanek autobus podjeżdża raz na pół godziny i trzeba się dwa razy przesiadać, a tak w ogóle to mówimy o zupełnie innym osiedlu, niż opisane. I "nowoczesny budynek". Nowoczesny to on był. 30 lat temu. Od 30 lat nieremontowany.

Oto dwa najlepsze 'kwiatki'.

1. Treść ogłoszenia, z grubsza: "Pokój do wynajęcia dla młodej dziewczyny, bez właściciela, czysto, spokojnie, dzielnica..." - opis taki, że wychodziło na "nasze" osiedle, jest też numer telefonu. Dzwonię. Znowu nie to osiedle, o które chodzi i które zostało opisane w ogłoszeniu, ale dojazd jeszcze ujdzie. Pan, który tam mieszka (nie właściciel) bardzo chciał się dowiedzieć, jak wyglądam, ile mam lat i jak się ubieram. Podziękowałam bardzo szybko i się rozłączyłam. Po chwili numer trafił na listę zapisanych jako "nie odbierać" i zablokowanych, bo dzwonił chyba z 5 razy.

2. W ogłoszeniu podana ulica, bardzo niewielka powierzchnia pokoju (i może dlatego bardzo niska cena), piętro, a także informacja, że koniecznie kobietę bez nałogów. Dzwonię. Odbiera starsza pani, głosem mogłaby kruszyć mury Jerycha, a tonem zarzynać niemowlęta. Bardzo nieprzyjemne pierwsze wrażenie (właściwie już od "Halo? No? No kto mówi? No po co dzwoni?"). Ale nóż na gardle, więc brnę dalej. Rzeczywiście, pani potwierdza adres, piętro, ale ona nie wie, czy ten pokój rzeczywiście tak mały, bo to syn umieszczał ogłoszenie. Ale jej mąż ostatnio umarł, więc ona chce jakąś młodą dziewczynę, żeby robiła zakupy, telewizję z nią oglądała, i do kościoła chodziła. Bo, oczywiście, nie-katoliczka nie wchodzi w grę! I żadnych nałogów, żadnych facetów (nie tylko pod swoim dachem, w ogóle żadnych! Ale "normalna" ma być!). Podziękowałam. Na szczęście ta pani nie oddzwaniała.

W każdym razie się udało - w końcu. Lokalizacja idealna, mieszkanie z właścicielką - ale genialną dziewczyną w naszym wieku, z którą już zdążyłyśmy się wina napić ;) Oprócz fajnego lokum znalazłyśmy fajną koleżankę, tylko trochę to trwało :)

pokój do wynajęcia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (254)
zarchiwizowany

#53736

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Może i czasy, w których w dzień po przeprowadzce do drzwi pukał dzielnicowy, przedstawiał się i pytał, "kto zacz" nie należały do najprzyjemniejszych, ale przynajmniej można było czuć się bezpiecznie (to wiem z opowiadań rodziców).

Dziś poznałam "naszego" dzielnicowego. Przypadkiem, po 2,5 roku od wprowadzenia się. Przypadkiem, bo wcale nie przyszedł się przywitać.

Otóż: w nocy z 30 na 31 lipca (!) miało u nas na osiedlu miejsce pewne zdarzenie mało przyjemne. Przyjechała policja, zebrała zeznania poszkodowanych, nawet nie znam szczegółów, widziałam ich z daleka, nie miałam nic na ten temat do powiedzenia.
Dziś (26 sierpnia, niemal miesiąc później!) pan dzielnicowy przyszedł, żeby popytać ludzi o to zdarzenie. Bo na urlopie był i dopiero teraz wrócił.

Zatrzymał mnie przed wejściem do klatki. Wypytał o sytuację. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że nawet nie pamiętam kiedy to było, widziałam co prawda efekt zbrodniczych działań, aczkolwiek samego czynu przestępczego już nie i nic mu nie pomogę. I tak chciał ode mnie nazwisko i numer telefonu - ciekawe, po co, skoro na świadka nadaję się tak samo, jak na baletnicę?

