Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

zlotareneta

Zamieszcza historie od: 29 listopada 2012 - 20:09
Ostatnio: 20 lutego 2020 - 17:27
  • Historii na głównej: 5 z 9
  • Punktów za historie: 2861
  • Komentarzy: 130
  • Punktów za komentarze: 944
 

#71896

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieść ze sklepu z warzywami i owocami.

Jakiś czas temu zwolniono jedną z pracownic, Birgit. Szef nie lubił jej od początku, sporo czasu też minęło, zanim została zaakceptowana przez resztę załogi. Nasza akceptacja jej niestety nie pomogła, po ponad dwóch latach antypatia szefa zwyciężyła. Babka miała jednak umowę o pracę, a w takim wypadku raczej trudno pozbyć się pracownika za brzydkie oczy. Szef wymyślił więc plan. W celu przeprowadzenia planu odwiedził ją w domu.
Wg relacji koleżanki, jak tylko Birgit szefa zobaczyła, od razu zapytała, czy przyjechał na spokojnie wręczyć jej wypowiedzenie.

- Ależ co ty masz z tym wypowiedzeniem, Birgit? Nie no, o urlopie bym chciał z tobą pogadać. Wiesz jak to u nas jest, zima, ruch mały. Nie ma wystarczająco pracy dla was wszystkich. Dobrze by było, gdybyś wzięła teraz zaległy urlop i została w domu do końca lutego.

Cóż poradzić, szef sobie życzy, więc życzenie, mniej lub bardziej chętnie, spełnić trzeba. Niestety, niedługo po tej rozmowie listem poleconym przyszło wypowiedzenie umowy o pracę z przyczyn zakładowych (Betriebsgründe).

Jak można było się spodziewać, Birgit wpadła w złość. Nawet nie dlatego, że została zwolniona. O wiele bardziej rozzłościło ją to, że szef wygadał się, że niedługo przyjmuje na czas próbny dwie pracownice, po czym zwalnia ją, bo przecież „zima, mały ruch, mały utarg”. Dodatkowo nie dotrzymał terminu, jaki by go w tym przypadku obowiązywał. Birgit, niewiele się namyślając, poszła do prawnika, który do szefa wystosował odpowiednie pismo, którego skutkiem było wypłacenie wynagrodzenia za dodatkowy miesiąc pracy.

I tu mogłaby się ta opowieść zakończyć. Jest jednak jeden mały smaczek, którym chciałabym się z Wami podzielić.

Jakiś czas po historii z Birgit, którą to historię znałam oczywiście już wcześniej, i ja zawitałam w progi sklepu. Od listopada przebywałam w domu, ciesząc się nieco dłuższym, dobrowolnym, niepłatnym urlopem zimowym (z powodów tak zakładowych, jak i osobistych), który zakończyć miałam w okolicach początku marca. Po dość długich dyskusjach stwierdziliśmy jednak wspólnie z moim mężczyzną, że lepiej będzie, jeśli współpracy nie będę przedłużać. I tak, po 6 latach pracy i paru miesiącach przerwy zimowej, uprzednio wypytawszy koleżankę, kiedy mogę spodziewać się szefa na zmianie, uzbrojona w miły uśmiech i kwiatka - pojechałam się zwolnić. Rozmowa z szefem przebiegła w atmosferze pokojowej, przyjacielskiej wręcz, i spokojnie mogę życzyć każdemu tak przyjemnego zwalniania się z pracy. No ale...Szef nie omieszkał się pożalić, jak to go Birgit zawiodła, jak on się po niej tego nie spodziewał, jak przegrała u niego resztkę szacunku i jak to nie ma co liczyć na dobre referencje.

