Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

wizjonerlokalny

Zamieszcza historie od: 18 marca 2011 - 16:08
Ostatnio: 29 listopada 2015 - 13:04
  • Historii na głównej: 19 z 31
  • Punktów za historie: 12365
  • Komentarzy: 117
  • Punktów za komentarze: 602
 
zarchiwizowany

#52938

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z cyklu: Wspaniała oferta, przygotowana specjalnie dla mnie po długich analizach... itd.

Call Center: Dzień dobry (przedstawienie się i standardowa gadka szmatka), chciałabym pani przedstawić wspaniałą ofertę przygotowaną specjalnie dla pani, czy ma pani chwilę?
Akurat chwilę miałam i poczułam litość do kobiety, niech wyrecytuje swoje i ma to z głowy, więc powiedziałam, że tak. A poza tym jestem w sieci długo i przez 11 lat nie rozpieszczali mnie zanadto specjalnymi promocjami.

CC: ...i chciałabym zaproponować pani modem na internet bezprzewodowy za jedyne 99,99 zł (dokładnej kwoty nie pamiętam, ale cena z tzw. d*py). Czy jest pani zainteresowana?
Ja: Oczywiście, że nie.
CC: Ale czy pani zdaje sobie sprawę, jaka to fantastyczna oferta?
Ja: No dla mnie niezbyt, bo nie potrzebuję dodatkowego internetu, w dodatku za tyle pieniędzy.
CC: Ale jak to? Ale dlaczego?
Ja: Dlatego, że Internet w telefonie mi całkowicie wystarcza.
CC: Ale mogłaby pani korzystać z tego modemu w domu!
Ja: Dziękuję, ale ja mam już w domu Internet.
CC: Ale on jest bezprzewodowy!
Ja: Tak, rozumiem, w domu też mam bezprzewodowy.
CC: Czy mogłabym zapytać, gdzie pani spędza większość czasu?
Ja: W domu i w pracy, na terenie miasta.
CC: Właśnie sprawdziłam i wychodzi, że miałaby pani doskonały zasięg!
Ja: No pewnie, ale mi to niepotrzebne, bo wszędzie, gdzie przebywam dłużej, mam Internet.
CC: A kiedy pani wyjeżdża?
Ja: Jak już mówiłam, wtedy mi wystarcza Internet w telefonie.
CC: Ale to pani nadal chce odmówić tak doskonałej ofercie?

I tak w kółko jeszcze jakiś czas, w końcu rozłączyłam się.
Wiecie, co mnie najbardziej dobiło? Że ci ludzie mają chyba obowiązek kilkakrotnego upewnienia się, że klient naprawdę nie chce "doskonałej, dopasowanej indywidualnie" oferty. Bo nie chce mi się wierzyć, że ta dziewczyna nie umiała zrozumieć prostego "nie". A już w ogóle domaganie się, żeby klient się przed siecią tłumaczył, DLACZEGO nie przyjmie oferty, to już zwykłe chamstwo. Nie mam pretensji do pracownika "słuchawek", apeluję za to do różnych "superwajzorów" i menedżerów tego typu osób: nie zmuszajcie ludzi do tego typu głupich zachowań. To przeciwskuteczne.

call_center

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (199)
zarchiwizowany

#50434

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W nawiązaniu do historii WarmZombie...

Na drodze owszem - czasem jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Bo i można być cierpliwym i iść na rękę innym użytkownikom dróg, dopóki nie zaczną tego na chama wykorzystywać. Wtedy najspokojniejsza osoba staje się piekielna.

Ostatnio jechałam rowerem jezdnią, samym brzeżkiem prawego pasa, żeby samochody mogły mnie omijać bez przekraczania linii, bo w końcu ulica wąska, a korek duży, to po co mam ten korek powiększać. I tak do momentu, gdy jeden z kierowców postanowił skręcić w prawo tuż przede mną, dosłownie wjechał mi pod koła. Nie wiem, czy mnie nie widział, czy postanowił w ten "sprytny" sposób zepchnąć rower z pasa na chodnik, ale tylko dobre hamulce mnie uratowały od walnięcia w jego bok.

