Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

szarri

Zamieszcza historie od: 16 grudnia 2010 - 23:29
Ostatnio: 4 listopada 2014 - 20:15
  • Historii na głównej: 9 z 14
  • Punktów za historie: 6466
  • Komentarzy: 438
  • Punktów za komentarze: 2005
 
zarchiwizowany

#24731

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Było to pewnej słonecznej niedzieli. Zjeżdżając "na butach" ze ślizgawki złamałam rękę. Było to jeszcze ubiegłe tysiąclecie, więc czasy zamierzchłe, a ja byłam młoda i można mi wybaczyć moją głupotę...
Największym pechem w tej sytuacji był fakt, że była to niedziela wielkanocna.
Co do diagnozy - nie było wątpliwości, przedramię złamałam jak zapałkę, obie kości trachnęły z grubsza na tej samej wysokości.
Wraz z obstawą dotarłam do szpitala. Na izbie przyjęć pielęgniarka informuje, że bardzo jej przykro, ale nie bardzo ma mnie kto składać.
Jak to, nie ma żadnego dyżurnego lekarza?
No jest.
To czemu nie może złożyć mi ręki?

Monolog lekarza wyglądał mniej-więcej tak:
- No ziień dobry. No ssłaa-amana. No so ja pajstfu porazemm... Do Lublyyna *hik* jechaź.

Ponieważ był świąteczny wieczór i wszyscy rodzinni kierowcy byli po spożyciu, miałam niepowtarzalną okazję przejechania się karetką.
Pozdrawiam pana dochtóra.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (174)
zarchiwizowany

#24725

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój pięcioletni brat zapragnął nowego iPhone′a.
Tata mój popukał się w głowę, bo wprawdzie Młody rozpieszczony, ale nie aż tak. Ostatnio generalnie zaczął coraz więcej chcieć, ba, wymagać! Standardową odpowiedzią na: "synku, nie mam pieniędzy" jest: "to idź do bankomatu". Po prośbie o iPhone′a mój tata postanowił opowiedzieć mu bajkę o rybaku, jego żonie i złotej rybce.
Jeśli ktoś nie zna historii: rybak łapie rybkę, a zła żona chce coraz więcej i więcej; zmienia chatkę na dom, potem dom na willę, potem willę na pałac, a na końcu rybak, który nadal pracował całymi dniami łowiąc ryby, wraca i znów widzi starą chatę w miejscu pałacu - wszystkie bogactwa szlag trafił.
Zakończył opowieść pouczeniem, że ten, kto chce wszystko, w końcu może zostać z niczym.
Młody się zamyślił.
Mój tata w myślach sobie pogratulował: "no, nareszcie coś trafiło do tego małego łebka!".
Po kilkunastu minutach zadumy młody rzucił od niechcenia:
- Wiesz, tato, ja już nie chcę iPhone′a - tu trwająca sekundę radość taty. - Jedziemy po złotą rybkę.

Podobno kiedyś bajki miały moc dydaktyczną...

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 200 (230)
zarchiwizowany

#24703

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z okazji dnia chorych umysłowo opowiem Wam o pewniej Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej z mojego rodzinnego miasta - jedyne bowiem moje skojarzenie z tą placówką to "wariatkowo", więc pasuje jak znalazł, dodatkowo sama historia również idealnie się wpasowuje... Sama miałam parokrotnie styczność z tą PPP, ale tym razem nie o mnie.
Jak wiadomo (lub może nie), poradnie takie zajmują się m.in. diagnozowaniem dysleksji i innych dys-. Moja siostra to całkiem łebskie stworzonko, ale pewnego dnia trafiła tam z podejrzeniem dyskalkulii. Wbrew pozorom diagnoza i odpowiednie papierki są niekiedy przydatne, więc warto potwierdzić lub wykluczyć takie zaburzenie.

Po trwających może dwadzieścia minut testach zapadł wyrok, wypowiedziany lekkim tonem przez panią siorbiącą kawusię: siostra jest *siorb kawusi* niedorozwinięta umysłowo w stopniu lekkim.