Powiem wam, że autentycznie nie wiedziałam, co na jego żale odpowiedzieć. Nie, że mnie zamurowało. Po prostu wszystko, co przychodziło mi na myśl, było wredne, niemiłe albo w najlepszym razie nieuprzejme. Bo co tu powiedzieć człowiekowi, który najwyraźniej oczekuje, że jego pracownica będzie wdzięczna, że zwolniona została w taki a nie inny sposób?

sklepy i ich szefowie

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 183 (219)

#68172

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Centrum handlowe, w którym mieści się sklep, w którym pracuję, ma swój fanpage. Pojawił się na nim niedawno taki wpis:

„Zanim zacznie się krzyczeć na upośledzone dzieci (w tym wypadku autystę), myśląc, że coś kradną, bo chętnie wszystkiego dotykają, wypadałoby najpierw normalnym tonem zapytać matkę (w tym wypadku mnie) a nie od razu w grubiański i ignorancki sposób reagować. Moje dziecko jest teraz bardzo smutne i ja również jestem smutna i wściekła. Zdarzyło się dziś w sklepie z owocami...”
(Tekst tłumaczony z niemieckiego w sposób możliwie wierny, pewnie dlatego też niekoniecznie piękny).

No i teraz co można sobie pomyśleć po przeczytaniu takiego wpisu? Mi pewnie stanęłaby przed oczami sytuacja, w której matka z małym dzieckiem robi zakupy w warzywniaku, wybiera towar, a w tym czasie jej dziecko ogląda owoce i warzywa i z zainteresowaniem czegoś dotyka. Na to sprzedawczyni, gburowata i nieuprzejma baba krzykiem zakazuje dotykania towaru.

Tyle, jeśli chodzi o moją ewentualną wizję.

A co stało się naprawdę?

(Najpierw jednak krótkie wyjaśnienie: jedna strona sklepu jest całkowicie otwarta na pasaż, na noc zamyka się ją wielkimi, przesuwanymi szybami. Pewnie większość z was wie, jak to wygląda. Dodatkowo, tuż przy wejściu, stoi wózek, na którym ustawione są skrzynki z truskawkami – taka apetycznie wyglądająca zachęta, widoczna z daleka. Z jednej strony fajna przynęta na klienta, z drugiej utrapienie, wymagające dodatkowej uwagi).

Koleżanka była akurat w sklepie sama. Jako że nie było chwilowo klientów, zajmowała się czymś innym, niż obsługą i jej uwaga skupiona była przez minutę nie na całym sklepie, a na jednym jego kącie. W pewnym momencie skierowała jednak wzrok w stronę wejścia i zobaczyła, jak jakiś dzieciak, z postury wnosząc, nastolatek, przechodząc przez pasaż, sięga „w locie” bezczelnie do opakowania z truskawkami. Widząc to, Uschi krzyknęła odruchowo „Ej!”. Dzieciak nie spojrzał nawet w jej stronę, po prostu poszedł sobie dalej. Uschi zaś wróciła do poprzedniego zajęcia. I pewnie na tym mogłoby się skończyć...

Jakieś trzy, góra pięć minut po przejściu chłopaka, wpada do sklepu kobieta i dość obcesowo pyta Uschi:

- Kto tu krzyczał „Ej!”?

- Ja, a dlaczego?

- Mój syn jest chory na autyzm i on musi wszystkiego dotykać! To wcale nie znaczy, że chce coś ukraść!

- Proszę pani, do moich obowiązków należy dbanie o towar i jeśli widzę, że ktoś w taki a nie inny sposób sięga po truskawki, to muszę reagować. No i też nie wiedziałam, że pani syn jest chory, bo i skąd? Nie widać tego po nim.

- Rozumiem...

I poszła sobie.

A jeszcze tego samego dnia pojawił się wspomniany wyżej wpis, a niedługo po nim mój szef został "poproszony" o zajęcie stanowiska w tej "jakże nieprzyjemnej sprawie".

I czy tylko ja mam wrażenie, że nagle z igły zrobiły się spore widły?

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 404 (450)

#67400

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od osiemnastu lat co jakiś czas trafia mnie szlag z tego samego powodu. Dziś po raz kolejny był taki dzień.

Osiemnaście lat temu przeprowadziliśmy się z jednego końca Polski na drugi. Koszty przeprowadzki miały się zwrócić wraz z wpłynięciem pieniędzy za stary dom.

Miały.

Rodzice moi popełnili błąd i sprzedali dom (z kilkuhektarową działką) nie biorąc za to z góry pieniędzy. Spisana została umowa notarialna, w której określone były terminy spłat poszczególnych rat i inne takie – wszystko to, co w takiej umowie teoretycznie znaleźć się powinno.
Człowiek, który dom „kupił”, był bratem ówczesnego znajomego mojego Taty. Znajomy był człowiekiem szanowanym w okolicy, drobnym przedsiębiorcą o dobrej opinii. No a skoro jeden brat jest w porządku i za młodszego brata ręczy to można mu zaufać, prawda? A g**no prawda...