Od tamtej chwili jechałam już niemal środkiem pasa. Co prawda kierowcy musieli mnie już omijać jak inne pojazdy albo jechać za mną, ale przynajmniej nie robili takich idiotycznych i niebezpiecznych manewrów. Bez względu na to, czy to była nieuwaga (rowery wszak niewidzialne, podobnie jak piesi na "zielonej szczałce") czy głupota ("wystraszę cyklistę, może będzie na przyszłość chodnikiem jeździł"), moje życie i zdrowie jest mi cenniejsze niż to, czy samochodziarze dojadą gdzieś 5 min. później.

Teraz czekam, aż kierowcy mnie zminusują :D

drogi publiczne

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 14 (90)
zarchiwizowany

#50296

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jeśli ktoś z Łodzi, niech sobie otworzy byle który dziennik albo serwis informacyjny i przeczyta o dzisiejszym wypadku na ul. Zgierskiej przy św. Teresy.

Dla reszty Polski i świata: skręt w lewo w ulicę św. Teresy ze Zgierskiej jest jednym z najbardziej świńskich, podstępnych i wypadkogennych skrętów, jakie w pomysłowości swojej wyznaczono na mapie naszego uroczego miasta. Nie dość, że trzeba skręcać z wąskiego prawego pasa bardzo ruchliwej ulicy (Zgierska to wylotówka na północ), to jeszcze przeciąć dwie bardzo ruchliwe linie tramwajowe, przy okazji jadące po wzniesieniu (czyli tramwaj zjeżdżający praktycznie nie ma szans w razie czego hamować po pochyłej). Zadanie godne McGyvera w godzinach szczytu.

Pamiętam też niebezpieczny ostatni wypadek, jaki się tam zdarzył - młoda dziewczyna, którą w ciężkim stanie zabrano do szpitala (na szczęście przeżyła). Było potem mnóstwo komentarzy, że ten skręt jest bardzo niebezpieczny i najlepiej w ogóle postawić tam zakaz.

Dzisiaj otwieram gazetę i czytam, że kolejne auto uderzone przez tramwaj na Zgierskiej podczas próby skrętu w lewo. 4 osoby w szpitalu walczą o życie plus poszkodowany motorniczy. Co w tym piekielnego?

Ano to, że zakaz skrętu w lewo jak byk stoi tam już od ponad roku! Tak, samochód skręcał na pirata w bardzo niebezpiecznym miejscu, co gorsza, od czasu postawienia znaku motorniczy pewnie przyzwyczaili się, że auta nie powinny przecinać im drogi, więc mogli być mniej uważni niż za dawnych czasów, gdy kierowcy skręcali "na legalu".

Tak, oczywiście, że mi żal poszkodowanych. Ale błagam, ludziska, myślcie dwa razy, zanim podejmiecie decyzję, że "się uda". Bo w to, że ktoś nie widział zakazu (na dodatek jadąc sobie na Zgierz, czyli z górki), to mi się wierzyć nie chce.

