Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

luska

Zamieszcza historie od: 8 lutego 2014 - 14:13
Ostatnio: 17 lutego 2024 - 20:27
O sobie:

Zawód...najbardziej znienawidzony przez prawie wszystkich, totalny nierób z pretensjami, czyli nauczyciel
Dlaczego ten?...bo w czwartej klasie obiecałam sobie, że kim jak kim, ale nauczycielem to na pewno nie zostanę.
Zboczenie zawodowe...niestety gadulstwo w mowie i piśmie.
Największy pierwszy sukces...gdy przedszkolak po wydukaniu 6 liter ze zdumieniem powiedział: "plose paniii, a tu pise ''to tata''?!!
Z zamiłowania...choreograf
Wiek...18 + VAT...młoda jestem:) tylko ten vat po kościach łupie i nieco przytłacza
Pasja...książki; inteligentne książki; "Kod da Vinci" jest przewidywalny jak zachód słońca nad równikiem;
Co mnie wk*a?...Ministerstwo Edukacji
czasem rodzice, którzy traktują mnie jak darmową nianię z pensją prezesa kopalni.

  • Historii na głównej: 25 z 31
  • Punktów za historie: 7997
  • Komentarzy: 231
  • Punktów za komentarze: 1481
 

#35534

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Często jeżdżę na tzw. kontrakty.
Sytuacja z RPA:

Firma kładzie światłowody. Światłowód taki w rurę się pakuje, coby go robaczki w ziemi nie pogryzły ;) Żeby położyć rurę, czasem trzeba pod rurę ową dół wykopać. Proste jak budowa cepa.

Zdziwiło mnie zatem, że do kopania rowu jeździ brygada: czterech kopiących i "patrzałek", czyli ktoś kto siedzi i patrzy jak kopią (wybierany losowo). Nikt nie chce za takiego obserwatora robić, ale szef kazał, co poradzić - prikaz to prikaz, raz na jakiś czas trzeba cztery litery ruszyć i w patrzałka się zamienić.

Siedzę, patrzałkuję.
Rów oznaczony - palik, sznureczek, prościutko, teren kopania pomiędzy sznureczkami. Panowie kopią, ja umieram z nudów, ptaszki ćwierkają, słoneczko praży, populacja ziemi wzrasta, słowem sielanka.
A w mózgownicy mojej rysuje się piękny obraz kubeczka kawusi, czarnej kawusi, kochanej kawusi, ech....
Kawa z poczuciem obowiązku wreszcie wygrała. Ruszam zatem do kanciapy, z pełnym przekonaniem, że co jak co, ale prosty rów wykopać, na dodatek oznaczony palikami, to każdy głupi potrafi.

Wracam po jakiś 15 minutach.
I co widzę? W oznaczonym przez paliki terenie był kamień. Kamień jak kamień - taki średniej wielkości, mało rozmowny jak to kamienie mają, jeden roślejszy facet by go spokojnie do zmiany lokalizacji namówił. Ale po co? Lepiej trajektorię rowu zmienić i koło kamienia zakręt zrobić. W sumie idea zrozumiała - co ma taka rura prosto leżeć, nudne to takie ;)

"Nerw mną targnął", rurę prostą, co to intencji chłopaków nie zrozumiała i się "nie wygła", w łapki biorę i do kierownika kopaczy idę. Pokazuje mu (cały czas prostą) rurę i retorycznie pytam:
- Piri (bo Piri mu było), weź mi wytłumacz jak ja mam tą rurę w ten zakręcony rów wstawić?
Piri popatrzył na mnie jak na zielonego kota, rurę wziął i... zaczął koło kamienia siłą wciskać.
Rura jednak swoje zdanie miała. A że twardziel z niej był, to nie pękła.
Ja się za to załamałam.

I idź tu człowieku na kawę.

praca

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 706 (782)

#35644

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szef wrócił z urlopu i opowiada jak było.
Był na Bornholmie razem z rodziną, na około trochę Niemców, trochę Skandynawów. A że akurat było Euro, to oglądali mecze.

Siedzą zatem w domku i patrzą w telewizor jak Włosi dowalają Niemcom. Mecz się skończył, panowie wyszli "zapalić".
Nagle patrzą - ze statku przycumowanego niedaleko lecą w niebo race. Jedna, druga, trzecia. A jak wiadomo, taką racę strzela się jako sygnał "na pomoc". Panowie łap za telefon i dzwonią na 112. Zgłoszenie przyjęte, do statku ruszyły ekipy pomocnicze z wyspy.
Panowie zadowoleni z dobrze wykonanego obowiązku powrócili do domków.
Na drugi dzień dzwonią (tak z ciekawości) z pytaniem, co tam się stało i czy kogoś uratowali.
W odpowiedzi słyszą:
- A... to Polacy się cieszyli, że Niemcy przegrali i strzelali na wiwat!

