Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

olo667

Zamieszcza historie od: 29 marca 2014 - 18:51
Ostatnio: 5 grudnia 2014 - 21:59
  • Historii na głównej: 1 z 10
  • Punktów za historie: 3586
  • Komentarzy: 3
  • Punktów za komentarze: 19
 
zarchiwizowany

#63226

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mówi się, że człowiekowi najbardziej zapadają w pamięć te smutne epizody z życia...
BZDURA!
Totalna i na kółkach , o czym przekonałam się dzisiaj, ale o tym na końcu.

Kilka lat temu, wybrałyśmy się z moją [P]rzyjaciółką i jej sześcioletnią wtedy [S]iostrzenicą do Bonarki na zorganizowane tam przedstawienie dla dzieci (nieistotne o czym).
Dzieci siadały sobie w rzędach na małych, plastikowych i dosyć leciwych krzesełkach (bardzo istotne), a ich opiekunowie stali sobie dalej pod ścianą, ale - jak to mała przylepa - [S] nie chciała zostać sama, ale równocześnie nie w smak jej było oglądać na stojąco, więc usiadłyśmy na tych krzesełkach. O ile ja usiadłam wygodnie, to [P], która jest baaardzo słusznych gabarytów dosłownie się w nie wcisnęła. W tym momencie nic jeszcze nie zapowiadało katastrofy, bo w kilku rzędach za nami nikogo nie było.
Jednak po rozpoczęciu doszło sporo dzieciaczków, a my pomimo najszczerszych chęci zasłaniałyśmy sporej grupie.
Tak więc w końcu zostałyśmy poproszone o opuszczenie miejsc. Wstałam i kieruję się w stronę wyjścia, aż tu nagle...

Ludzie wokół mnie ryknęli nieopanowanym śmiechem. Wszyscy. Dorośli, aktorzy, dzieci...
Odwróciłam się i co widzę?
[P] też wstała.
Razem z krzesłem na tyłku.
Potrząsnęła kilka razy bagażnikiem, ale nie odpadło. Zaklinowało się na amen.
Dostałam głupawki i starając się nie udusić ze śmiechu wyciągnęłam ją z rzędu i zabrałam się za usuwanie niepożądanego przedmiotu z tyłka [P].
Pociągnęłyśmy każda w swoją stronę - nic.
Szarpałam za nogi - nic.
[P] się wypięła, a ja oparłam o nią nogą i ciągnęłam. Poślizgnęłam się i wylądowałam na tyłku, a [P] poleciała do przodu niemalże rozpłaszczając się na ziemi. Krzesło nadal na miejscu.
W końcu z płaczącego ze śmiechu tłumku dorosłych przepchał się ledwo tamujący wybuch śmiechu ochroniarz i zaoferował pomoc.
[P] wypięła się jeszcze raz w jego stronę i w ty momencie miły pan stał się niezdolny do pomocy.
W końcu się opanował i ponowiliśmy próbę. Szarpaliśmy, ciągnęliśmy, [P] również, od czasu do machając kuprem w nadziei, że się jakoś ześlizgnie...
I JEST!!
[P] wyleciała z krzesła...
Szkoda tylko, że krzesło tego nie przetrwało i pękło na dwie części, a mnie impet pchnął na ochroniarza i usiadłam na nim z kawałkami krzesła w rękach. Wzbudziło to kolejny, jeszcze głośniejszy ryk śmiechu. Jeden z aktorów siedział na scenie i trzymał się za brzuch ze śmiechu.
Purpurowe i zalane łzami od durnowatego chichotu opuściłyśmy miejsce, zanim ktoś kazałby nam zapłacić za krzesło.

I tu zmierzamy do puenty historii.
Udałam się dziś do Bonarki celem zakupu ciasteczek, bo było mi po drodze. W czasie zakupu zauważyłam, że przygląda mi się jakiś ochroniarz. No, cóż, kobiety w czarnych gotyckich sukienkach nie zdarzają się tu na pewno codziennie. Kiedy odchodziłam od kasy podszedł do mnie i zapytał
- Jak tam pani koleżanka? Dalej ją tyłek boli?
Zatkało mnie
- To pan to pamięta? - wydukałam i poczułam, że pąsowieję. Na co on z szerokim uśmiechem
- Ależ proszę pani, cały sklep żył tym cały następny tydzień.

Nigdy więcej tam nie wrócę...

Bonarka w Krakowie

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 222 (440)
zarchiwizowany

#61778

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnych i debilnych turystach będzie to historia (wszelakich narodowości, coby nikt nie zarzucił mi dyskryminacji ;p).

Zapewne wszyscy mniej więcej kojarzą historię francuzów, których GOPR musiał ściągać z gór, bo zachciało im się włazić na nie w japonkach. Myślicie, że to był odosobniony przypadek?
Muszę was niestety rozczarować: Nie był i zaraz postaram się wam to udowodnić.

Korzystając z ostatnich tchnień wakacji wybrałam się w nasze ukochane góry w tym po raz pierwszy w życiu w Tatry (wstyd, wiem).
Zachciało mi się dłuższej podróży, więc ustaliłam z moim kolegą trasę Morskie Oko - Czarny Staw - Rysy - Kasprowy Wierch. Z Kasprowego mieliśmy zjechać kolejką na dół. Słowem całodniowy, forsowny marsz przewidziany na dziewięć i pół godziny.
O ile przez większość trasy nie spotkałam żadnych piekielnych (w ogóle mało ludzi), to na trasie Granica Państwa - Morskie Oko - Czarny Staw spotkałam ich masę.