Mama w szoku. Jak to?! Kurczę, do Mensy by się nie dostała, liczyć nie umie kompletnie, ale niedorozwinięta?! Na pewno nie odbiegała od swoich koleżanek w rozwoju, a przez 11 lat raczej byłyby jakieś sygnały ze strony lekarzy, nauczycieli, przedszkolanek... Dziecko rezolutne, bystre, uczy się nieźle - to NIEMOŻLIWE, żeby miała IQ poniżej 70 (główne kryterium diagnostyczne przy orzekaniu niepełnosprawności umysłowej). Po prośbie o wyjaśnienie mama usłyszała tylko: "proszę pani, to dziecko jest głupie, my jej dajemy zadania, a ona nie potrafi rozwiązać!".
Jakie to były zadania?
Matematyczne.

W konkurencyjnej Poradni po wielogodzinnych, wieloetapowych testach (także ruchowych) orzeczono dyskalkulię, przy okazji stwierdzono także IQ na poziomie 120, wysokie uzdolnienia językowe i świetną pamięć. Na widok orzeczenia z pierwszej poradni pani w tej drugiej prawie posikała się ze śmiechu. Ergo: lepiej sprawdzić dwa razy, niż pozwolić niekompetentnym *siorb* paniom zaszufladkować dziecko.


P.S. Wiem, że dla niektórych brak umiejętności wyprowadzenia wzorów skróconego mnożenia jest dowodem na imbecylizm, ale wierzcie mi, na inteligencję składa się wiele różnych czynników i poza tym siostra jest naprawdę bystrą i lotną istotą.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (220)
zarchiwizowany

#22627

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z nieznanej mi dotąd przyczyny po skończeniu gimnazjum zdecydowałam się na kontynuowanie edukacji w murach Najlepszej-Szkoły-W-Całym-Województwie. Wiele wcześniej dobrego i złego słyszałam o tym liceum, między innymi wiedziałam, że matematyki uczy kobieta, która dziecięciem będąc w piaskownicy bawiła się z mastodontami. Miałam nadzieję, że do niej nie trafię - trafiłam.
Człowiek-skamielina, fatalny pedagog, eksterminator niegodnych. Nikt nie był godzien... Imię jej było Bogumiła - teraz zastanawiam się, o jakiego boga mogło chodzić, bo do głowy przychodzi mi tylko jakiś pokraczny bożek chaosu, smutku i zniszczenia.

Dawano jej tylko klasy humanistyczne, bo wiedzy nie przekazywała żadnej, nie mogłaby więc uczyć tych, którzy muszą umieć z matematyki cokolwiek (było to przed obowiązkową maturą). Gimnazjum skończyłam z oceną celującą z tego przedmiotu - nigdy nie przeszłoby mi przez myśl, że mogę mieć z nim jakiś problem. Otóż - nie miałam! Mój problem dotyczył nie matematyki, a matematyczki. Nie, kolejny błąd - to ona miała problem ze mną.

Można było się narazić bądź nie narazić. Narażenie się kończyło się absolutnym wykluczeniem z kręgu ludzkich istot i traktowaniem jak zwierzę. Nienarażenie się nie wykluczało natomiast niczego... Ja się naraziłam. Moja wina. Powiedziałam w czasie lekcji, że w ciągu jednego tygodnia możemy mieć tylko 3 sprawdziany, a piąty to już nieco zbyt wiele... Okazałam brak respektu. Zasługiwałam na traktowanie mnie jak karalucha. Albo kałużę. Kałużę z moczu. Moczu karalucha.

Daruję sobie makabryczne szczegóły mojego szkolnego życia w klasie pierwszej. W połowie drugiego semestru do sali matematycznej byłam wciągana przez koleżanki, ale pod jego koniec nie istniała już taka siła, która by mnie tam wepchnęła, więc podczas lekcji z Bogumiłą siedziałam u Dyrektora, rycząc mu w rękaw. Moja mama wykupiła pakiet darmowych minut do mojej wychowawczyni, bo dzwoniły do siebie po parę razy dziennie - obmyślały, jak unieszkodliwić cholerę czekoladkami ze strychniną. Na korepetycjach przerobiłam materiał obejmujący zakres rozszerzony z liceum i pierwsze dwa semestry matematyki stosowanej (jak już wspomniałam, z matmy byłam niezła zawsze - to nie miało najmniejszego znaczenia).

