Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

miy

Zamieszcza historie od: 2 czerwca 2011 - 13:00
Ostatnio: 7 lipca 2018 - 21:11
  • Historii na głównej: 6 z 9
  • Punktów za historie: 4601
  • Komentarzy: 22
  • Punktów za komentarze: 161
 
zarchiwizowany

#61106

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Praca w infolinii: moim zdaniem (i pewnie większości z Was), powinni tam siedzieć wykwalifikowani, przeszkoleni pracownicy potrafiący rozwiązać szybko problem, z którym dzwoni klient. Pomóc mu, ułatwić jego życie. No i miłoby było, gdyby byli życzliwi i mili. Bo kontakt z taką osobą daje wyobrażenie o tym, jaka jest cała firma. Jak jest w praktyce - wiemy wszyscy.

Zepsuł mi się laptop, jako że jest na gwarancji, zgłosiłam to we środę przez stronę www, otrzymałam tego samego dnia numer zlecenia i informację od producenta, że wysłał zlecenie do kuriera. Kurier powinien być następnego dnia roboczego.

Czwartek.
Akurat miałam sporo rzeczy do załatwienia (urzędy, lekarz itp.) więc tego dnia wzięłam wolne. Kurier miał być w godzinach 9-17. Nie miałam zamiaru warować przy domofonie i czekać tych 8 godzin, dlatego zadzwoniłam na infolinię firmy kurierskiej by dogadac szczegóły (w mailu od firmy kurierskiej była informacja, że w razie zmiany dnia odbioru przesyłki, odwołania kuriera lub przekazania dodatkowych informacji należy zadzwonić pod podany numer, infolinia czynna od 7-18).
Dzwonię o 8:30
(J)a
(K)onsultantka

J: Dzień dobry, chciałabym ustalić godziny odbioru przesyłki.
K: dzień dobry, prosze podać numer zlecenia oraz adres
J: (podaję nr zlecenia, listu przewozowego oraz adres)
K: Ale ja nie mam w systemie. Kiedy Pani dostała maila?
J: Wczoraj rano z informacją, że dziś kurier od 9-17 zglosi się do mnie i odbierze przesyłkę.
K: Ale to za wcześnie by ustalać godziny, to się później dzwoni.
J: Ale jest 8:30, jeśli kurier miałby wyjechać z magazynu i dotrzeć do adresatów na 9:00, to już musiałby być w drodze. Może mi Pani podać nr do kuriera?
(magazyn poza granicami Warszawy, a wiem, że każdy kurier ma swoją "strefę" w Warszawie i dotarcie do "mojej strefy" z "bazy" to minimum 50 minut).
K: Nie udzielamy takich informacji.
J: ale sami Państwo piszą, że w takich problemach należy dzownić na numer infolinii.
K: To poufne dane, nie mogę podać.
J: Przecież kurier ma numer służbowy, proszę o kontakt z kurierem.
K: Czy Pani nie rozumie po polsku? Nie mogę podać numeru!
J: To może może Pani podać mój numer kurierowi? Skontaktowałby się ze mną i ustalilibyśmy godzinę przyjazdu.
K: Nie mogę przekazywać takich informacji.
J: Dlaczego? Przecież po to chyba jest infolinia - by klient mógł ustalić szczegóły!
K: Jest za wcześnie. Kurierzy od 9 pracują.
J: Ale Pani od 7, więc na co jest za wcześnie?
K: Ja nie mam kontaktu z kurierem. Ja nie mogę mieć kontaktu z kurierem o tak wczesnej godzinie.
J: (już przestałam rozumieć o co jej chodzi). Dobrze, to kiedy mogę zadzwonić, to znaczy kiedy będzie Pani miała kontakt z kurierem?
K: Kurier nie został przydzielony do Pani strefy,
J: TO ZOSTAWIĘ SWÓJ NUMER I GDY JUŻ PAŃSTWO KURIERA PRZYDZIELĄ TO PANI PODA MU MÓJ NUMER I WTEDY JA SAMA SIĘ Z NIM DOGADAM ODNOŚNIE PRZESYŁKI.
K: Ja nie mogę takich danych udostępniać. (tu prawie krzyk) KURIER NIE ZOSTAŁ PRZYDZIELONY!!!
J: A kiedy go Państwo przydzielą, wtedy zadzwonię do Państwa i może wtedy cokolwiek z Panią ustalę.
K: KURIER NIE ZOSTAŁ PRZYDZIELONY! Proszę czekać na kuriera.
J: złapałam zawiechę i chciałam się rozłączyć. Kobieta chyba zrozumiała ciszę jako koniec rozmowy, może myślała, że się rozłączyłam?
K: kretynka po polsku nie rozumie, przecież kurier nie został przydzielony!