Euro 2012

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 754 (820)

#37347

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Często jeżdżę na tzw. kontrakty. Żeby nie było, że tam tylko praca i praca, czasem zdarza się i zabalować.

Tutaj dygresja - genetycznie w rodzinie przekazywany jest brak odporności na procenty, czyli tzw. "słaba głowa". Więc od alkoholu stronimy, no ale jak tu się nie integrować na wyjeździe?

Siedzimy na farmie w górach Drakensberg. Po udanym safari integrujemy się radośnie z resztą plagi turystycznej. A że plaga była z różnych stron świata, to i mieszanka alkoholi kosmopolityczna. A odmowa grozi konfliktem międzypaństwowym ;)

Nagle kolegę Dobka (Polaka) olśniło, że znajomi jutro odlatują na stałe do Polski, a my ich nie pożegnaliśmy, nie wyściskali, nie obcałowali jak tradycja nakazuje, łoj, zonk....
Decyzja zapadła - trzeba natychmiast do nich zadzwonić i niech późna pora przeszkodą nie będzie ("no co ty - na pewno nie śpią"). Tylko problem się pojawił - bo komórki tu nie działają, a jedyny telefon na drugiej stronie farmy - jakieś 30 kilometrów przez dziką Afrykę (z jednym, jedynym oswojonym słoniem). W nocy, bez strażników.

Ale cóż to dla polskiej fantazji ułańskiej, wszak "nie takie rzeczy ze szwagrem robiliśmy". Wpakowaliśmy się zatem do starego Volkswagena Dobka, chłopaki otworzyli bramę i jazda. A tu drut. Gruby. Zaczepiony na ogrodzeniu. No to druta się zdjęło i jedziemy.
Gdzieś na środku trasy alkohol przegrał ze zdrowym rozsądkiem i przyszło otrzeźwienie. Siedzimy w starym osobowym samochodzie, sami, bez broni, w miejscu gdzie zadbano aby dzikiego zwierza było dostatek. Nieoswojone słonie (słonia - piwosza (to inna historia) nie liczę), nosorożce, o trochę większych "kotkach" nie wspomnę, łoj, zonk...

No cóż - Polak potrafi. Zgubić się oczywiście. Po godzinie jazdy nikt nie wiedział gdzie jesteśmy. Ale dobre duchy przodków alkoholików musiały czuwać, bo jakimś cudem do hotelu trafiliśmy. Tambylcy byli zdrowo zdziwieni, ale cóż poradzić - ot uparli się Polacy, że sprawa gardłowa i już.
Jak się pewnie domyślacie znajomi byli "wniebowzięci", że ich obudziliśmy i wypłakali w słuchawkę, że nas tu samych jak Palikota w boju zostawiają. Ale dzielnie to znieśli, nawet podali numer telefonu w Polsce.

W hotelu było ciepło, trunki wewnątrz brzuszków zawarły braterstwo, rozsądek zaś znowu przegrał z procentami. Zamiast paść jak grzeczny pijak i zasnąć, my postanowiliśmy wracać. Świeżo nabyte siwe włosy chwilowo zostały zapomniane. Znów wpakowaliśmy się do autka i dawaj "terug", jak mówią tubylcy. Powiem tylko tyle - dojechaliśmy, bramę zamknęli, drucik powiesiło się elegancko tam gdzie był.
A że już świtało, to się nawet kłaść spać nie było trzeba.

I tym optymistycznym akcentem zakończyła by się ta opowieść, gdyby nie facet zarządzający tym bałaganem o imieniu Monkey (nie, to nie jest przejaw rasizmu - tak facetowi dali na imię rodzice).

Pakujemy się do naszego domku, a ten stoi szary jak beton (co przy jego hebanowej skórze znaczy - zbladło się chłopinie). Patrzy na nas jak na zielone koty i pyta:
- Ja rozumiem, że wam po pijaku odbiło, żeby po farmie jeździć, ja rozumiem, że wzięliście osobowe auto na słonie, ja dużo rozumiem, ale k.. jak zdjęliście ten drut pod napięciem?