W dniu, kiedy wpłynąć miała pierwsza rata, byłam z Tatą w banku. Tata tylko cicho zaklął, kiedy usłyszał, ile pieniędzy ma na koncie. Wiadomo już było, że łatwo nie będzie.

I nie było.

Rodzice moi złożyli oczywiście sprawę do sądu. Jako pierwsze usłyszeli, że mają marne szanse na odzyskanie domu. Mimo to nie poddali się. Jeździli na każdą rozprawę, pisali wnioski, pisma, odwołania. Między jedną rozprawą a drugą krążyli między nadzieją a rozpaczą, kłócili się, szukali winnych – w sobie i innych. Był czas, kiedy modliłam się niemal, żeby się po prostu rozwiedli. Nie mogłam już znieść ciągłych krzyków, wzajemnego obwiniania się.

Aż stał się cud.

Po dziesięciu latach zapadł ostateczny wyrok. Jako że nowi właściciele nie wywiązali się z umowy kupna - sprzedaży, przedmiot umowy wrócił do poprzednich właścicieli. Rodzice moi wygrali. Dom został przepisany na nich w księdze wieczystej, szybko też przyszło pismo z gminy o opłatach za grunt.

Pozostał tylko jeden „mały” problem. Niepożądani lokatorzy.

To, że Rodzice na nowo zostali właścicielami nieruchomości nie oznaczało niestety, że dom został od razu też zwolniony. Minęło osiem lat od wyroku a Darmozjad jak tam mieszkał, tak mieszka. On i jego Darmozjadowa rodzina. Dzieci, na które powoływał się w każdej rozprawie, a które w międzyczasie zdążyły dorosnąć i przestać być dziećmi i żona, która mimo iż do najmłodszych już nie należy, co roku dostarcza nowego proroka, którym można się w razie czego podeprzeć. „Bo, Wysoki Sądzie, my mamy małe dzieci...”. Co z tego, że co najmniej ostatnia dwójka jest sąsiada...

Piszę tę historię i głowa zaczyna mnie boleć.

Dziesięć lat. Dziesięć lat jeżdżenia w tę i z powrotem, 600 km w jedną stronę. Dziesięć lat nerwów, kłótni, kosztów, dochodzenia swojego. Dzieci pozwanego, które przecież nie mogą wylądować na bruku. A czy któryś z szanownych sędziów zastanowił się, jak ta sprawa obciążyła dziecko powodów? Małżeństwo moich Rodziców prawie się rozpadło pod presją ciągłych nerwów, ale ani ich, ani mnie nikt nigdy nie pożałował...
No dobra, żalę się. Ale co mi tam...

Prawo daje oczywiście możliwość pozbycia się Darmozjada. Należy zaopatrzyć się w prawnika i komornika, wynająć na własny koszt na minimum miesiąc Darmozjadowi i jego rodzinie mieszkanie o odpowiednim standardzie w odległości ok 8km od „ich” domu, po czym z pomocą wyżej wspomnianego komornika i prawnika całą rodzinkę wraz z chudobą tam wysiedlić. Tylko co z tego prawa, jeśli każdy jeden wynajmujący zna potencjalnego najemcę i jego rodzinę? I wie, że jeśli wynajmie im mieszkanie, to już się ich nie pozbędzie? A pieniądze zobaczy tylko za ten jeden miesiąc, opłacony przez moich Rodziców?

Tyle z takiego prawa, że osiem lat od wyroku Darmozjad wraz z rodziną nadal mieszka w domu moich Rodziców, nie płacąc ani grosza czynszu i płodzi kolejne dzieci – a przynajmniej mu się tak wydaje, bo wieś i tak wie lepiej ~~.

Chwytając się ostatniej deski ratunku, Rodzice postanowili Darmozjadowi odciąć prąd i wodę. Może brak mediów obrzydzi mu w końcu zagarniętą nieruchomość? Plan wydawał się dobry do momentu, kiedy przyszła odpowiedź Energetyki.
Moi Rodzice nie są stroną i nie mają prawa decydować o odłączeniu prądu. Dopóki Darmozjad za prąd płaci, wszystko jest w porządku i Energetyki nie interesuje fakt, że mieszka on na nielegalnie zajmowanej posesji. Rodzice czekają na odpowiedź Wodociągów, ale nadziei wielkiej nie mają.