Prawie rozbiłam telefon, tak byłam wkurzona.
Ale spokojnie, liczę do 10, oddycham głęboko i powtarzam: niech cię z równowagi nie wyprowadza głupota innych....

Po 3 minutach:
Dzień dobry. Tu firma kurierska XXX, w trosce o jakość naszych usług prosimy o wzięcie udziału w ankiecie badającej satysfakcję z naszych usług.
Proszę określić czy konsultant w czasie rozmowy rozwiązał Pani problem. jeśli tak, wybierz 1, jeśli nie, wybierz 2.
Rozłączyłam się i żałuję, że nie wcisnęłam 2 i nie nagrałam swojej opinii o rozgarnietej Pani na słuchawce.

kurierzy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 32 (236)
zarchiwizowany

#58880

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia zaczyna się jeszcze w listopadzie ubiegłego roku. Dostałam skierowanie do poradni specjalistycznej, zapisałam się jeszcze w dniu otrzymania skierowania. Termin: 16 maja 2014. Przecierpię, trudno. W lutym dowiedziałam się, że moja przyjaciółka wychodzi zamąż 17 maja, a że mieszka w Brukseli i tam bierze ślub, wizytę chciałam przełożyć na najbliższy możliwy termin.
(R)ejestratorka
(J)a
(R): przychodnia x, w czym mogę pomóc?
(J): Z tej strony Miy, jestem umówiona na wizytę u dr X, 16 maja na 17.15, a nie mogę wtedy być, chciałabym zapytać czy można tę wizytę przenieść na jakiś termin albo zamienić z kimś, kto ma wizytę dzień wcześniej?
(R): sprawdzam... (10sek.) Tak, najbliższy termin 20 października o 10.15.
(J): Ale nie może Pani na przykład zadzwonić do kogoś, kto ma wizytę 15 maja lub 19 maja i poprosić o przesunięcie? Czekam od listopada w kolejce, mam czekać kolejne pół roku?
(R): Nie będę robiła sobie bałaganu w papierach (bo to przecież taaaaka skomplikowana operacja logistyczna, słowa pani R. brzmiały tak, jakbym co najmniej prosiła o przemieszczenie wojsk z Iraku na Kamczatkę w dwa dni).
(J): Przecież to zajmie Pani maksymalnie 7 minut, bardzo proszę (tu mój lament do słuchawki i racjonalne argumenty w stylu: to proszę o telefon do mnie, gdy ktoś się wykruszy itp.)
(R): Nie ma takiej możliwości, zapisałam Panią na 20 października
(J): Ale jestem zapisana na 16 maja i nie prosiłam jeszcze o wypisanie mnie z tego terminu..
(R): Ja już Panią wykasowałam, przecież powiedziała Pani, że nie może przyjść, to jasne, że wykasowałam Panią z kolejki.

Tu opadły mi ręce i się rozłączyłam. Osobista wizyta w przychodni też nie pomogła, Rejestratorka nie przeniesie mojej wizyty i koniec. Mam czekać i nie biadoli tylko czekać na swoją kolej, bo są cięższe przypadki, a jak się jest młodym to się ma czas poczekać.
Tym samym wydam 250 zł na prywatną wizytę, na którą i tak muszę czekać do czerwca.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (44)

#54833

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jedno z większych polskich miast, osiedle domków jednorodzinnych, bardzo prężnie się rozwijające. Nowa szkoła, nowe przedszkole, nowe drogi, ścieżka rowerowa, samochodem do centrum maksymalnie 10 minut.