Na pierwszy ogień Polacy. Coby nie zanudzać przytoczę najbardziej jaskrawe przypadki:
- pan idący w nieśmiertelnych laczkach i skarpetkach, ubrany jak na plażę z piwkiem (bynajmniej nie pierwszym, sądząc po głosie). Bogu dzięki jego zrzędzącej żonie wrócili się w połowie trasy na M. O. :D (i chwała kobiecie za to, bo pan się odgrażał że będzie się wdrapywał na Rysy)
- na oko 70 - cio letnia babcia w szpilkach i spódnicy (!). Przeszła może z trzysta metrów, po czym zawróciła na bryczkę, głośno skarżąc się, że "(...biadolenie, łolaboga itd.) tu tak stromo przecież, no jak normalny człowiek ma iść?". Z całym szacunkiem, normalny człowiek umie dobrać obuwie
- młode małżeństwo taszczące wózek z ok. rocznym dzieckiem nad Czarny Staw. Słów zabrakło mi wtedy i brakuje teraz...
- Państwo Młodzi drałujący nad Czarny Staw. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Oblubienica (klnąca w żywy kamień) była w pełnym białym rynsztunku z około dwu metrowym trenem, który podtrzymywał Pan Młody. Za nimi natomiast człapał fotograf, próbując usilnie się nie śmiać.

A teraz turyści z zagranicy.
- Pewna Koreanka próbując skrócić sobie trasę, postanowiła przejść pod Wodogrzmotami Mickiewicza (nie wierzycie? Spoko, ja też bym nie uwierzyła gdyby mi ktoś opowiedział). Guzik ją obchodziło, że może się zabić. Dopiero widmo grzywny za dewastowanie Parku Narodowego ją zniechęciło.
- Grupa anglików biegnąca truchcikiem z M. O. Nawet by mi nie przeszkadzali, tylko że puszczali radio i na całe gardło śpiewali jakieś najnowsze przeboje, prze co słychać ich było ze sporych odległości. Poza tym wpadali na wszystkich, którzy nie zeszli im z drogi.
- Mój faworyt.
Trasę na M. O można sobie skrócić idąc przez coś w rodzaju schodków z kamieni (nie umiem dokładnie tego opisać). Jakiś wyjątkowo "yntęligętny" tatulek (mówiący po angielsku, ale nie zdołałam rozpoznać akcentu) po nich biegł (nie truchtał, biegł wyciągając daleko nogi przed siebie) pomagając sobie długim kijem na zakrętach, zupełnie jak przy skokach o tyczce. A za nim ze łzami w oczach pulchny chłopaczek, wołający z przerażeniem
- "Dad, wait!" (Tato, poczekaj)
Już samo w sobie piekielne, ale niestety na strachu się nie skończyło. Dzieciak minął mnie akurat, wpadł w zakręt...
I jak nie j#$*#ł betami na te kamienie... I w ryk.
Podbiegam, zbieram, chce iść do taty, to schodzimy, bardzo ostrożnie, bo widzę, że rozciął nogę.
Na dole czeka pan i władca, ogląda syna od stóp do głów i rzecze ( po angielsku, oczywiście)
- Biegniemy dalej, nie rycz.
Szlag mnie trafił. Użyłam chyba wszystkich przekleństw znanych mi z angielskiego, kłócąc się z tym imbecylem. Na szczęście jakiś góral zabrał ich na dół.

Brak mi jakiejś filozoficznej puenty. Jedyne, co mi przychodzi na myśl, to, że buractwo widać ma wiele twarzy i potrafi wpierniczyć się wszędzie.

polskie piękne Tatry

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (394)
zarchiwizowany

#61184

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z wakacji, świeżutka, jak moja opalenizna ;D.

Krótki wstęp.

Co roku na wakacje jeździmy do starych przyjaciół moich rodziców. Małe miasteczko, nawet nie tak zawalone turystami w pobliżu Kołobrzegu. Jest dosyć charakterystyczne przez dziwne uformowanie się dna morskiego. Piasek został przez wodę naniesiony w taki sposób, że utworzył kilka pasów mielizny w mniej więcej równych odstępach. I tak można stać zaledwie po pas w morzu jakieś dwieście metrów od brzegu.
Tyle wstępu.

Siedzimy na plaży. Niestrzeżonej, bo strefa strzeżona była oblegana tak, że paznokcia nie wściubisz, ale rozłożyliśmy możliwie blisko tej drugiej. Na niebie chmurki, i pomimo, że jest bardzo ciepło, wręcz duszno morze jest wzburzone, a fale całkiem spore.

Buduję z młodym fortecę zaraz przy brzegu, coby fosa za szybko nie wysychała, gdy nagle widzę, że w naszym kierunku biegnie jakiś facet. Minął nas z impetem i szybkością godną rakiety nuklearnej, zrobił efektowny skok do morza i zaczął płynąć. Dopłynął do drugiego pasa mielizny i tam się zatrzymał i zaczął machać. Za nami rozległy się ryki jego kolegów, którzy gestami pokazywali mu, żeby płynął dalej.
Popłynął.
Młody klaszcze w rączki i powtarza, jaki ten pan odważny. Nie odezwałam się.

Facet dotarł do trzeciego, przedostatniego pasa mielizny, (Ostatni jest już dość daleko w morzu) na odległość jakoś stu metrów. Zaraz obok mielizny było pewnie z trzydzieści metrów głębokości. Jeszce raz zamachał i...
Zniknął.
Potężna fala zmyła gościa jak szmacianą laleczkę.
Jego kumple zaczęli krzyczeć, jakaś dziewczyna piszczeć. Zrobiło się koszmarne zamieszanie, wszyscy biegali w tę i nazad. W końcu jakiś bardziej rozgarnięty chłopak poleciał w końcu po ratownika. Jeszcze tylko raz zamajaczyła nam ręka rozpaczliwie machająca z wody. Młody się przestraszył, więc odprowadziłam go do mamy.

Szukali faceta najpierw pontonem, potem helikopterem. Po trzech godzinach stało się jasne, że szukają zimnego topielca.