Czas płynie. Gdyby to moi Rodzice w jakiś sposób oszukali Darmozjada, miałby on dwadzieścia lat, by nabyć prawo do domu przez zasiedzenie. Jako że to on był i jest oszustem – lat tych ma trzydzieści.

Osiemnaście już minęło.


P.S. Wszelkie nieścisłości, niedopowiedzenia i wątpliwości proszę złożyć na karb faktu, że byłam i jestem niejako osobą postronną, która opowiada tylko to, co sama usłyszała od Rodziców. Ponadto trudno jest zawrzeć osiemnaście lat piekielności w jednym – i tak już stanowczo za długim – tekście na Piekielnych.

I tylko gorycz po kolejnej rozmowie z Mamą skłoniła mnie do opisania tej historii tutaj. Może choć jedna osoba pogłaszcze nas - bardziej moich Rodziców, niż mnie - po głowie za te osiemnaście lat użerania się z Darmozjadem i polskim wymiarem sprawiedliwości ~~.

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 583 (623)
zarchiwizowany

#61537

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Głupota ludzka nie ma ani wieku, ani narodowości.

Krew się we mnie gotuje za każdym razem, kiedy pomyślę o historii, którą opowiedziała mi koleżanka z pracy.

Parę dni temu koleżanka opowiedziała mi, że jej przyszła synowa jest w szpitalu. Ma złamany bark i jest dość poważnie poobijana. Jedna strona ciała jest niebiesko-zielono-sino-czerwono-żółto-paskudna i boli jak wszyscy diabli. Dziewczyna spadła z konia, dodatkowo pod spłoszonym zwierzęciem tak nieszczęśliwie ugięła się noga, że wylądowało częściowo na niej – stąd też wszystkie kolory tęczy na jednym boku i cała masa otarć. Sara jest teraz w domu, zagipsowana i zdana na pomoc rodziców i narzeczonego. Czuje się w miarę dobrze, jeśli nie brać pod uwagę bólu i ogólnego osłabienia.

I teraz tak...

Paule, narzeczony Sary (czyli syn mojej koleżanki) został poinformowany o wypadku dziewczyny telefonicznie. Dzwonił właściciel stadniny, w której jeździła Sara. Wiadomość brzmiała tak:

- Sara spadła z konia, trzeba będzie go szyć. Możesz przyjechać?

I tyle. Paule, jako człowiek niełatwo wpadający w panikę, stwierdził, że skoro właściciel tak spokojnie o tym mówi, to pewnie nic się poważnego nie stało. Spokojnie się przebrał i pojechał do stadniny. A tam? Helikopter i kilku ratowników medycznych, którzy dowiedziawszy się, kim jest Paule, poprosili, by pomógł im ułożyć dziewczynę na noszach – obawiali się, że może mieć złamany kręgosłup.

Ja osobiście wychodzę z założenia, że właściciel stadniny specjalnie nie chciał mówić od razu przez telefon, że sytuacja jest poważna. Moja koleżanka i jej syn byli za to dość mocno oburzeni faktem, że ze sposobu, w jaki wiadomość została przekazana wynikało, że koń i jego rana były dla dzwoniącego ważniejsze, niż stan Sary. Bo przecież mógł powiedzieć, że Paule powinien możliwie szybko przyjechać, choćby nawet po to, żeby zobaczyć jak się jego narzeczona czuje, a nie, że „konia trzeba będzie szyć”...
Cóż, różni ludzie różnie reagują.

To, co mnie jednak mocno zastanowiło, to powód, dla którego do tego wypadku w ogóle doszło. Co się stało, że koń aż tak bardzo się spłoszył?

Dzieci się stały.

Głupie, wredne, wcale nie małe dzieci, które chodzą na jazdę do tej samej stadniny i które doskonale wiedzą, że akurat po tej drodze, którą jechała Sara nie wolno jeździć nawet rowerem, o hałasowaniu i machaniu czymkolwiek nie wspominając – wszystko po to, by nie spłoszyć koni. I mimo zakazów i wiedzy o nich, te wredne bachory zrobiły właśnie to. Zaczaiły się w krzakach, po czym z krzykiem, wymachując wszystkim, co im Matka Natura dała, wyskoczyły tuż przed konia, na którym jechała Sara.