Jeszcze na początku wieku dość zaniedbane tereny, brak kanalizacji, w deszczowy dzień nawet duże samochody dostawcze miały problem z wjazdem bo błoto skutecznie utrudniało przejazd. Włączono "wieś" do miasta, zaczęły się inwestycje w tereny.

W latach 90tych ludzie masowo kupowali tam działki, bo i blisko do miasta, a osiedle ciche, spokojne, dużo zieleni, las. Moi rodzice także kupili działki, na jednej postawili dom, druga spokojnie czekała aż ja bądź moje rodzeństwo będziemy chcieli się wybudować. Dodam, że wielu ludzi tak robiło i kupowali 2 lub 3 działki. Tak sobie ta pusta działka istniała, ogrodzona, media doprowadzone, trawa koszona.

Kilka miesięcy temu osiedlem wstrząsnęła informacja, że zmieniono plan zagospodarowania i wszelkie tereny niezagospodarowane, czytaj: niezabudowane, będą terenami zielonymi, więc jeśli ktoś nie rozpoczął budowy bądź nie wszczął procedury prowadzącej do wydania zgody na budowę, nie ma możliwości wybudowania czegokolwiek na działkach. Czy ktoś komuś powiedział o konsultacjach w sprawie zmiany planu zagospodarowania? Oczywiście nie. Radni osiedla z rządzącej partii także nic nie napomknęli.

To nie wszystko. Wspominałam, że zbudowano solidną infrastrukturę? Z tym się wiąże konieczność uiszczenia opłaty adiacenckiej, czyli opłaty nakładanej na właścicieli nieruchomości, których wartość wzrosła w wyniku inwestycji infrastrukturalnych. Opłatą obciążono także działki, które w wyniku zmiany planu zagospodarowania stały się nieużytkami, bo przecież ani tych działek się już nie sprzeda, ani nic na nich się nie wybuduje. Opłata jest bardzo wysoka, bo sięga nawet ponad 40 tysięcy (kawałek domu już można postawić za taką sumę).

Podsumowując: mieszkańcy zostali z nieużytkami, za które nie dość, że płacą podatek od nieruchomości, zapłacą opłatę adiacencką, to jeszcze na tej działce mogą co najwyżej grilla urządzić. Zadowolenie mieszkańców osiągnęło wyżyny.
A za rok wybory...

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 511 (575)

#50386

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nigdy nie sądziłam, że mieszkanie we wspólnocie, gdzie 90% stanowią ludzie w wieku 25-40 lat, może okazać się tak "piekielne".

Ostatnio mieliśmy zebranie wspólnoty mieszkaniowej. Na około 150 mieszkań, przyszła reprezentacja około dwudziestu pięciu. W tym grupka panów już znacznie podchmielonych, którzy umilali sobie zebranie kolejnym piwkiem...

Ale do meritum...
Oczywiście pojawiła się masa postulatów, a raczej żądań od mieszkańców.

1. Chcemy, aby dzieciom postawić taką dmuchaną zjeżdżalnię. Ale nie zapłacimy za nią, niech nam sfinansuje zarząd wspólnoty, albo niech zarząd znajdzie sponsora. Bo bloki sąsiednie mają taką i mój Piotruś, Ania, Krzyś, chcą tam chodzić, a tamta wspólnota chce za to pobierać opłaty w wysokości 30 zł.
Jasne, już wyciągam ze swojego portfela tysiaka na zjeżdżalnię dla Twojego Piotrusia. Sąsiednia wspólnota postawiła sobie tę atrakcję bo wszyscy, którzy mają dzieci się na nią złożyli.