kierowcy

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (205)
zarchiwizowany
Historia Niah94 przypomniała mi jedną wizytę u mojej babuni. Generalnie babunia jest typem wiecznie niezadowolonym z życia, siebie, bliskich, mieszkania, po prostu ze wszystkiego, nikt i nic jej się nie podobało nigdy. Z biegiem lat przybrało to formę swoistej paranoi.
Zwykle z wizytą na Dzień Babci chodziłam z obstawą rodziny, bo w tłumie żądło krytyki jest łatwiejsze do zniesienia, a i da się czasem zmienić temat. Owego pamiętnego roku akurat nikt nie mógł ze mną jechać, więc do babci udałam się ja ratować honor rodziny.
Od progu usłyszałam, że bez sensu przyjeżdżałam, bo ona sobie żadnych wizyt nie życzy (taaa, a spróbuj o niej zapomnieć...), prezent jest do kitu, a poza tym ona i tak prezentów nie potrzebuje, bo zaraz umrze. Po tym uroczym wstępie wysłuchała łaskawie życzeń i posadziła mnie za herbatą, by przez najbliższe dwie godziny zdawać relację ze swoich żali do reszty rodziny.
Czego tam nie było. Najgorszy oczywiście jest dziadek, wszystko wina dziadka, łącznie z inwazją USA na Irak. Potem córki - jeszcze gorsze. Jedna idiotka, druga latawica. Mężów wybrały sobie tragicznych, ale czemu się dziwić, takie kretynki. Jeden pijak, a drugi rozwodnik. No i po takim ojcu te wnuki (kuzynostwo) też do kitu, lenie i nieroby. Przy okazji, ja i moja siostra też jesteśmy do kitu. I mamy beznadziejne mieszkanie. I okropny samochód. I głupiego psa. I dalej w ten deseń, nie będę was zanudzać szczegółami. Najlepsze było, gdy dojechała do rodziców mojego ojca - druga babcia oczywiście zło najgorsze. No a drugi dziadek to już w ogóle, syf, kiła i mogiła...
- Babciu - nie wytrzymałam - przecież ty nigdy nie poznałaś mojego drugiego dziadka!
- No tak - przyznała uczciwie - ale on mi się na zdjęciu nie podobał!

Od tamtej pory wierzę we wszystkie piekielne opowieści o urojeniach starszych pań.

rodzinka

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (346)
zarchiwizowany

#49734

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Taka tam historia o oczekiwaniu na specjalistę.
Swego czasu Koledze wyrósł guz na ręce, wielkości mniej więcej pianki marshmallow. Kolega udał się do lekarza I kontaktu, który skierował go do chirurga. Wizyta u chirurga za miesiąc. OK, nie ma sprawy. Chirurg guz obejrzał i uznał, że on raczej z tych niegroźnych, ale na wszelki amen niech to jeszcze obejrzy ortopeda, bo to zaraz na torebce stawowej. Wizyta u ortopedy za dwa miesiące.
Po dwóch miesiącach ortopeda przyjmuje Kolegę:
- Dzień dobry, z czym pan przychodzi?
- Wie pan co - mówi Kolega - teraz to już z niczym...

Tak. Guz sam się wchłonął.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (273)
zarchiwizowany

#35489

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Następna kandydatka do Matki Roku. No, a przynajmniej Miesiąca.

Jadę sobie ścieżką rowerową, która jak wszędzie w Polsce biegnie raczej strzępami niż stałą trasą, ale akurat jestem na długim prostym odcinku, na dodatek z górki, więc zdejmuję rękę z hamulca (na którym trzymam ją profilaktycznie przez całą jazdę) i pozwalam sobie trochę nabrać pędu przed kolejnym podjazdem pod górkę. Wyjeżdżam zza drzew i zauważam matkę z dwójką dzieci, na oko 3-4 letnich, prowadzącą je za ręce środkiem ścieżki. Wzdłuż.
Natychmiast daję po hamulcach, zatrzymuję się ze 2 metry przed panią i grzecznym tonem informuję ją, że jest na ścieżce rowerowej.
Pani podnosi wrzask:
- No i co z tego? Czy pani ma z tym jakiś problem?! Przecież pani jest dorosła, ma oczy i może dzieci ominąć!!!
- Widzi pani, ja mogę dzieci ominąć, ale ktoś inny może nie zdążyć, tutaj ścieżka biegnie z górki, ludzie jadą szybko, rozpędzają się, ktoś wjedzie w pani dziecko i będzie wypadek, na dodatek z pani winy - tłumaczę lekko zatkana.
- No to co ja mam zrobić? Pod pachę sobie wziąć te dzieci?!
- Przecież obok jest chodnik, szeroki, niech pani je prowadzi chodnikiem.
- Nie! To PANI ma nas omijać!
- Ale pani nie rozumie, takie są przepisy, czy pani rozumie, co to jest ścieżka rowerowa?
Tu dostałam powtórkę pt. "czy ja mam jakiś problem, jestem dorosła i mam omijać", więc w tym momencie się poddałam. Wyburczałam coś w stylu "pani dzieci, pani sprawa" i pojechałam dalej. Chociaż miałam szczerą chęć powiedzieć babsku, żeby prowadziła pacholęta środkiem biegnącej obok czteropasmówki - wszak kierowcy też dorośli i ominą...