Wracam do domu i opowiadam tę sytuację Lubemu. A mężczyzna mojego życia pyta: "Ale o które zdarzenie mu chodziło? Bo były dwa takie same w odstępie dwóch tygodni - Ty wcześniejszego nawet nie widziałaś, bo Cię wtedy nie było."

Śmiać się, czy płakać?

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 50 (190)
zarchiwizowany

#52444

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dwie baby idą na piwo - sytuacja przecież normalna, poplotkować trzeba, posiedzieć. Po dzisiejszym dniu jednak zastanowię się trzykrotnie, jeśli koleżanka znowu zaproponuje warszawski Nowy Świat.
Ludzi pełno, co knajpa to ogródki, co ogródek - to żebracy.

Co chwila ktoś nas nagabywał, a to o grosika, a to o złotówkę... Jedna z Cyganek klepała moją psiapsiółkę po plecach.

Jednak nadeszła pewna pani, która przebiła wszystko. Starsza kobieta o kuli stanęła nam nad głową i zaczęła powtarzać, że ona głodna, a u nas na stoliku pizza. I że ona chce kawałek. Po kilkukrotnym "nie" w końcu odpuściła, podeszła prosić o kanapkę ludzi w ogródku obok. Chodziła tamtędy kilkukrotnie, zaglądając ludziom w talerze i prosząc o to, co akurat jedli - jeden pani chciała zjeść makaron, innej sałatkę. Przyznam, że byłam w szoku, w końcu jej powiedziałam, że niedaleko, przy Placu Trzech Krzyży, jest Caritas i tam jej dadzą jeść - nic nie odpowiedziała, ale przynajmniej zostawiła nas w spokoju.

Nic to - zaczepiła dwie dziewczyny, które niosły butelki z wodą. Jedna z nich wręczyła pani butelkę - no bo pani taka spragniona i tak bardzo prosiła.
Pani spojrzała na butelkę, zapytała, czy niegazowana. Po usłyszeniu odpowiedzi twierdzącej, odparła:
"A nie, to ja tego nie chcę, mi na wątrobę szkodzi!"

żebracy

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (245)
zarchiwizowany

#52041

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Telefon dzwoni i wyświetla numer "unknown", czyli zastrzeżony. Mogą dzwonić z pracy, więc odbieram.
Pani się przedstawia z imienia, nazwiska i banku, w którym jej przyszło pracować. Upewnia się, że ja to ja.
Pyta, czy w ciągu ostatniego roku spotykałam się z ich doradcą finansowym.
Uprzejmie odpowiadam, że jedyny kontakt z ich bankiem, jaki miałam w przeciągu ostatniego roku (a nawet ciut ponad) to spotkanie z panią w oddziale, u której zamykałam konto i rezygnowałam z karty kredytowej, bo nie byłam zadowolona z ich usług.
- Ale chciałam panią umówić na spotkanie z naszym doradcą!
- Nie, dziękuję.
- Ale spotkanie z doradcą w sprawie finansów i ubezpieczeń!
- Proszę pani, przed chwilą poinformowałam panią, że rok temu zamknęłam konto w państwa banku.
- Ale doradca może...
- Jeśli miałam konto przez prawie 10 lat i zakończyłam tę współpracę, to chyba miałam jakiś powód, nieprawdaż? Państwa oferta absolutnie mi nie pasuje. Nie jestem zainteresowana spotkaniem z doradcą ani z żadnym innym pracownikiem. Dziękuję.
- Ale...
- Dziękuję pani. Dowidzenia.
Zanim się rozłączyłam, usłyszałam ostatnie "ale...".

bank

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 70 (184)
zarchiwizowany

#42587

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czekam sobie grzecznie (przez 40 minut) w kolejce w pewnym oddziale pewnego banku. Układ pomieszczenia taki, że wszyscy czekający słyszą, co mówią aktualnie obsługiwani.