2. Po co mam płacić co miesiąc na sprzątanie garażu (sprzątanie raz w tygodniu), wystarczy raz na pół roku, przecież tam nigdy nie jest brudno - podniósł jeden z podchmielonych panów.
Nie jest brudno bo ktoś sprząta te puszki po piwie, walające się opakowania-pozostałości po cosobotnich (a nawet częstszych) wizytach kilkunastu lokatorów i ich rodzin w fast foodach. Bo niektórym nie mają ochoty "poniżać" się i wyrzucać tego do kosza, który stoi 30m od garażu. Wolą wyrzucić wszystko z samochodu na własne miejsca parkingowe, ktoś przecież sprzątnie.

3. My nie będziemy segregowali śmieci bo: nie umiemy, bo po co, bo nam się nie opłaca, bo nie mam czasu bo mam małe dziecko, NIE BO NIE.
Dlatego najprawdopodobniej przez kilkanaście osób będziemy musieli płacić rachunek miesięczny za śmieci nie 45 zł, a 90 zł za mieszkanie dwuosobowe.

4. Śmieci - temat rzeka... Opłata liczona w sposób następujący: dla miasta potrzeba deklaracji ile osób zamieszkuje wspólnotę, aby naliczyło nam opłatę odpowiednią do liczby osób. Każdy dostał deklarację (ile osób mieszka w lokalu), miał 2 miesiące na jej wypełnienie. Na 150 mieszkań deklaracji otrzymaliśmy 34. Dla zarządu i administracji nie było problemu, bo wcześniej już ustaliliśmy, że gdy brak będzie deklaracji, to liczbę osób w mieszkaniu będziemy przeliczali na podstawie zużycia wody, co jest możliwe dzięki rozporządzeniu jakiegoś tam ministra. Chodzi o to, że zużycie miesięczne mniejsze niż 5,40 m3 wody to jedna osoba, 5,41 do iluś tam to dwie osoby i tak dalej. Wszystko zgodnie z prawem, nam umożliwia przeliczenie i podanie danych miastu. Mieszkańcom się nie podoba, bo: my myśleliśmy, że jak nie zadeklarujemy ile osób jest w lokalu to policzycie nam jak za jedną osobę (słynne polskie cwaniactwo).
Taaa, jasne. Policzymy każdemu jak za jedną osobę w lokalu. I okaże się, że później, że na osiedlu mieszka 150 osób, a samochodów jest o około 40% więcej niż wynosi liczba mieszkańców.

A kupując mieszkanie na osiedlu "młodym" myślałam, że każdy będzie szedł drugiemu na rękę, nie będzie wydumanych problemów, ludzie okażą sobie więcej szacunku, niż na osiedlach z wielkiej płyty. Och, jak wielce się myliłam. Na moje dzień dobry odpowiada jakieś 8-9 osób, reszta udaje, że nie widzi, albo udaje niemowy. Prawie nikt sam z siebie dzień dobry nie powie. Ludzie tylko żądają, nie wymagając nic od siebie. Bo liczy się wolność moja i to, że mnie się należy!

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 542 (620)

#48338

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja mama jest pielęgniarką i jeździ w karetce neonatologicznej (taka karetka, która jeździ do noworodków). Taka karetka jest jedna w województwie. Praca stresująca, bo noworodki, bo matki są rozhisteryzowane (swoją drogą nie ma się co dziwić), bo po prostu takiego dziecka nie zapytasz - a gdzie dokładnie cię boli, a w dodatku na wezwanie trzeba brać niemal całą karetkę ze sobą, bo nigdy nie wiadomo co się przyda, a każda sekunda stracona na powrót do karetki po coś, czego się zapomniało, jest na wagę złota.

Ostatnio wybuchła gorąca dyskusja, jak to dyspozytorki nie wysyłają/źle wysyłają/za długo wysyłają karetkę do dziecka. Ale co taka dyspozytorka ma zrobić, kiedy ma trzy wezwania na raz - jedno do dziecka - gorączka, drugie do dziecka - trudności z oddychaniem (matka mówi: zaawansowane), trzecie - trzeba przewieźć dziecko do Centrum Zdrowia Dziecka - pilna operacja serca. A karetka neonatologiczna jedna (ewentualnie może pojechać eSka, do której wrzuca się przenośny inkubator, ale to i tak sprawy do końca nie załatwia).