Finał historii?

Wybrałam się na wieczorny - nocny spacerek po plaży, po której cały czas chodzili jego koledzy z WOPR-owcami w nadziei na to, że chociaż znajdą zwłoki. Poznali mnie i zaczęli wypytywać, czy czegoś nie wiem.
Gdy wracaliśmy była już szarówka, która za najdalej kilkadziesiąt minut miała przekształcić się w noc. Zwróciłam uwagę na sylwetkę ludzką, która ładnie leżała na brzegu morza i od czasu do czasu podmywała ją woda.

Domyślacie się już pewnie, co znaleźliśmy...

Całego cyrku towarzyszącemu zabieraniu ciała i rozmowach z policją nie będę przytaczać, bo nie to tu chodzi. Faktem jest natomiast, że w pokoju byłam około trzeciej w nocy, a jeden z tych kolesi omal nie wysmarkał się z żalu w moją spódnicę.
Nic nie powiedziałam, bo co było gadać?
Moja mina mówiła jasno, co o nich i całej tej sytuacji myślę.

A wiecie, co jest najlepsze?
W trakcie rozmowy okazało się, że panowie są na studiach na AWF i chcieli się popisać. Mieli odwalić ten numer wszyscy na raz, ale w końcu stwierdzili, że będą mierzyć sobie czas. Nie chcę wiedzieć, co by się działo, gdyby wszyscy w ośmiu rzucili się do wody.

Jeden dureń mniej, ale nie wiem, czy z tego powodu świat będzie szczęśliwszy.

polskie morze

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 207 (317)

#60635

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pojawiają się tu historie o rodzicach święcie przekonanych, że przekarmianie swoich dzieci jest dla nich zdrowe, więc się dorzucę ;).
Moja historia będzie nie tyle jednak o rodzicach, co dziadkach.

Znacie ten typ, który jak coś sobie umyśli, to tak musi być? Otóż, to cali moi dziadkowie.
Będzie to długie i nieprawdopodobne. Ostrzegłam.

Kiedy byłam pacholęciem w wieku przedszkolnym, z racji tego, że moi rodzice pracowali, za upilnowanie mnie odpowiadali dziadkowie. Co robiła mała Olo, jak wracała z przedszkola? Jadła. A w każdym razie powinna, bo jak to tak, że dziecko po trzech posiłkach nie jest głodne. Rośnie przecież!
No to sadzano do stołu i podawano danie.

Przytoczę mój ranking najbardziej jaskrawych przykładów "dbania o zdrowie" wnuczki:

5) Dwie nogi kurczaka z ziemniakami i tartą marchewką z cukrem. Cała porcja ledwo mieściła się na talerzu.
4) Cztery laski wiejskiej kiełbasy. Informacja, przekazana przez łzy, że nawet tego nie lubię, nie została odebrana przez centralę.
3) Paczka pierogów z mięsem (cała, bodajże 30 sztuk).
2) Miska (nie żartuję) makaronu na maśle z serem i cukrem.
1) Mój absolutny faworyt, który miał miejsce, kiedy chorowałam na grypę żołądkową. Mianowicie, cały talerz gotowanej marchewki, stos kromek z masłem również na osobnym talerzu i 6 (słownie sześć) dokładek zupy... kapuśniak, coby dziecięciu żołądka nie obciążać czymś ciężkostrawnym (?!!). Rzygałam i s*** na zmianę,

Co robić, kiedy dziecko nie chce jeść? Proste. Siedzi przy stole póki wszystko nie zniknie z talerza. Rekord ustanowiłam ślęcząc i rycząc nad posiłkiem przez prawie cztery godziny.
Może wystarczyłoby po prostu powiedzieć twardo, że nie będę tyle jadła, a to co zostanie odnieść do kuchni i olać krzyki? A czy ktoś z was dostał kiedyś talerzem/drewnianą warzechą/łyżką lanie przez łeb, albo po rękach?

Jak to czasami bywa, gdy człowiek się przeje, to wymiotuje. Moja babcia postanowiła znaleźć na to sposób. Pewnego razu zebrała te wymiociny, które jeszcze nie zdążyły przykleić się do dywanu na talerz i oświadczyła bez jakichkolwiek oznak spokoju, że mam to teraz zjeść. Sposób okazał się średnio skuteczny. Tylko na to patrząc zwróciłam jeszcze raz, powiększając objętość śmierdzącej brei z kłaczkami dywanu gratis.

Zakaz zabawy na dworze, biegania, ruszania się gdziekolwiek bez naręcza kanapek i termosu herbaty. No przecież dziecko nie może się przemęczać.

Jestem pierworodna, co z pewnością przyniosło rodzicom szczęście, ale jako młodzi i niedoświadczeni rodzice, zawierzyli bardziej doświadczonym osobom. Mój tata do dziś zarzeka się, że myślał, że tak trzeba karmić małe dzieci. Uprzedzając pytania, rodzice widzieli, że wyglądam jak młode słonia, zwracali mi uwagę, że to nie zdrowe tak się objadać, namawiali mnie, żebym chodziła na rower, zapisywali na różnorakie zajęcia ruchowe. Tylko co z tego, skoro pracowali popołudniami, więc się rozmijaliśmy. A babcia, po każdej sesji ruchowej sadzała mnie przy stole, a w końcu z dziadkiem wykoncypowali, że na żadne zajęcia nie będą mnie zabierać, bo się dziecko przemęcza, a ja zapytana mam zmyślić, co ewentualnie mogłabym robić.
Tak się to ciągnęło, Olo wyglądała jak kulka i systematycznie dobijała dodatkowe kilogramy. Doszło do tego, że doszłam do czterdziestu kilo nadwagi. Momentalnie się męczyłam, wszyscy wokół rechotali na mój widok, a nauczycielka cmokała zniesmaczona, kiedy sapałam jak lokomotywa po lekkim truchciku i komentowała, kiedy rozpakowywałam drugie śniadanie (swoją drogą gabarytu pikniku).