Przede mną sprawy załatwia starszy pan, bardzo sympatyczny. Zakłada nową lokatę, bo mu się poprzednia skończyła. Chce ustanowić pełnomocnika, ale "panienka z okienka" (a raczej zza pulpitu) tłumaczy mu, że musi z tym pełnomocnikiem przyjść, bo trzeba sprawdzić jego dane (swoją drogą nie wiem, po co, skoro starszy pan wyraźnie powtarzał, że to ta sama osoba, co przy poprzedniej lokacie - i też nie rozumiem, czemu musiał założyć nową, zamiast przedłużyć starą - widocznie wyznaję się na bankach prostszych w obsłudze).
Pan tłumaczy, że w tej chwili pełnomocnik nie jest dostępny i czy nie można po prostu tego jakoś przepisać - nie, nie można, facet ma być osobiście.
"Trzeba przyjść z pełnomocnikiem jutro" - mówi panienka z okienka.
"Nie wiem, czy jutro będę jeszcze żył" - próbuje zażartować pan.
"To trzeba przyjść dzisiaj" - zimno i dość nieprzyjemnym tonem odpowiada panienka.

Oddział pewnego banku

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (262)
zarchiwizowany

#40486

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
"Dostałam" nowego fotografa. Mój narzeczony, który dotychczas pracował ze mną, okazał się za drogi dla naszego pracodawcy (cóż, że rzetelnie wyliczał paliwo, amortyzację sprzętu, czas pracy, wszystko wyszczególnione i objaśnione) - a nowy fotograf jest pracownikiem etatowym i za swoją pracę dostaje grosze.

Robimy materiał do gazety informacyjnej.

Tryb pracy jest od lat taki, że wchodzimy do klienta, ja, jako dziennikarka, robię wywiad, potem idziemy na spacer po obejściu/zakładzie/muzeum/wystawie/szpitalu/gminie - tam, gdzie klient akurat rządzi. W trakcie przechadzki ja dopytuję o różne rzeczy, fotograf robi swoje, czyli fotografuje.

Piekielności nowego fotografa:
1. Wcina mi się w wywiady. Gorzej - zadaje durnowate pytania, nie przystające do tematu rozmowy, wkręca "a bo ja...", przerywa ważnym osobom w pół zdania (Na przykład w trakcie wywiadu o zbiornikach retencyjnych pan fotograf pyta wójta gminy, co to są te zbiorniki... O tym, że robimy materiał akurat na ten temat, wiedział od dawna. Nie mógł zapytać mnie przed spotkaniem - albo po - tylko musiał przerywać całkiem z resztą interesującą rozmowę, powodując u pana wójta odruch podobny do "facepalma". Gdy zaczynałam rozmowę z panią sekretarz, wciął mi się w połowie pytania, żeby ją pochwalić, że jej ładnie paprotki rosną i że on tez hoduje).

Dla kontrastu - mój narzeczony pracował ze mną jeszcze zanim został moim facetem - nigdy nie wcinał się w wywiady. Czasem zadawał pytania - po pierwsze NA KOŃCU, po drugie - raczej takie, które coś uzupełniały, zgłębiały jakiś temat. Jeśli nie wiedział na przykład, o co chodzi z mlecznością krów, to pytał w samochodzie, kiedy już pomachaliśmy panu rolnikowi na pożegnanie.

2. Tłumaczę, jak chłop krowie na miedzy, że zdjęcia robimy PO wywiadzie. Akurat w trakcie tego wyjazdu nam się udało, bo rozmówca się nie speszył, ale może być i tak, że mi się człowiek nagle zbiesi, nic nie powie, albo się jeszcze obrazi. Jest czas wywiadu, i czas robienia zdjęć, parafrazując Księgę Koheleta.
Odpowiedzi pana fotografa były dwie:
- Ale on musi nam udzielić wywiadu! Jak się obrazi, to będzie jego problem!
Moje pytanie: - A kto wtedy do niego pojedzie? Za co? Wątpię, żeby szef z własnej kieszeni zapłacił, raczej z Twojej działki. A innego dziennikarza nie macie, nikt wam tego wywiadu nie załatwi. Jak się klient wkurzy na mnie, to beknie całe wydawnictwo.

Druga odpowiedź rozłożyła mnie na łopatki:
- Ja skończyłem szkołę fotograficzną i siedem lat robię zdjęcia (na ślubach i konferencjach), więc wiem, co mam robić.
Moja riposta była krótka: - A ja od ponad siedmiu lat pracuję w tym zawodzie, szkołę też skończyłam, uwierz mi, że wiem, co mówię.