Dyspozytorka wybrała (bo musiała)- trudności z oddychaniem. Wezwanie z dnia, kiedy to zmarło to dziecko, do którego nie wysłano odpowiedniej karetki. Mama, lekarz i ratownik w kilkanaście sekund w karetce, włączają sygnał, nawet nie do końca wiedzą jeszcze co się dzieje, ale "ci z góry" wydali zarządzenie, że czas ma być jak najszybszy dojazdu, bo medialna afera i nie chcemy u siebie syfu. Po drodze dowiedzieli się, co dziecku. Na miejscu po 5 minutach, podobno kierowca nigdy jeszcze tak szybko nie jechał. Wszyscy spanikowali. Wbiegają do mieszkania - matka krzyczy, panikuje, "ja wiem lepiej" itd. Załoga karetki patrzy na dziecko - okazuje się, że... ma czkawkę, matka najprawdopodobniej w złej pozycji karmiła dziecko. A więc sytuacja zdecydowanie nie nadaje się na pilną. Szybko poinstruowano matkę co zrobić, bo zagrożenia życia nie ma i odjechali do drugiego wezwania (gorączka).

Na miejscu - dziecko ma WYSOKĄ gorączkę - 37.5 stopnia... Oczywiście bieg do dziecka na wariata, jak w poprzedniej sytuacji. Niemal cała karetka na plecach... Okazało się, że matka poszła z dzieckiem na spacer, myślała, że jest cieplej, nie wzięła kocyka, dziecko zmarzło, bo matce się wracać po kocyk nie chciało. Dodatkowo w domu zimno, bo grzejniki wyłączone.

Lekarka (z 10 letnim stażem na neonatologicznej karetce) powiedziała, że takiego dyżuru nie było jeszcze w jej karierze i że chyba trzeba się przygotować na takie sytuacje częściej, bo dzięki medialnej nagonce na pogotowia i dyspozytorów, muszą oni wysyłać karetkę neonatologiczną do każdego zgłoszonego przypadku. Zatem nawet jeśli rodzic się uprze, to karetka przyjedzie do dziecka z kolką, do dziecka płaczącego już 8 godzinę itp.

A co, jeśli kiedyś zabraknie czasu dla naprawdę poważnego przypadku i karetka przyjedzie 15 minut później, bo wcześniej będzie musiała jechać do kichania i podwyższonej temperatury dziecka?

Nie mówię, że rodzice nie myślą (choć niektórym przydałoby się trochę więcej obiektywizmu), ale zdecydowanie dziennikarze, którzy nagonkę medialną na pracowników pogotowia uskuteczniają, powinni nie szukać sensacji w miejscach, gdzie wszyscy wkładają ostatnie siły, żeby ratować życie ludzi.

służba_zdrowia dziennikarze

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 750 (834)

#39933

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tegoroczna majówka. Właśnie mijało 5 lat od matury, więc parę osób postanowiło zrobić spotkanie byłej klasy.
Zorganizowaliśmy ognisko, ogólnie miła atmosfera, każdy rozmawiał z każdym co tam słychać, co się zrobiło w te 5 lat, wiadomo, standardowa gadka.
Kilka godzin po rozpoczęciu spotkania, na miejsce ogniska przyjeżdża audi na warszawskich numerach (ważne: moje liceum było w mieście wojewódzkim, ale nie w Warszawie). Wsiada kolega i krzyczy:

- No k..., co za zadupie! Który d... wybrał takie miejsce. Mój GPS nawet nie wiedział, gdzie to jest.

Kolega ubrany w markowe ciuchy, z kieszeni marynarki wyjmuje OKULARY PRZECWSŁONECZNE (dodam, że nikt normalny nie organizuje ogniska o 13, w samo słońce; dochodziła 23, więc było ciemno, ale kumpel lubi lans to ray bany musiał pokazać).
Wszyscy go zlali i impreza trwała dalej.