No cóż - dla naszego bezpieczeństwa teren dookoła otoczony był drutem, w którym w nocy płynął prąd o naprawdę kopiącym napięciu, taki na słonie i nosorożce.
Ale co to za przeszkoda dla Polaka.
A już takiego "na procentach".
Oj, chyba dobrze nas tam nie wspominają ;(

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 938 (1080)

#53227

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Ponieważ mamy wakacje, będzie wakacyjnie.
O urlopie sprzed kilku lat, dokładnie, to o urokach nowoczesności w tradycyjnym Zakopanem.
Nie jestem człowiekiem mocno starej daty, jednak wynalazki ostatnich lat czasami mnie przerastają.
Najbardziej te, po których zostaje trauma na lata całe...

Córka moja najstarsza zmusiła mnie do wypadu do aquaparku.
Bo fajnie, bo zabawy we wodzie superaszcze są...
Nie mając wyjścia, założyłem kąpielowe bokserki, w garść chwyciłem nieodłączną reklamówkę z klapkami i ręcznikami i - w drogę!
Początek był zgoła niewinny. Bilety, szatnia, natrysk.
Potem powstał problem, co zrobić najpierw, na co się wybrać.
Ja optowałem za basenem. Albo dużym, do pływania, w tym zewnętrznym, z widokiem na Tatry, albo takim z masażami.
Coby stare plecy poratować.
Ale latorośl moja piekielna wymagała adrenaliny!!!
Czyli zjeżdżalni.
Największą, kończącą swój bieg w basenie zewnętrznym, odrzuciłem po krótkiej obserwacji.
Otóż, byłem świadkiem, jak młodzieniec lat około 16, z zapałem tłumaczył kumplowi, że tą rurą jedzie się fajnie tylko głową naprzód. Bo woda spod nóg nie pryska, a i wrażenia lepsze.
I pojechał.
Z rury wypadł najpierw instruktor zjeżdżalnictwa, a po jakichś trzech minutach jego gacie...
Góry w odwiecznym milczeniu zniosły tą profanację.

Potem spróbowałem sił w zjeździe wspólnym po pochylni otwartej. Bo miałem w pamięci opowieści Szefa, który rok wcześniej utknął a słowackiej rurze.
A że walczymy w podobnej kategorii... sami rozumiecie.
Zjazd okazał się klapą na miarę Kac Wawa. Bo, ze względu na masę, musiałem się kilkakrotnie odpychać, coby nabrać jakiejkolwiek prędkości zjazdowej.

W końcu, moja piekielna córka zoczyła w oddali TO.
Otwartą zjeżdżalnię o nachyleniu gazyliona stopni, długości kilkunastu metrów, kończącą się w mikrym baseniku.
Wśród zwierzęcych pisków ekscytacji zostałem zawleczony ku wrotom piekieł.
Córcia pojechała pierwsza.
Z piskiem wpadła do basenu, a że wagowo walczy w kategorii z jedną nogą Małysza, odbiła się kilkakrotnie od powierzchni i zadowolona opuściła basen.
Wtedy przyszła kolej na mnie.
Pomodliłem się przelotnie, a potem rozpocząłem najgorsze kilka sekund życia.
Po odepchnięciu się, w ciągu kilku chwil, nabrałem sporego ułamka prędkości dźwięku.
Moje stateczne bokserki zostały zredukowane do stringów i wciśnięte tam, gdzie od ładnych kilku lat starałem się pieluchy nie nosić...
Toteż, szorowałem gołym zadkiem po plastiku. Przysiągłbym, że czułem smród spalenizny...
Żeby choć trochę zmniejszyć tempo spadania w czeluść, rozłożyłem nogi.
Nie zwolniłem, za to u dołu pochylni malowniczo klasnąłem dość wrażliwymi elementami anatomii o lustro wody...
Z narastającym wytrzeszczem zaliczyłem jeszcze dwa trafienia kością ogonową o dno basenu, po czym wypadłem zeń z całkiem sporym impetem.
Tocząc wokół błędnym wzrokiem, wstałem. Piekły mnie czerwone plecy i przyległości. Tępy ból w kroczu pulsował w rytm tętna- jakieś 200/ minutę.
Zaś kąpielówki miałem ewidentnie typu Borata: stringi w kroku, guma pod brodą...
Był to jeden z niewielu razów, kiedy żałowałem, że nie piję.

Chciałem z tego miejsca serdecznie pozdrowić konstruktorów owego piekielnego urządzenia.
I zapytać, czy nie dałoby się założyć, że zechce z niego skorzystać ktoś, kto posturą przypomina bardziej baobab, niż mimozę?
I dla niego zrobić ciut głębszy i dłuższy basenik?
Albo chociaż powiesić kartkę z ostrzeżeniem: "ważysz 100+, skończysz z gatkami w jelicie grubym"?
Byłbym niezmiernie zobowiązany...

akfapark...

Skomentuj (74) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1816 (2038)