Wyjaśnienie: Nie stresujemy ludzi bardziej, niż musimy. Często zwalamy się na głowę osobom, które nie bardzo nawet wiedzą, co mają powiedzieć: "nooo, pani, no ja mam 300 hektarów, ze synem obrabiam, a jak przyszłem na gospodarstwo, to tu jedna krówka była i świnka jedna, ale taka chuda... a nie wiem, co mam więcej powiedzieć, pani mądrzejsza, to pani napisze" - taki człowiek sztywnieje na widok dyktafonu. Wtedy wyciągam tylko notes, żeby człowieka nie "zatkać", a zdjęcia robimy na końcu, kiedy już nas polubi. I nigdy w prywatnym domu ani przy bałaganie. A zdarza się i tak, że sesję zdjęciową ma rzeczona krowa, ciągnik albo nowa studnia w obejściu, bo pan wybitnie nie chce pozować. Nie napier... fleszem człowiekowi, który nas nie zna, który nas nie lubi i wcale nas tam nie chce.
Najpierw ciężko pracujemy na to, żeby przestał nas się bać.

3. Czas pracy. To już mnie rozkłada na łopatki. Z reguły wywiady trwają od pół godziny do nawet trzech - zależy, jak bardzo trzeba rozmówcę ciągnąć za język, ile ma do opowiedzenia, jak ładnie i ciekawie mówi - i jak miły jest, bo kiedy spotyka się fajnego człowieka, to warto z nim pogadać chwilę dłużej, nauczyć się od niego czegoś nowego. No i oczywiście od tego, jak długa trasa jest do przejścia (inaczej w małym biurze, inaczej w dużym skansenie, logiczne, nie?).

Mój ukochany ogląda scenerię, wybiera sobie najlepsze ujęcie, pach-pach-pach, potem pod innym kątem pach-pach-pach, przechodzimy dalej. Nie, nowy pan fotograf robi po dwadzieścia starannie wymierzonych zdjęć z każdej strony każdego przedmiotu. Ostatnio latał dookoła hektarowego stawu, żeby mieć go z każdej strony. My z panem wójtem czekaliśmy sobie przy samochodzie, a nogi nam w tyłki wchodziły.


Najgorsza sytuacja - nowy pan fotograf NIE SŁUCHA. No wybaczcie, ale jednak większość roboty odwalam ja. Z każdego spotkania wychodzę z napuchniętą wiedzą głową, piszę artykuły - zdjęcia są sprawą naprawdę drugorzędną. Poza tym to ja, jakby nie patrzeć, mam ustaloną marszrutę, tematykę i tak dalej. Nie wspominam już o tym, że dysponuję wieloletnim doświadczeniem w tym zawodzie. Tłumaczę panu na spokojnie, co i jak.
Następnego dnia - kolejny wywiad, siadamy sobie przy stole i co robi pan fotograf? Tak, napier... migawką NA POCZĄTKU ROZMOWY. I przeciąga fotografowanie każdego obiektu, choć specyfikacja umowy wyraźnie mówi, że z każdego wyjazdu mamy mieć po 10 zdjęć, a nie 150... I to porządnych, a nie "artystycznych".
Pan lubuje się w detalach. A tu śrubka, a tu łycha koparki, a tu jeden guziczek maszyny zajmującej całą ścianę - mamy pokazać CAŁOŚC inwestycji.
Pan lubuje się w "człowiekach" - nie dociera, że nie będę latać za każdym robolem na koparce z formularzem zgody na publikację wizerunku, a poza tym, że pan w koparce nie jest przedmiotem wywiadu, tylko ten dołek, który wykopał.
Pan lubuje się w "efekcie rybiego oka", przez co maszyna idealnie sześcienna wygląda jak wnętrze kuli. Dzięki, stary, rzeczywiście, oddajemy rzeczywistość.