Kumpel podchodził tylko do osób, które studiowały/pracowały w Warszawie, nawet jeśli ktoś do niego zagadał, a np. studiował w moim rodzinnym mieście, to kumpel się odwracał i bez słowa zmieniał towarzystwo.
Nadeszła moja kolej. Podszedł do mnie, zagadał co słychać i jak po studiach. Oczywiście nie słuchał mojej odpowiedzi i wszedł mi po kilku chwilach w słowo mówiąc:

- Ja to robię w korporacji. To inne życie, nie to co wy tutaj (zaakcentowane, jakby wszyscy dokoła siedzieli pod budką z piwem bez aspiracji). Codziennie lunche, integracja w normalnych warunkach (czytaj spa *****). Mam nawet swoją wizytówkę (Jan Kowalski, jedna z firm doradczych, ale nie była to wizytówka z tej firmy, musiał sam sobie ją zrobić, w dodatku wpisał stanowisko o 10 szczebli wyższe, ale skąd o tym wiem będzie dalej). Ale teraz to chcą mnie w banku, także chyba będę zmieniał pracę.

Dalsza część opowieści dzieje się 2 tygodnie po spotkaniu. Mój ówczesny narzeczony (obecnie mąż), szukał asystenta. Oboje pracujemy w tym samym miejscu, mąż jest dyrektorem finansowym w banku, a ja pracuję w marketingu, miałam mu pomóc w rekrutacji, czyli miałam zająć się tym, co robię na co dzień.
Przeglądam CV i nie dowierzam - aplikacja kolegi-lansiarza z liceum.
Ale bez uprzedzeń podchodzę do pracy. Wchodzi (K)olega:

- O, siema, a ty tutaj? Nie masz szans, ja wykoszę konkurencję (oczywiście pominął mojego narzeczonego, nie przedstawił się wchodząc, bez dzień dobry).
Narzeczony:
- Witam pana. Jan Iksiński, dyrektor finansowy banku X. Wraz z Panią Miy, dyrektorem marketingu przeprowadzamy rekrutację na stanowisko asystenta.
Koledze opadła szczęka, oczy jak pięciozłotówki.

A teraz smaczki z CV:
- Wcale nie był zastępcą dyrektora departamentu audytu, jak twierdził w rozmowie, był tam na trzymiesięcznym stażu.
- W cv znał angielski, francuski i włoski, w praktyce angielski.
- Wykształcenie: dwa semestry zarządzania. Na pytanie, dlaczego w cv jest napisane, że ma dyplom SGH, odpowiedział, że to dobrze wygląda w oczach pracodawcy, a inaczej nikt by go nie zaprosił na rozmowę, ale on oczywiście udowodni, że ma rozległą i praktyczną wiedzę.
- Gdy narzeczony zapytał go o oczekiwania finansowe, kolega powiedział (dosłownie): "poniżej dyszki to mi się nie opłaca nawet samochodu odpalać".

Podziękowaliśmy sobie, pożegnaliśmy się. Nie zdążyłam wrócić do domu, a już telefon:

- Byłem świetny, co? A ty czemu nie powiedziałaś, że tam pracujesz? Załatw mi tę robotkę, co? Tylko za konkretnaą kaskę. A w ogóle co ty się znasz na marketingu, co?
- Wiesz, kolego, raczej nie masz co liczyć, bo pozostali kandydaci mieli minimum tytuł magistra i dwa języki opanowane biegle. Poza tym, 10 tysięcy to trochę za dużo, jak na wypłatę dla osoby bez doświadczenia. Poszukaj gdzieś indziej.
- Myślałem, że mi załatwisz robotę, dla ciebie żaden problem. Ale jeszcze będziecie mnie błagać o to, żebym dla was pracował.