Nie protestowałam, wizja drewnianej warzechy wisiała nade mną i skutecznie przymykała jadaczkę. Jednak po naprawdę mocnych szturchańcach w szkole coś pękło. Wróciłam spłakana do domu, postawiony przede mną obiad zrzuciłam na ziemie, wrzeszczałam, że mam tego dosyć. Odbyła się awantura, dostałam lanie, ale posiłku nie zjadłam. Próbowałam zostawiać drugie śniadanie w domu, ale dziadek przynosił mi je do szkoły, więc zaczęłam je po prostu wyrzucać.
Zaczęłam naciskać na spacery, na rower. W końcu przełamałam się i pogadałam z mamą, że ja wbrew zapewnieniom babci, wcale nie chcę tyle jeść.


Konfrontację pomiędzy moimi rodzicami a dziadkami można porównać tylko do apokalipsy. Nie pamiętam, jakie słowa padły, natomiast lepiej zapadło mi w pamięć walenie pięściami w ściany przez dziadka, czy tłuczone w złości talerze przez babcię, jak również wiązanki, którymi rzucał mój ojciec i płacz mojej mamy. Ostatecznie stanęło na tym, że mama zmieniła pracę, żeby móc mi gotować i dopilnować, żebym poszła na rower a potem karate.

Dzisiaj utrzymuję wagę 60 kg, przy 1,65 cm, więc nie jest najgorzej, choć chyba już zawsze, kiedy popatrzę w lustro moją pierwszą myślą będzie "powinnam schudnąć".
Moja babcia waży obecnie prawie 100 kg, a jest ode mnie niższa 15 cm. Nazywa mnie anorektyczką i życzy pobytu w szpitalu za każdym razem, kiedy odnoszę do kuchni talerzyk ciastek, który mi wręcza.

Ktoś już to mówił, ale nikt nie zabroni mi powtórzyć, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu.

gastronomia domowa :)

Skomentuj (68) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1015 (1127)
zarchiwizowany

#60149

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia sprzed dokładnie kilkunastu minut.
Trochę chaotyczna, bo trzęsie mną jak nigdy, ale też tak to przebiegało.

Siedzę ja sobie i przeglądam piekielnych, kiedy nagle dzwoni mój telefon. Na wyświetlaczu numer mojej koleżanki (dla potrzeb historii [K]) z klasy. Odbieram i słyszę chlipanie i ciche:
- Błagam, oddzwoń... BIP BIP BIP.
Oho, niedobrze. [K] zwierzyła mi się kiedyś, że miała depresję, więc spodziewając się najgorszego, robię to o co mnie poprosiła.

Pierwsze podejście. Nie odbiera.
Zaczynam się martwić.

Drugie podejście. Nie odbiera.
Zaczynam się denerwować.

Trzecie podejście. Nie odbiera.
Zaczynam się bać.

Czwarte podejście. ODEBRAŁA.
Oddycham już swobodniej i adrenalina mi spada. Nie na długa jednak. W tle słyszę krzyki, a [K] już nie chlipie tylko płacze do słuchawki.

Ja - Halo! Dziewczyno, co się tam dzieje?! Czemu płaczesz?! Co się stało?!
[K] - (prawie szeptem) Mam białaczkę.

W tym momencie pomyślałam najzwyczajniej w świecie "O K$#*A MAĆ, no to pięknie", a powiedziałam
Ja - Jak to?! Skąd wiesz?
[K] - Odebrałam dzisiaj swoje wyniki krwi. Były na nich jakieś odchylenia. Małe według mnie, ale pokazałam je też mojej mamie. Ona to obejrzała i stwierdziła, że to najprawdopodobniej białaczka...

Gwoli wyjaśnienia matka [K] to pielęgniarka psychiatryczna. Nie mam pojęcia, czy osoba z wykształceniem pielęgniarskim ma możliwość wydania takiego wyroku, ale jedno wiem NA STO PROCENT. To skończona s... zła i złośliwa osobistość (choć to niewypowiedziane określenie jest o wiele bardziej adekwatne), a jej ulubionym zajęciem jest znęcanie się nad swoimi dziećmi i straszenie ich.Doskonały z niej materiał na kilka innych historii, ale to innym razem.

Bogata o całą plejadę paskudnych wspomnień z jej udziałem zapytałam
Ja - I tylko ją o to pytałaś, nie dyskutowałaś na temat swoich wyników z lekarką, od której je odbierałaś?
[K] - Tak i mówiła... że to drobne i niegroźne odchylenia, ale...
Ja - Ale co?
[K] - Ona była dla mnie miła!
Ja (oczy w słup) - No i co z tego? Dla mnie moja lekarka też jest miła.
(odgłosy wrzasków w tle się nasilają Słyszę głos Piekielnej Mamusi)
[PM] - A co mnie to k#$*a?! Nie wyjcie mi tutaj, zmęczona jestem! Ten cały k#$*a cyrk mnie kiedyś do szału doprowadzi! Z kim ty tam gadasz, k#$*a, co?
[K] (mówi do mnie)- Nie rozumiesz. Ona też wiedziała, tylko chciała żebym żyła w nieświadomości.
Ja - Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł?
[K] - Mama mi to wytłumaczyła. Ona ma na ten temat wiedzę, a ja jej ufam. JA NIE CHCĘ UMIERAĆ!
[PM] - ZAMKNIJ SIĘ! To wszystko mi tylko nerwy szarpie!
Ja (wyczuwam już histerię)- Posłuchaj. Jedna diagnoza i pojedyncze badania nie robią z ciebie martwej, ani nie potwierdzają całkowicie, że jesteś chora. Powinnaś zrobić więcej badań, porozmawiać jeszcze raz z ta lekarką.
[K] - NIE CHCĘ UMIERAĆ!!!!!
Ja - Uspokój się! Wcale nie umierasz!
[K] (częstotliwość głosu, od którego szyby pękają) NIE CHCĘ UMIERAĆ!!!!!!
Ja - PRZESTAŃ!!! Nawet najlepszy (TFU, tfu, tfu) lekarz może się kiedyś pomylić. Musisz się upewnić. Nie panikuj,nic nie jest przecież przesądzone.
[K] - No, może faktycznie... Może... Rzeczywiście byłoby dobrze tam iść... Dobra, pójdę do tej lekarki i z nią pogadam.