A jak poprosiłam, żeby spojrzał w poprzedni numer, jak wyglądała seria zdjęć komiksowych, bo mamy zrobić podobną, to "mu się zapomniało".


Dobra, nie wspominam, że poglądy polityczne, społeczne i ogólno-życiowe ma takie, że człowiekowi ręce opadają.
Ale to ja będę piekielna, bo się przespaceruję do naszego szefa i poproszę o zmianę pracownika. Tak, ten jest tani - ale, niestety, odzwierciedla się to zarówno w jakości zdjęć, jak i w braku pomyślunku.

wydawnictwo

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (300)
zarchiwizowany

#39523

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pan X prowadzi wraz z żoną firmę budowlaną w niewielkim mieście na wschód od Warszawy. Trzeba mu zrobić reklamę. Pan X wysłał mailem zdjęcia i tekst. Tekstu za dużo, ale napisany całkiem porządnie. Poskracałam, posklejałam, stworzyłam z niego krótką informację - firma pana X jest najfajniejszą firmą po tej stronie Wisły i budujcie swoje domy tylko z panem X.
Koleżanka w studio zaczęła ogarniać grafikę. Większość zdjęć "leciała" - budynki sprawiały wrażenie walących się na prawo, lewo lub do tyłu - po prostu źle zrobione zdjęcia, pod nie tym kątem. Walczyła z prostowaniem, dobierała tła, czcionki...
W końcu wysyłamy do pana X pierwszą wersję.
Odpowiedź - w wolnym tłumaczeniu, że jesteśmy głupie i mamy wszy na płucach, reklama brzydka, tekstu za dużo, zdjęcia źle ułożone, mamy mu wysłać coś nowego.
No to siedzimy, biedzimy, w końcu jest. Wysyłam.
Znowu źle. Nazwa "FirmaBudowlana" to jedno, ale dlaczego pod nazwą nie ma "Pan i Pani X"? - No cóż, w materiałach od Państwa funkcjonowała tylko nazwa, bez nazwiska. Dodajemy nazwisko. Usuwamy jedno zdjęcie, dodajemy drugie. Usuwamy jeszcze dwa i dodajemy jedno. Stawiamy całą reklamę do góry nogami.
W końcu pan zaakceptował reklamę. Po piętnastu przełamaniach z naprawdę ładnego produktu zrobiło się badziewie, ale cóż, klient nasz pan.
Dzwonię do studia uradowana, mówię koleżance, że reklama ma akcept, wlewamy ją do książki i spuszczamy zasłonę milczenia...

A tu nie, o godzinie 17 telefon. Ktoś się nie przedstawił, za to zaczął się drzeć w słuchawkę. Mocno agresywnie. I z akcentem godnym Kargula i Pawlaka razem wziętych. Nie, nie mam zupełnie nic do ludzi mówiących z regionalnym akcentem, dopóki nie robią błędów językowych (czyli na przykład nie "godzina czasu" - Olsztyn i bardziej w górę). Pracuję z ludźmi z całego kraju, dogaduję się i z Poznaniakami, i z mieszkańcami Podlasia, a nawet z Krakusami ;) Chcę Wam nakreślić komizm sytuacji, kiedy facet z bardzo "wschodnim" akcentem drze się:
"Skąd wy jesteście? Z Ukrainy? Z Rosji jakiejś? Takie z was wydawnictwo, że błędy ortograficzne robicie???"
Przyznaję, że zdębiałam, co jak co, ale błędy ortograficzne raczej mi się nie zdarzają. Poprosiłam pana o chwilę spokoju i obiecałam, że zaraz zajrzę do tej reklamy - z jego wrzasków wywnioskowałam, że to pan X.
Patrzę, patrzę, czytam - kilkanaście słów przeczytałam ze dwadzieścia razy, zanim oddzwoniłam.
"Witam, dzwonię z wydawnictwa ..., przejrzałam Pańską reklamę i nie widzę w niej błędów."
Jako że pan znowu zaczął się drzeć, poprosiłam na spokojnie, żeby powiedział, gdzie on te błędy ORTOGRAFICZNE widzi.
Otóż okazało się, że panu X nie podobało się dzielenie wyrazów. Bo mu "pani nauczycielka" powiedziała, że inaczej się dzieli - to jest, rozumiecie, ortografia. I błędem, uwaga, ortograficznym (sic!) jest stawianie przecinków tam, gdzie według niego powinny być kropki. Cóż, przecinki były postawione zgodnie z zasadami polskiej interpunkcji, a podział wyrazów był jak najbardziej prawidłowy. Tłumaczę to panu X, ten stwierdza, że skoro ja się znam, to ok. Za wrzaski nie przeprosił. To jednak nie koniec.