Warszawa

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1010 (1072)

#12320

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A propos popularnego "będę winna grosika, pięć groszy, nie mam końcówki, może być bez?"
Stoisko warzywnicze przed jednym z warszawskich WSS. Kolejka spora jak na tę godzinę (12.30), przede mną ok. 8 osób. Mam szczęście do tego typu sytuacji, bo zawsze jak przychodzi moja kolej to albo taśma się kończy, albo ktoś przede mną ma produkt bez kodu, albo zmiana kasjerek etc. Przyzwyczaiłam się już do takich sytuacji, więc nie zdziwiło mnie, że zanim mnie obsłużono, to [e]kspedientka z [k]kierowniczką sklepu przeliczały kasę.
Kierowniczka włożyła jakiś magiczny kluczyk do kasy, przekręciła go kilkukrotnie, wcisnęła jakąś magiczną kombinację przycisków, co spowodowało, ze kasa "podliczyła" sumę wszystkich paragonów i wydrukowała ją na paragonie.
(imiona zmienione, kwot nie pamiętam dokładnie, ale proporcje zachowane)
K: Pani Basiu, na paragonie 185 złotych wyszło. Jak u Pani?
E: Już chwilka, kończę liczyć...- mija kilkanaście sekund- 205 złotych pani kierownik. - Pani Basia wyraźnie z siebie zadowolona.
K: No, Pani Basiu! Piątka z plusem! Tak trzymać!

Panie nie rozmawiały cicho, poza mną stało w kolejce jeszcze ok. 7 osób. Większość to osoby starsze (+65), bo i w okolicy same bloki z lat 60-tych.
Nie wiem jakim cudem od 8.00 (od tej godziny otwierają budkę z warzywami) przez niecałe 5 godzin, nazbierała sobie 20 złotych "premii", ale zakładam, że z tych "grosików" i "nie mam końcówki" mogła uciułać 1/3 wypłaty. Od dziś omijam to stoisko szerokim łukiem.

WSS

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 459 (553)

#12178

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jadę tramwajem, jako że dzień świąteczny i godzina jeszcze dość wczesna - około 8.30, to ludzi w wagonie niewielu. Siedzę, czytam spokojnie książkę, słuchawki na uszach. Nagle spada mi coś na głowę. Nie, jednak to nie wina starego taboru ZTM. Podnoszę głowę znad książki i widzę około 60-letnią kobietę (oczy obrysowane czarną kredką, bez naturalnych brwi, dwie koślawe kreski bardziej na czole niż nad powiekami, czerwona szminka na zębach, pstrokata sukienka rodem z lat siedemdziesiątych) z dzieckiem.

Ściągam słuchawki i pytam:
Ja (spokojnie): O co chodzi? Dlaczego uderzyła mnie pani laską?
Ona: Bo nie reagowałaś jak mówiłam.
J: Miałam założone słuchawki. Nie oznacza to, że może mnie pani bić, a tym bardziej mówić mi na Ty.
O: Zamknij się. Dawaj te radyjko! - prawie wyszarpała mi moje MP3.
J: Proszę Pani, to moja własność. Proszę to zostawić i nie dotykać mnie.
Muszę się przyznać, że nie znoszę, jeśli ktoś obcy mnie dotyka, nawet w komunikacji, przez przypadek.
O: Dawaj suko i wyp*** mi z tramwaju. Moja wnusia chce takie radyjko, Ty wyglądasz na bogatą, kupisz sobie drugie, daj też mi tę torebkę. Mi będzie pasować bardziej! a Ty sobie kupisz nowe, nie zbiedniejesz!

Nie wierzyłam w to, co słyszę. W wagonie ludzie już prawie tarzają się ze śmiechu. Odwracam się i bezradnie patrzę na ludzi i nikt nic... Ok, sama sobie poradzę z wredną babą.
J: Proszę Pani, mnie nikt nic za darmo nie daję. Zapracowałam sobie na te rzeczy, poza tym są dość drogie (mp3 mam od 3 miesięcy, dla mnie wydatek 350 złotych jest sporym wydatkiem, zwłaszcza, że jeszcze studiuję). Niech pani idzie pracować i kupi wnuczce. - jeszcze ostatkiem spokoju chciałam załagodzić sytuację, nie jestem konfliktowa, szczególnie jeśli chodzi o starszych ludzi.
Tu się zaczęło.