ALLELUJA! Coś dotarło! No, ale to byłoby zbyt piękne. W słuchawce głośniej niż przedtem rozległ się głos [PM]

[PM] - Słuchaj! Skoro już zdychasz, to mogłabyś przynajmniej nie marnować moich pieniędzy na pie*&$#nie przez telefon. Nigdzie nie idziesz, ani grosza nie dam, żebyś mogła sobie pasożytować na mnie jeszcze ten dodatkowy miesiąc, albo dwa. A zresztą i tak już jest przesądzone, za późno na jakiekolwiek leczenie.

[K] już nie płacze, tylko wyje, a ja drę się do słuchawki, żeby tego nie słuchała, ale połączenie zostało przerwane.

Wysłałam policję do tego, z przeproszeniem, burdelu na kółkach, ale wątpię, aby to coś dało.
I powiedzcie mi, kim trzeba być, żeby tak odnieść się do przerażonej i zupełnie załamanej córki?

rodzina

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 165 (417)
zarchiwizowany

#59277

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Stając dzisiaj na progu mieszkania oświadczyłam domownikom, że na poważnie rozważam zmianę szkoły. A jestem w klasie przedmaturalnej czteroletniego liceum.
Skąd to nagłe olśnienie?

Powodem było piekielne zachowanie mojej klasy.

Ten rok szkolny nie jest moim najlepszym, choćby ze względu na mnożące się problemy finansowe mojej rodziny i to, że często choruję.
Długie odsiadki na chorobowym w domu odbiły się na moich ocenach i obecnościach. Schudłam, zbladłam, a od antybiotyku zrobiłam się również markotna.
Niestety, okres największych problemów w szkole zbiegł się u mnie z drobnym wypadkiem, w którym główną rolę odegrało tłuczone szkło, do szkoły przyszłam obandażowana niczym mumia.

Po odchorowaniu kolejnej grypki, w niemalże samych drzwiach zaczepia mnie pielęgniarka i prosi do gabinetu. Pomyślałam, że może pora na jakieś badania okresowe, ale [P]sycholog, pedagog, [W]ychowawca i v-dyrektor w tymże pomieszczeniu to było jednak zaskoczenie. Siadam i z lekką konsternacją pytam o co chodzi. Tu pan dyrektor trzasnął wykład o zaangażowaniu szkoły w wychowanie uczniów, jej troskę o uczniów, że trzeba reagować na problemy, bla, bla, bla, bla, bla, bla. Zaczęłam się denerwować, zwłaszcza, że gapiło się na mnie pięć par oczu. W końcu do głosu dopuszczono pedagog, która wyłożyła przed tymi wstzystkimi osobami problemy, z którymi do niej przychodziłam. Pielęgniarka rzuciła też smaczkiem, że w tym roku dziesiątki razy zgłaszałam się po środki przeciwbólowe, zdarzały mi się wymioty i raz omdlenie. Ale najbardziej dobiła mnie psycholog.

[P] Dziecko, musisz się przed sobą przyznać, że masz problemy i wskazane jest byś rozpoczęła terapię. To ważne, żebyś zrozumiała, że chcemy ci pomóc wyjść z tego błędnego koło.
[J](zadawałam to pytanie już pierdyriald razy podczas tej rozmowy, ale powtórzyłam jeszcze raz) Słucham?
[P] Nie możesz tego dłużej ciągnąć.
[J] Przepraszam, ale ja kompletnie nie rozumiem o co państwu chodzi.
[P] Nie możesz się samookaleczać. potrzebujesz specjalistycznej pomocy...(kontynuacja wykładu)
Zatrybiło. Patrzę na swoje ręce widocznie poharatane, w lustrze widzę naprawdę bladą twarz z podkrążonymi oczami (siedziałam po nocy chcąc wyrobić się z projektem na czas). Już otwieram usta, żeby zgłosić, że to jakieś nieporozumienie, kiedy pada zdanie.

[P] ...Dlatego wezwaliśmy rodziców, juz wyłożyliśmy im wszystkie twoje problemy. Właśnie rozmawiają z twoimi nauczycielami.

W tym momencie moja cierpliwość się kończy i wykrzykuję pytanie.

[J] A skąd państwo w ogóle wiecie, jakie ja mam problemy?
[W] Klasa mnie poinformowała. Obserwują twoje zachowanie od dłuższego czasu.

W tym momencie do pokoju wpadła moja mama, zapłakana i roztrzęsiona, a za nią zakłopotany nauczyciel malarstwa i cały teatrzyk rozpoczął się na nowo.
Od słowa do słowa, okazało się, że kilka klasowych mądrali skojarzyło moje problemy w całość i wysnuło własne wnioski, którymi nie omieszkało podzielić się z całą szkołą. Tym weselej, że za moimi plecami, ktoś szepnął słówko wychowawcy, który zamiast chociażby zadzwonić do moich rodziców, zaaranżował ten cały cyrk.
Po 4 (czterech) godzinach zegarowych, kiedy udało się nam uzgodnić, że nie jestem depresantem z skłonnościami do masochizmu, nauczyciel z pedagog wylecieli nieźle wkurzeni nawrzeszczeć na psychologów-amatorów. Dyrektor nas przepraszał, a psycholog pocieszała, natomiast wychowawca wymówił się lekcjami i po prostu zwiał z gabinetu. Po mamę przyjechał tata, bo nie puściłabym jej w takim stanie do domu autobusem, a sama poszłam napisać zaliczenie z matmy na złość wszystkim przemądrzałym.