Taki żarcik.

Szczęście w nieszczęściu jest takie, że dziewczyna wie, kto wykazał się takim niezwykłym wręcz poczuciem humoru. Była już też u matki młodych buraków (domyślam się, że w asyście matki lub narzeczonego, sama porusza się jeszcze słabo) i przedstawiła jej swoją wizję zadośćuczynienia. Odpowiedź matki głupich dzieci wpisuje się zaś w całość: ona o niczym nie wie, ona za nic nie będzie płacić. Do Sary dotarło jednak pocztą pantoflową, że kobieta jak najbardziej wie, co jej dzieci zrobiły, sama się do tego przyznała. Dlatego też, jeśli nie zmieni w najbliższym czasie zdania co do poziomu swojej wiedzy na temat poczynań dzieci, spotka się najpierw z Sarą i adwokatem jej rodziców, a jeśli to nic nie da - z sędzią.

Osobiście zaś mam nadzieję, że sprawiedliwości stanie się zadość i rodzice winnych dzieci poczują się do odpowiedzialności za swoje „pociechy”, same zaś dzieciaki dostaną areszt domowy aż do pełnoletniości – może dotrze do nich, że są zakazy, których się nie łamie.

słodkie dzieciaczki

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 254 (340)
zarchiwizowany

#60209

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zawsze, kiedy wracam z pracy, mój chłopak pyta mnie, jak minął mi dzień i czy miałam piekielnych klientów. Dziś akurat było spokojnie, więc nie było za bardzo o czym opowiadać. Przypomniał mi się jednak przypadek z zeszłego roku, który jak do tej pory zajmuje pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu „Piekielnych opowieści z pracy”.

Pracuję w sklepie z warzywami i owocami. Klientów w ciągu dnia przewija się u nas kilka setek, zdecydowana większość to przeciętni zjadacze jabłek, tacy którzy płacą, dziękują i wychodzą. Są też klienci bardzo mili i bardzo mało mili, tych ostatnich na szczęście jest mało. Dlatego klient, o którym chciałabym opowiedzieć, zaskoczył mnie bardzo mocno i na trwałe zapisał mi się w pamięci. Bo co jak co, ale tego jeszcze nie grali...

A było to tak:

W sezonie szparagowym mamy w sklepie dwie kasy: jedną „normalną” i jedną „szparagową”. Ta normalna stoi w głębi sklepu, szparagowa zaś przy samym wejściu. Jeśli obsługuję klientów przy kasie szparagowej, to całą resztę sklepu mam za plecami i siłą rzeczy nie wiem, co tam się dokładnie dzieje.
Akurat byłam sama, koleżanka ze zmiany wyszła na chwilę kupić coś do jedzenia. W odstępie kilku sekund do sklepu weszły cztery osoby: kobieta, ojciec z dzieckiem i (jak się okazało) pan Piekielny – starszy pan, na oko narodowości...obcej, nie potrafię określić, czy był Turkiem, Kurdem czy kimś innym. Pan Piekielny stanął przy regałach z napojami, wybierając coś do picia. W tym czasie kobieta wybrała trochę warzyw i poprosiła o szparagi.

- Dobrze, zapraszam w takim razie do drugiej kasy.

Przeszłyśmy do kasy szparagowej. Zanim zaczęłam dalej obsługiwać, spojrzałam jeszcze raz na resztę klientów, którzy zaczęli się już ustawiać przy normalnej kasie, za moimi plecami. Poprosiłam więc grzecznie o podejście do mnie, do przodu. Młodszy z mężczyzn, wraz z dzieckiem, zrobili to spokojnie, nie komentując. Starszy pan zaczął zaś po drodze coś mruczeć, czego, zajęta obsługiwaniem klientki, w pierwszym momencie nie zrozumiałam. Dopiero kiedy znalazł się przede mną i postawił na ladzie butelkę z napojem, udało mi się wyłowić sens jego mruczenia, które zresztą stawało się coraz głośniejsze. O co pieklił się pan Piekielny?