Matkę Roku przebiła ostatnio Babcia Roku, która usadowiła trzyletniego wnuka pośrodku ścieżki rowerowej, stanęła sama bezpiecznie obok na chodniku i zachwycona robiła mu zdjęcia.

łódzkie DDRy

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 92 (116)
zarchiwizowany

#20184

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z zamierzchłych czasów szukania pracy. Nie wiem, czy bardziej piekielna byłam ja, czy facet z ogłoszenia.
Ponieważ rzeczona akcja miała miejsce w czasach, gdy połączenia na komórkę były stosunkowo drogie, a fanaberie typu darmowe minuty w ogóle nie istniały, szukałam pracy przez telefon stacjonarny, zresztą takie numery były zazwyczaj podawane w ogłoszeniach. Ponieważ byłam świeżo po liceum, szukałam pracy na marketach, promocjach itp. Ogłoszenia typu "szukam wyluzowanych dziewczyn tel -700xxxxxx" omijałam od razu, a jednak i tak się nacięłam.

Szukali "odpowiedzialnych dziewczyn z komunikatywnym językiem ang do pracy hostessy". I telefon komórkowy. No trudno, dzwonię.

[R]ozmówca: Dzień dobry, w czym mogę pomóc.
[J]a: Dzwonię w związku z ogłoszeniem w gazecie.
R: A tak, jak rozumiem jest pani chętna?
J: Tak, ale chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej o tej pracy.
R: Niech mi pani najpierw powie, ile ma pani lat?
J: 19.
R: Hmmmmm (długa cisza) jest pani pewna?
J: Nie rozumiem?
R: A niech pani powie, ma pani chłopaka?
J: Narzeczonego.
R: Hmmm narzeczonego... bo wie pani, to jest taka raczej... śmiała praca.
J: Wie pan co? Mogli państwo od razu napisać, że chodzi o dawanie du.... Nie marnowałabym swoich pieniędzy na dzwonienie do was!

I rozłączyłam się. Po latach się śmieję z tej "rozmowy o pracę", ale wtedy byłam tylko wkurzona, że zmarnowałam drogie minuty na ten absurdalny dialog.

ogłoszenia o pracę

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (187)
zarchiwizowany

#19917

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o wydawaniu drobnych przypomniała mi jedną akcję. Podjechałyśmy kiedyś samochodem koleżanki pod uczelnię, pod uczelnią parking, wiadomo - płatny :] Ponieważ miałyśmy do załatwienia tylko jedną prostą sprawę, a nigdzie indziej nie było wolnego miejsca parkingowego (centrum miasta, ścisła zabudowa, rozumiecie), to i tak się opłacało. Sprawę załatwiłyśmy bezproblemowo (akurat bez kolejki w dziekanacie), wracamy na parking i pytamy pani w budce, ile mamy zapłacić. Było to jakieś 1,40 zł czy 2,40, już nie pamiętam. W każdym razie zabawna suma. Zerkamy w portfele, żadna z nas nie miała złotówek ani 2-złotówek, za to sporo bilonu typu 10, 20, 50 gr. Wspólnymi siłami uskrobałyśmy rzeczoną sumę i podajemy pani. I tu zaczyna się właściwa akcja...

[P]ani: Co mi tu pani daje?!
[K]oleżanka: ???
P: Co ja mam teraz z tym bilonem zrobić!
K: No, może pani się przyda, aby komuś resztę wydać...
P: Co też pani! Jak tu przyjedzie jeden z drugim pan profesor i ja mu wydam taki szajs, to on mi tym w twarz rzuci!