Konfrontacja ja - klasa wypadła chyba jeszcze gorzej. Na widok moich spuchniętych od płaczu oczu większość osób odwróciła się z zażenowaniem, chusteczkę zaproponował mi klasowy idiota.

Najbardziej jednak piekielne były dziewczyny, od których to wszystko wyszło. Po lekcjach dogoniły mnie i OKRZYCZAŁY jak mogę być taka BEZCZELNA i NIEWDZIĘCZNA. One chciały pomóc, powinnam im podziękować.
Zdołałam tylko wycedzić, że mogły zadzwonić, skoro są dla mnie takimi wielkimi przyjaciółkami. Z wielkim fochem poszły.
Przepraszam nie padło.

szkoła

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 243 (429)
zarchiwizowany

#59094

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chciałam z tego miejsca serdecznie pozdrowić debila, który na motocyklu typu chopper omal nie rozjechał mnie, kiedy chciałam wsiąść do tramwaju na przystanku.

Dla twojej wiadomości, Szanowny BARANIE, kiedy tramwaj zatrzymuje się przy przystanku i auta stają, to nie należy ci się pierwszeństwo, bo jedziesz NA TAKIM CACKU.

A gdybym nie miała ze sobą mojej teczki, w którą się wpakowałeś, dewastując moją semestralną pracę i rąbnąłbyś w dziewczynkę stojącą obok mnie? Też byś tę małą zwyzywał od K*rew, S*k i nierobów i zwiał na czerwonym?

Ludzie, włączcie myślenie!

Tym razem skończyło się na zniszczeniu kilku miesięcy mojej ciężkiej pracy i przerażonym krzyku paru osób + moim obitym tyłku, bo siła uderzenia zwaliła mnie z nóg, ale czy życie zawsze pisze takie scenariusze z happy endem?
Zastanówcie się.

Nie chodzi mi o potępianie kierowców, czy motocyklistów, bo to zupełnie odosobniony przypadek, tylko, że sieje zamęt i śmierć na drodze.

I nie, to nie jest zmyślona historia.

przystanek tramwajowy kraków

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (296)
zarchiwizowany

#59032

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Słowem wstępu.
Moi sąsiedzi dwa piętra niżej mają psa. Psa krwiopijcę. Psa mordercę. Ten pies nienawidzi wszystkich i wszystkiego. Ten pies zabiłby wszystko, co się rusza.

Ten pies to miniaturka pudla. Jest trochę większy od chihuahua. Łatwo się nabrać na ten słodki, pięknie wystrzyżony pyszczek, dopóki nie zobaczymy na nim rzędu zębisk.

Z racji tego, że ostatnio coraz cieplej, wychodzę z Młodym odkurzyć rowerek. W połowie drogi na półpiętrze słyszę charakterystyczne pisko - ujadanie. Sąsiadka, swoją drogą zadbana kobieta około czterdziestki, ma dziwny zwyczaj wypuszczania Mini Mordercy samopas na klatkę. Tak więc, teraz stoi w pozycji przyczajony tygrys i szczerzy kły. Winda od tygodnia nie działa (A jakże! ;D), a Młody też już miał wątpliwą przyjemność Mordercę poznać, więc zaczyna się denerwować, co naturalnie pies natychmiast wyczuwa i warczy (gulgocze?) jeszcze entuzjastyczniej. Co teraz?
Gdybym miała skrzydła wyfrunęlibyśmy przez okno na półpiętrze, ale że takowych brak, biorę Młodego na ręce (chude toto, nic dziwnego, że ma ksywkę Pajączek), krzyżyk na drogę i idę.

Morderca musiał wstać niestety oboma lewymi łapami, bo zazwyczaj tylko szczeka, jeży się itd, ale dziś wbił zęby w mojego glana i szarpie jak opętany.
Żeby nie było, lubię zwierzęta. Sama mam chomika,którego rozpieszczam czym tylko mogę. Ale nie pozwolę na dziurkowanie moich butów! Niewiele myśląc podniosłam nogę i szastnęłam Mordercą w ścianę. Puścił i skowycząc wycofał się pod "swoje" drzwi. A ja odstawiłam Młodego na ziemię i poszliśmy dalej.

Nie doszłam nawet do kolejnego półpiętra, kiedy z mieszkania wyleciała Piekielna Sąsiadka [PS] i do mnie z pyskiem.

[PS] Ty gówniaro, kopnęłaś mojego psa!
[J] Przykro mi z tego powodu, ale mnie zaatakował.
[PS] Nieprawda! Zrobiłaś to złośliwie! Wszystko widziałam! (WTF? Widzi przez ściany, czy co?) Dzwonię po policję!
[J] (już serio wkurzona) Proszę bardzo, z przyjemnością opowiem co się stało i pokażę policjantom moje pogryzione buty.
[PS] Jaka pyskata! Będzie mi się tu wymądrzać! Ja cię nauczę smarkulo niewychowana!

I pewnie nadawałaby tak do końca świata, gdyby na klatce nie pojawił się Mąż Piekielnej [MP].