- Co to ma być??? Do innej kasy mam podchodzić???Co to za traktowanie???Ty jesteś nieuprzejma!!!Ty jesteś wroga obcokrajowcom!!!

O ile w pierwszym momencie zgłupiałam, o tyle „tykanie” mnie i zarzucanie bzdur szybko wybudziło mnie z transu. A że zasada „Klient nasz pan” obowiązuje nas tak długo, jak długo rzeczony klient zachowuje się przynajmniej znośnie, nie bawiłam się w wielką dyplomację i cięte riposty.

- Po pierwsze, nie jestem „Ty”, a po drugie jeszcze nie byłam nieuprzejma!

Jak można się domyślić, Piekielnego to nie uspokoiło...Na moje szczęście, z całego podekscytowania zaczął mówić tak łamanym niemieckim, że większości jego słów nie zrozumiałam. Za to to, co doskonale potrafił wymówić, to „Ausländerfeindlich”, czyli wrogi obcokrajowcom. Słowem tym rzucał z taką częstotliwością, że w końcu mi „żyłka pękła”. Wzięłam butelkę, która nadal stała na ladzie, przestawiłam ją na moją stronę, a panu kazałam w krótkich słowach iść sobie, najlepiej szybko i daleko.
Pan się wprawdzie dalej wściekał, ale też odwrócił się do wyjścia. Nie omieszkał jednak się pożegnać:

- Wal się, ty córko Hitlera!!!

Jako Polka w Niemczech mogę powiedzieć tylko: O, ironio!

obcokrajowcy

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 114 (288)

#59907

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak Kargul z Pawlakiem, czyli "O co tu właściwie chodzi?".

Moi rodzice mają pole. Na polu posadzone są drzewka owocowe - może kiedyś będzie z tego sad. Kiedyś, bo póki co sarny, zające i inna wciąż biegająca dziczyzna regularnie zżera korę i drzewka usychają. Nie pomogły specjalne otoczki na pniach, nie pomogło pokrywanie drzewek maścią ochronną, nie pomogły żadne mniej lub bardziej profesjonalne sposoby walki z dzikimi darmozjadami. Drzewka nadal są albo obdzierane z kory, albo złośliwie wręcz wykopywane, łamane i tak zostawiane. W końcu rodzice postanowili pole ogrodzić - przedsięwzięcie było odkładane w czasie ze względu na wielkość pola i, co za tym idzie, koszty związane z zakupem słupków i siatki. Pieniądze wreszcie się jednak znalazły i decyzja zapadła. Tata wyznaczył linię ogrodzenia i...

I się zaczęło.

Pole nasze leży między dwoma innymi polami, które należą do jednego gospodarza, pana Piekielnego. Pan Piekielny ma we wsi około 200 ha ziemi i chyba mu ilość hektarów padła na głowę. Akurat w czasie, kiedy tata wyznaczał linię ogrodzenia, Piekielny był na swoim polu. Przyszedł do mojego taty pogadać, zapytał co ten robi. Kiedy dowiedział się, że tata chce pole ogrodzić, nie był zachwycony, ale spokojny. Zapytał, czy tata mógłby ogrodzenie postawić 20 cm dalej, tak aby mógł zawracać ciągnikiem z maszyną tak, jak do tej pory - czyli zahaczając o nasze pole (granica między polami jest bardzo wąska, nie ma tam słynnej miedzy, o którą można by się kłócić;)). Tata stwierdził, że nie ma z tym większego problemu, 20 cm go nie zbawi. Uścisnęli ręce na potwierdzenie umowy i rozeszli się do swoich zajęć.
Kilka godzin później, wieczorem, tata wracał z pola do domu. Na ulicę wybiegł Piekielny, cały zdenerwowany, zaczął na tatę machać, żeby się zatrzymał. I mówi:

- Ja się nie zgadzam!! Tak nie może być!! Jak ja będę zawracał z maszynami?? Nie zgadzam się na ogrodzenie!! We wtorek będzie u ciebie na polu komisja!! Radca prawny z województwa!! Tak nie może być!!

I poszedł.