O: Jak możesz tak mówić, widzę, że Cię stać, dawaj i już! Tu zaczęła okładać mnie swoją laską. Biła na oślep, panowie z wagonu próbowali ją odciągnąć. Ostatnie uderzenie trafiło w... twarz. Wybiła mi górną jedynkę, a drugą ułamała. W kilka sekund byłam cała we krwi. Maszynista zatrzymał tramwaj, zablokował drzwi i wyszedł mówiąc, ze zaraz będzie policja. Kobieta nic sobie nie robiła z całej sytuacji.
Dopiero wtedy przypomniałam sobie o wnuczce. Mała siedziała za mną, spokojnie. Na oko miała może 5 lat. Nie winiłam jej, bo ani słowem się nie odezwała, poza tym to dziecko.
Policja kazała mnie i kobiecie wysiąść, wylegitymowali nas, wezwali pogotowie, zapytali, czy niczego mi kobieta nie uszkodziła poza twarzą. Powiedziałam, że pewnie mam kilka siniaków na rękach i nogach. Poinstruowali mnie jak najskuteczniej wyegzekwować swoje prawa w tej sytuacji.

Po kilku miesiącach batalii udało mi się odzyskać od pani odszkodowanie i pokrycie kosztów lecenia zębów, a było to sporo, bo ponad 6 tysięcy zł. Myślicie, że to niebotyczna kwota? Ale właśnie tyle kosztują implanty dwóch zębów, i to u znajomej protetyk. Miałam wtedy 21 lat, nie wyobrażałam sobie założenia sztucznych zębów (trzeba je wymieniać co kilka lat, bo ich kolor się zmienia, a poza tym się psują i po prostu nieestetycznie wyglądają).

Kobieta pisała jeszcze do moich rodziców pisma, że nie ma pieniędzy, że biedna jest, że ona będzie musiała pożyczkę wziąć. Byliśmy nieugięci. W ostateczności koszt leczenia pokrył jej syn, któremu nie było do śmiechu. Powiedział:
- Ona takie cyrki odstawia, już nie pierwszy raz za nią płacę. Mandat za jazdę bez biletu to prawie co tydzień.

ZTM

Skomentuj (70) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 895 (1019)
zarchiwizowany

#10647

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wtorek, ok. 17.45, piętnaście minut do zamknięcia sklepu. W kolejce przede mną kilka osób, po chwili staje za mną (k)obieta, ok 70-75 lat i zaczyna mówić podniesionym głosem do (e)kspedientki:
K: Kurczaki to so?
E: Nie, nie ma.
K: Jak to nie ma?!?! Chyba se żartujesz!
E: Proszę pani, były, skończyły się już.
Tu kobieta przeszła na "ty".
K: To więcej bierz tych kurczaków.
Ekspedientka spokojnie: bierzemy tyle, ile sprzedamy. Mamy świeże mięso, każdego dnia są świeże kurczaki, nie mrozimy ani nie myjemy jak w innych sklepach.
K: Specjalnie to robisz, żebym droższe mięso kupiła, a ja u Ciebie nic nie kupie, oszukujesz ludzi.
Ekspedientka nadal spokojnie. Kolejka się przesuwa, kobieta nadal za mną. Akurat wyszło tak, że mnie obsługiwała inna ekspedientka, a kobietę ta, na którą wręcz nakrzyczała.
K: ty mnie dziś nie obsługuj. Rąk pewnie nie myjesz, wcześniej pewnie szmato podłogę zmywałaś. Ta druga niech mnie obsłuży.
Ekspedientka wyluzowana, przechodzi do obsługiwania kolejnej osoby, a kobieta mówi do drugiej ekspedientki:
K: daj mi tych paróweczek drobiowych, tych po 20 złotych (cena zmyślona, nie pamiętam dokładnie, ale wzięła najdroższe). Moja felcia tylko te je. I jeszcze 40dkg tej szyneczki (znów wzięła najdroższą), to felci na kolację dam.

Felcia okazała się kotem, którego przed sklepem w koszyku wyścielonym kocem trzymał chyba mąż tej pani. Na kota nie żałowała, ale "droższego" mięsa na obiad dla męża to już nie kupiła.

sklep mięsny/Warszawa

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 174 (210)

1