[MP] Co się tutaj wyprawia? O co się tak drzesz, kobito?
[PS] Przyłapałam (!) tę pacykarkę (wszyscy w okolicy wiedzą, że chodzę do plastycznej szkoły) na biciu mojego psa!
[MP] To prawda?
[J] Nie. Państwa pies mnie zaatakował, a ja próbowałam tylko obronić siebie i młodszego brata.
[MP] (zezując na żonę) Ugryzł kogoś?
[J] Tak. (tu wskazuję małą, bo małą, dziurę w bucie powyżej mojej kostki, o włos od mojej osłoniętej rajstopami łydki.) Pan kontempluje dziurę przez moment w skupieniu, po czym zwraca się do żony.

[MP] Mówiłem ci, k#$*a, żebyś zamknęła tego kundla w domu zanim narobi syfu!
[PS] Ona mu zrobiła krzywdę! Ja tego tak nie zostawię! Ona nie będzie go bezkarnie kopać!

W tym momencie facet zrobił się jakiś taki czerwony i wysyczał

[MP] Zaraz ja nakopię wam obu! Nienawidzę tego pie******ego kundla i obiecuję ci solennie, że go wy*******ę, jak czegoś z nim nie zrobisz!
[PS] Ty ch***!

I wleciała z powrotem do mieszkania. Facet ochłonął i przeprosił. Kiedy wyciągnęliśmy z Młodym rowerek to odpalał właśnie jednego papierosa od drugiego.

Psu nic się nie stało.
PS widać nie wzięła sobie do serca ostrzeżenia męża, bo kiedy wracaliśmy znowu do nas wyleciał szczekając, ale podkulił ogon, kiedy mnie zobaczył.


P.S. Jeśli zobaczycie mnie gdzieś w ukrytej kamerze to dajcie znać, bo ja dalej nie wierzę, że to się stało.

blokowiska

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (379)
zarchiwizowany

#58987

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dużo się mówi o szkole, więc może dodam coś o swojej.

Z racji uczęszczania do specyficznego, bo plastycznego liceum, mamy inaczej ułożony plan edukacji, choćby okrojone przedmioty typu chemia, PP itd.. Liceum jest cztero- a nie trzyletnie i z tego i z wielu powodów mnożą się piekielności.

Kilka kwiatków:

1. Pierwsza klasa, zajęcia z PO. Pan starej daty omawia z nami zagrożenia bombowe, typy syren alarmowych, konwencje praw człowieka, odpowiednią dietę (WTF?). Na pytanie, czy nie moglibyśmy mieć jakichś praktycznych zajęć najpierw się obraża, bo nie mamy na to czasu i robi masę kartkówek, a następnie, kiedy łaskawie się zdecydował zrobił zajęcia z bandażowania, z których potem również powstawiał oceny, bo uraził go komentarz "A czy będą zajęcia z resuscytacji?". Oczywiście, że nie będzie.
O postępowaniu w razie skaleczenia, ukąszenia, zakażenia, złamania, czy zatrucia opowiadał nam Pan od chemii.

2. Ach, chemia. Nauczyciel był świetny; wyrozumiały, ale również wymagający i miał świetny kontakt z uczniami. Ale, niestety, stracił pracę.
Dlaczego?
Otóż zwrócił uwagę, że klasa posiada dwanaście podręczników i każdy jest inny (SIC!). Poszperał więc i odkrył, że sekretarka nie podała do książek autorów, a że podręczników do chemii o nazwie "Chemia" jest dużo...
Sekretarka się obraziła i poskarżyła się Dyrektorce, a że są psiapsiółami, to Pan poleciał na zbity ryj. Obecnie pracuje na Uniwersytecie w Niemczech.

3. Francuski. Mieliśmy go dwa pierwsze lata, a potem... No nie budiet. Szkoła (znaczy Dyrektorka) nie chce prowadzić tych zajęć dłużej, bo uważa, że to wystarczy.
Nauczycielka piekielna sama w sobie, podczas pierwszej lekcji stwierdziła, że zmieniła zdanie, co do podręczników i musimy kupić nowe. Zgrzytanie, no ale trudno... Zakupione, po czym kobita stwierdza, że to przestarzały program i ona zamówi sama, oczywiście pieniążki znowu płyną. Apel rodziców zbyto, że taki jest program.
Pani miała również chamski zwyczaj zabiera z ławek przedmiotów typu kubki, książki, czy nawet bluzy z krzeseł i wywalania ich do kosza, bo ją "irytowały".

4. Angielski to cyrk. Przez trzy lata mieliśmy już siedmiu nauczycieli. Każdy robił program jak mu się podobało, w ogóle nie przejmując się tym, co robił z klasą poprzedni. Efekt? Totalny mętlik. A skąd taki bajzel?
Otóż nauczycielce, która miała nas uczyć cały ten okres, nie przedłużono umowy, bo... Pani Dyrektor jej nie lubi, ponieważ anglistka zaprotestowała w sprawie kupna droższego podręcznika.

5. Dyrektorka...
Przyszłam do szkoły plastycznej głównie dlatego , że chciałam rozwijać talent, ale również dla poszanowania mojego stylu. I NIE, NIE noszę żadnych swastyk, obrazoburczych haseł, krótkich spódniczek, dekoltów do pępka, ewentualnie na mojej czarnej sukience pojawi się jakaś czaszka.
Pani Dyrektor bezwzględnie tępi osoby, które wyglądem choć odrobinę odstają od reszty. Byłam na dywaniku dwa razy ze względu na rękawiczki, w których chodziłam po szkole, bo miały kościany wzór.
Natomiast pewnego słonecznego dnia dwaj chłopcy na korytarzu się bili. Pani Dyrektor przechodziła obok, nawet nie spojrzała.

6. Nasz Informatyk to człowiek renesansu z konieczności.
Z powodu braku nauczycieli uczy jednocześnie fizyki, (którą rozumie piąte przez dziesiąte) i biologii. Okazyjnie również chemii. Jego wiedza ogranicza się do tego, co dzień wcześniej przeczytał w książce - sam nam to powiedział.