Po 5 minutach przychodzi mail.
Ze wszystkimi "błędami", które pan X zgłosił. Chce, żeby poprawną polszyznę zmienić zgodnie z tym, co mu "pani nauczycielka" powiedziała. Biedne dzieci, jeśli jakieś uczy...
"Proszę jeszcze o poprawienie w tekście przenoszenie wyrazów na: pu-blicznej(zamiast pub-licznej) obie-ktach (zamiast obiek-tach). Te formy są bardziej przyjęte i poprawne." - to jedynie wycinek z maila.
Odpisałam, że dziękuję bardzo za wysłanie mi tego na piśmie, mam podkładkę, że to nie ja "puściłam" błędy i niniejszym informuję właściciela książki, że wydawnictwo nie przyjmuje odpowiedzialności za treść reklamy.

I tylko pusty śmiech mnie ogarnął i ręce mi opadły, bo otrzymuję w odpowiedzi: "dobrze, proszę zamieścić TĄ reklamę"...
Ale to ja jestem "z Ukrainy czy innej Rosji" i to, że językiem polskim zarabiam na życie od około 10 lat, się nie liczy.

Oczywiście puścić (kogo? co?) TĘ reklamę. Tą reklamą można ewentualnie komuś w łeb przywalić.

mała firma na wschód od Warszawy

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 92 (298)
zarchiwizowany

#36235

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
"Rąbnęła" mi pięta. Nie wiem tak naprawdę, co się stało, przedwczoraj wstałam z łóżka - i niemal upadłam. Wczoraj było jeszcze gorzej.
Dziś również jest kiepsko, robię sobie właśnie przerwę od prac domowych z figurami - zmywania na jednej nodze i wynoszenia śmieci w podskokach, bo pięta piętą, a dom się sam nie ogarnie.
Kuleję. Jak już rozruszam stopę, kuleję trochę mniej, ale i tak nie mogę się na niej oprzeć całym ciężarem. Dziś z rana pożyczyłam sobie laskę teścia, żeby dać radę dokuśtykać do drzwi i wypuścić psy na podwórko.
Ale mimo tego, że kuleję, to nikt za mnie nie zrobi zakupów, do pracy nie pojedzie, a tym bardziej winka z przyjaciółką się nie napije, więc poruszam się po mieście tak samo, tylko trochę wolniej.
Wczoraj wieczorem wychodzę z domu, żeby wsiąść do samochodu (na szczęście pięta daje spokój przy sprzęgle, gdybym straciła możliwość bezpiecznego operowania pedałami w aucie, chyba bym się zapłakała) i pojechać do teściów. Mijam po drodze sąsiada - bardzo sympatyczny pan, z uśmiechem zawsze mówi "dzień dobry", zamieni parę słów pod blokiem. Lekko utykający, żeby nakreślić pełniejszy obraz.
Kuśtykam więc mu naprzeciw, uśmiecham się i radośnie mówię "dobry wieczór".
Nie, nie uśmiechnął się w odpowiedzi. Nie zapytał, czy coś mi się w nogę stało. Wydarł się na mnie, że go przedrzeźniam, że "stara baba, a głupie żarty się trzymają". I w ogóle potwór jestem, że się z kalek naśmiewam.
Zdębiałam. Próbowałam coś odpowiedzieć, że wcale go nie próbuję obrazić, po prostu noga mnie boli i od dwóch dni utykam.
"A." - powiedział, jakby ze zrozumieniem. "A. Boli panią? No to żeby mi to było ostatni raz."
Mam nadzieję, że pięta posłucha.

osiedle

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (180)