Przyznam, że w tym momencie zdębiałyśmy. Wydukałyśmy jakieś przeprosiny (jakkolwiek absurdalna była cała sytuacja) i wyniosłyśmy się stamtąd. Do dzisiaj nie wiem, czy dramatyczna historia o profesorach, co "rzucają w twarz bilonem" była prawdziwa i należało pani parkingowej współczuć, czy też była to taka bajeczka, żeby wydębić od nas inne nominały.
W każdym razie, po raz pierwszy w życiu widziałam, żeby ktoś się tak obraził o zapłacenie drobnymi.

parking pod uczelnią

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 57 (131)
zarchiwizowany

#19086

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
To tak jeszcze z kurierskich historii...

Zamówiłam sobie niegdyś sporą paczkę ze sklepu malarskiego, a ponieważ w środku było szkło, zapłaciłam za przesyłkę przez kuriera, bo Poczta Polska lubi odwalać różne numery.

Siedzę sobie w pracy, dzwoni komórka.
K(urier): Dzień dobry, kurier XY z firmy X, mam dla pani przesyłkę, kiedy mogę ją podrzucić?
J(a): Dzień dobry, ja jestem do 15 w pracy, więc może jakoś po tej godzinie. No chyba że pan zdąży do 10, zanim mąż wyjdzie do pracy.
K: OK.

Zadowolona z siebie wracam do swoich obowiązków. O 13.00 dzwoni komórka.

K: Dzień dobry, stoję pod drzwiami i nikt nie otwiera!
J: Oczywiście, że nikt nie otwiera, bo nikogo tam nie ma!
K: Jak to?
J: Mówiłam panu, że albo przed 10 albo po 15. O godz. 13 oboje z mężem jesteśmy w pracy.
K: I co ja mam teraz zrobić?!
J: Nie wiem... może pan spróbować zostawić paczkę u sąsiadki pod nr XX.
K: Ale ona ją weźmie?

W tym momencie zaliczyłam facepalma, bo skąd niby ja mam to wiedzieć? Ostatecznie sąsiadka była na tyle miła, że paczkę wzięła, ale prosiła, żebym na drugi raz ją uprzedzała o przyjeździe kuriera. I tylko było mi głupio tłumaczyć się, że naprawdę nie zamierzałam jej fatygować, bo kurier był umówiony na zupełnie inną godzinę.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (147)
zarchiwizowany

#18507

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Lily o ćpunce przypomina mi pewne wydarzenie z czasów, gdy byłam jeszcze na studiach i dorabiałam sobie na ochronie. Ponieważ był wieczny deficyt strojów damskich, miałam taki układ, że przyjeżdżałam zawsze w czarnych spodniach lub spódnicy, czarnych butach i do tego dobierałam tylko koszulę i krawat, bo znaleźć małą koszulę było łatwiej niż spodnie pasujące w biodrach i pasie. Skutek tego był taki, że zazwyczaj w dni pracujące chodziłam na czarno, bo do czarnych butów i spodni jakoś średnio pasuje różowa bluzka na przykład ;) a poza tym miałam cienką czarną kurtkę, którą bardzo lubiłam, więc zasadniczo kolorystycznie było bardzo jednolicie.

Historia właściwa:

Wracam sobie ongiś z pracy, po nocce, zmęczona, nieco potargana i lekko bladawa (zawsze jestem zresztą blada i mam cienie pod oczami, taka uroda). Ponieważ do domu miałam bagatela pół miasta, opieram się barkiem o szybę i lekko drzemię. Za mną siedzi facet ze staruszką, chyba matką. W pewnym momencie zrobiło mi się zimno, więc owijam się mocniej moją czarną kurtką i lekko pokasłuję.

Na to facet zrywa się jak oparzony i zaczyna wrzeszczeć na cały autobus, że on koło ćpunki nie będzie siedział! Bo chyba wszyscy widzą, że ja jestem naćpana! Co to się dzieje w tym kraju, żeby takie menelstwo jak ja jeździło autobusem! Na dodatek jeszcze chora, on stąd się wynosi, zanim go jakimś HIVem zarażę! Kto mi pozwolił między ludźmi się przemieszczać, taką to powinni zamknąć w jakimś zakładzie!

Wysiadł, zanim ochłonęłam i zdążyłam mu wytłumaczyć, że HIVem nie sposób zarazić się przez kaszel...

łódzkie MPK

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (197)