7. Historyk, a także mój wychowawca.
Ma hopla na punkcie Katynia i Smoleńska. Ja rozumiem, że to ważne, ale żeby wykład o historii Mezopotamii zakończyć na tym właśnie temacie? I nie daj Boże, żeby się z nim nie zgadzać, albo mu zwrócić uwagę, że już nam to mówił, bo do odpowiedzi.
Ma też zwyczaj szarpania za ramię, łapania za kolana, a także czasami obejmuje za szyję i udaje, że kogoś dusi. Jedna z dziewczyn wyszła z klasy po tym jak złapał ją właśnie w taki sposób, a potem głośno się śmiał.
Jako wychowawca jest zupełnie do niczego. Gubi nasze dokumenty, wszelkie propozycje wycieczek wyśmiewa, życzy sobie również, abyśmy informowali go, co nasi koledzy robią poza domem, z kim się spotykają, czy mają jakieś problemy. Innym słowy, mamy donosić.
Nie da się nic z nim zrobić, bo z wszech stron podlizuje się Pani Dyrektor, która zbywa rodziców.

8. Matura. MA - TU - RA. MAAAAAAAATUUUURA, do jasnej K****
To temat widmo. Powinniśmy pisać starą jako liceum, ale czteroletni tok nauczania wpisuje nas w jakąś nową reformę, która obejmuje już jej nowy model. Od pierwszej klasy koncepcja matury zmieniała się czterokrotnie, a z nią program, co za tym idzie podręczniki. Książki do matmy zmieniane były cztery razy, każda bagatela trzydzieści złotych. Absurdalne mi się wydaje, że NIKOMU nie chce się dowiedzieć, a wiem, że to jest możliwe, bo L. Plastyczne w Wiśniczu załatwiło sprawę od ręki.

To tylko niektóre , jeśli jesteście ciekawi mogę opisać o wiele więcej piekielnych sytuacji.

szkoła plastyczna

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 81 (377)
zarchiwizowany

#58980

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja babcia miała zawał.
Zaraz po tym, jak zabrała ją karetka ( która przyjechała bardzo szybko zresztą - jeśli to czytacie panowie pozdrawiam i dziękuję), razem z mamą zapakowałyśmy paczkę potrzebnych rzeczy i mój tata zawiózł całe znerwicowane towarzystwo do szpitala. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.

No to w czym piekielność?

Otóż, ktoś musiał zostać w domu z moim braciszkiem. Padło na mnie. Krótko tłumaczę małemu, że babcię rozbolało serduszko i poszła do szpitala, czyli doktora dla dorosłych (mały na razie kojarzy tylko jedną Panią Doktolkową:-)), ale nic jej nie będzie i za niedługo wróci.
W porze obiadowej niespodziewanie wpadła nasza ciotka, a siostra naszej babci i od progu się zaczyna.

Ja [J], Ciotka [C]

[C] Gdzie babcia?
[J] W szpitalu. Miałam zadzwonić, ale jeszcze nic nie wiadomo i ...
[C] Wiem o wszystkim, nie musisz jej usprawiedliwiać

I tu mnie zatyka, bo jak znam ciotkę to zawsze była miła, a to zdanie wręcz ociekało jadem, a zresztą nijak nie rozumiem o co chodzi. Już mam zapytać, kiedy moja ciotka wyrzuca z siebie monolog o następującej treści. Nie pamiętam dokładnie, ale sens zachowany.

[C] Ta stara krowa ma za swoje. To kara od Pana Boga, że ona nie przyszła na pogrzeb mojego Bogdanka. Tak mnie potraktować! Dobrze jej tak, samolubie jednej. W tym szpitalu ją naszprycują lekami, potną a potem i tak zdechnie. Nikt się nie będzie takim próchnem przejmował. Wiem to, w końcu jest jakaś sprawiedliwość. A jak wróci ta blond k***a (miała na myśli moją mamę) to jej powiedz, że na pogrzeb też nie przyjdę!

I... wyszła trzasnąwszy drzwiami tak zamaszyście, że echo niosło się minutami. Mały oczywiście w najprawdziwszą histerię, bo on nie chce, żeby babcia umierała. Kiedy po południu wróciła rodzinka i usłyszała całą historię, to dziadek stwierdził, że to nic nowego, a rodzice tylko na siebie popatrzyli.

Gwoli zrozumienia: Bogdan to był syn ciotki, który zmarł na wylew parę miesięcy wcześniej. Babcia nie przyszła na ten pogrzeb, bo po prostu nie chodzi - paraliż nogi - cały czas leży. Pomimo tego i tak wydzwaniała i przepraszała. Po przeprosinach płakała i płakała, bo to przecież syn jej siostry.

A ja nie rozumiem i pojąć też nie potrafię.
Ciotka zrobiła kurs taksówką przez cały Kraków i z powrotem, po to tylko żeby wydrzeć się na dwójkę dzieci. Skąd wiedziała, co jej się stało? Zna nasz słynny i znienawidzony osiedlowy monitoring, więc wymieniają się ploteczkami.
Przez tyradę, którą wygłosiła mały boi się chodzić do lekarki, bo ona go "naszprycuje, potnie i on umrze".

Mało piekielne?
Kiedy babcia zaprosiła ją na Boże Narodzenie ciotka przyszła, pomimo, że pała TAKĄ nienawiścią i wypytywała babcię o szczegóły pobytu w szpitalu. Na następny dzien plotkowała o tym cała klatka. Zgadnijcie, kto rozpowiedział?

Dlaczego o tym piszę?
Tydzień temu ciotka zmarła.
Babcia na pogrzebie była w wózku inwalidzkim i nie widziała kompletnie nic, bo straciła wzrok. Płakała cały czas, a o wszystkim wie.
Właśnie wróciliśmy.

rodzina

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 247 (387)

1