Ostatnie dwa tygodnie roku szkolnego nie mogły już zmienić niczego, więc po prostu wyjechałam gdzieś w Polskę, żeby nie myśleć o matmie. Po zakończeniu telefonicznie dowiedziałam się, że postawiono mi ocenę dopuszczającą. Interwencje dyrekcji, nauczycieli i mojej mamy widocznie COŚ jednak dały! Nie mogłam uwierzyć w moje szczęście!


Pierwszy dzień szkoły po wakacjach był z początku sielankowy - wiecie, jak jest. Brak nowego materiału, luźne pogaduchy. Minęła biologia, na której zgłosiłam się na olimpiadę, polski, na którym wychowawczyni ucieszyła się, że mnie widzi, WOS, który zapowiadał się interesująco... Czwarta była matematyka.
Jak brzmiało pierwsze zdanie, które na niej usłyszeliśmy?
"DZIEŃŃŃDOBRY MAM NADZIEJĘ ŻE MIELIŚCIE UDANE WAKACJE ZAPRASZAM SZARRI IKSIŃSKĄ DO TABLICY ZOBACZYMY CZY UDAŁO JEJ SIĘ C_O_K_O_L_W_I_E_K ZAPAMIĘTAĆ".

Na piątą lekcję już nie poszłam. Następny raz w tej szkole pojawiłam się jakieś trzy miesiące później, żeby zabrać świadectwo z gimnazjum i oddać legitymację.

liceum

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (245)
zarchiwizowany

#14198

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przed Państwem kolejna historia, w której trudno orzec, kto był tym najbardziej piekielnym... Działo się to kilka lat temu. Historia mogłaby być dłuższa, ale aby ją skrócić: skończyłam z kociakiem w ramionach. Zaniosłam "bydlę" do domu (kocię mogło mieć najwyżej trzy miesiące), nakarmiłam, napoiłam - pobawiło się, poszło spać. Niestety, zakatarzony był okrutnie, prychał, kichał... Decyzja mogła być jedna - idziemy do weterynarza. "Mój" wet wyjechał akurat na weekend (było piątkowe popołudnie), więc odwiedziliśmy innego, o dość szemranej opinii, ale, na bogów, leki na kichanie jest w stanie podać chyba każdy?
Weterynarz rzucił okiem na kocie glutki i orzekł: "koci katar. Uśpić, nie ma co leczyć". (Koci katar jest poważną, wirusową chorobą, dość trudną do wyleczenia i często śmiertelną, zwłaszcza dla kociąt).

Wówczas zrobiłam coś, co nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej i nigdy później. Rzucił to tak lekkim tonem, że... wpadłam w histerię. Taką z prawdziwego zdarzenia: z duszeniem się, wrzaskami, machaniem kończynami i innymi atrakcjami. Ja samej akcji nie pamiętam, podobno darłam się, że nie dam zamordować niewinnego koteczka, że jeszcze się nie nażył, że weterynarz jest imbecylem, faszystą, a jego matka... Mama, która ze mną poszła, wyprowadziła mnie na zewnątrz, potem zawinęła kotka pod pachę i zawlokła mnie do domu, po drodze zachodząc do sklepu po wszystkie kocie akcesoria, żebym mogła zabarykadować się z całym majdanem w pokoju, tworząc w pełni wyposażoną izolatkę.

W poniedziałek mój kochany weterynarz bez pudła zdiagnozował normalne, bakteryjne zapalenie górnych dróg oddechowych, które przeszło po trzech zastrzykach. Przeziębiony był, znaczy się. Nie mogę powiedzieć, że kotek był potem w pełni zdrowy, gdyż dodatkowa infekcja ucha przyprawiła go o problemy z błędnikiem, przez co częściej niż wskazuje statystyka wpadał na ściany i spadał z kanapy... Nie zmienia to faktu, że gdyby nie mój histeryczny atak, zostałby uśpiony kot z przeziębieniem.

Podobno gabinet jeszcze funkcjonuje. Ciekawe, kto tam chodzi - przypadków obrazujących niekompetencję tego weterynarza było co niemiara.

świdnicki weterynarz krzysztof sz.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 182 (234)

1