Tata mój, nieźle zaskoczony, pojechał do domu. A we wtorek faktycznie była komisja... Dwóch Krewnych i Znajomych Królika, czyli Piekielnego. Z tego co pamiętam, to byli to burmistrz i jakiś doradca budowlany, nie wiem dokładnie, więc nie będę zmyślać. Obaj z gminy (co się stało z województwem?). Przyszli, popatrzyli, stwierdzili, że linia ogrodzenia wyznaczona jest 20 cm od granicy pola, czyli tak, jak Piekielny sobie życzył. Na co ten się zapowietrzył i stwierdził, że wcale nie tak, jak sobie życzył, bo on chciał... 40cm dalej!

Sprzeczki, jaka się wywiązała nie przytoczę, bo nie wiem, jak wyglądała. Wiem za to, że jeden z panów z Wielkiej i Poważnej Komisji podpowiedział Piekielnemu, że może on przecież moich rodziców do sądu podać. Bo przez zaplanowane ogrodzenie nie będzie mógł w pełni i bez przeszkód uprawiać swojego pola. Co też Piekielny ma zamiar zrobić - tyle przynajmniej wykrzyczał do mojego taty.

Potwierdził swój zamiar też w rozmowie telefonicznej ze znajomą moich rodziców, która podjęła się roli rozjemcy w tej dość głupiej sprawie. Piekielny idzie w zaparte - on się nie zgadzał na 20 cm, on chce 40, a najlepiej, żeby żadnego ogrodzenia nie było i on idzie do sądu. Żadne argumenty nie trafiają, a sam Piekielny z moim tatą już nawet nie chce rozmawiać i odwraca się na ulicy w drugą stronę, jeśli zobaczy któreś z moich rodziców.

I teraz tak: Rodzice mieliby większe szanse na wygranie tej sprawy, gdyby to oni byli stroną pozywającą. Nie mogą zaś nią być, bo nie ma czegoś takiego, jak pozew tak na wszelki wypadek;). To moi rodzice stawiają ogrodzenie, nie Piekielny i to on w tej sytuacji jest "pokrzywdzony", więc to on może pozwać ich.

Zabawne jest to, że gdyby mój tata złośliwie postawił ogrodzenie dokładnie na granicy między polami, to Piekielny nic nie mógłby zrobić. Wtedy byłoby to "dobro wspólne" i obaj - tak mój tata, jak i Piekielny mieliby obowiązek o nie dbać. Tata mój jednak po pierwsze nie należy do osób mocno złośliwych i idących w zaparte, a po drugie nawet nie ma okazji Piekielnego takim rozwiązaniem postraszyć - bo jak już wspomniałam, ten nie mówi już moim rodzicom nawet "Dzień dobry".

A taką miałam nadzieję, że wiejskie absurdy nas jakoś ominą...

wsi_spokojna_wsi_wesoła

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 306 (398)
zarchiwizowany

#59954

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mały "mind f*ck" na dobry początek dnia.

W sklepie, w którym pracuję, sprzedajemy m.in. truskawki. Dziś w promocji jedno opakowanie 500g kosztowało 2.99, zaś dwa - 5.50. O cenie jednego pudełka, jego wadze, jak i o promocji informowała duża wywieszka,znajdująca się tuż nad skrzynkami z truskawkami.
Zdarza się, że jakaś wolnościowo nastawiona truskawka przeturla się do innego opakowania, zdarza się też, że jeden czy drugi klient dyskretnie spróbuje, czy owoce już nadają się do spożycia i cyk! w pudełeczku nie ma już 500g a 450. Żeby nie wyjść na oszustów,żerujących na klientach, każde opakowanie przed sprzedażą ważymy kontrolnie. I o ile zazwyczaj klienci się cieszą, że nam zależy i że sprawdzamy, o tyle dziś się ta troska na nas zemściła utratą klienta...

Wcale nie tak mocno starszy pan chciał kupić dwa opakowania. Obsługująca go koleżanka postawiła oba opakowania odruchowo na wadze i dokładając brakujące truskawki powiedziała "5.50 proszę".

- Skąd pani wie, że 5.50, skoro jeszcze ich pani nie zważyła?
- Bo cena za dwa pudełka to 5.50.
- Jak 5.50, jak jedno kosztuje 2.99?
- No, taka promocja. Jedno kosztuje 2.99, a dwa 5.50.
- To po co je pani jeszcze waży???
Tu koleżanka lekko zwątpiła, ale z miłym uśmiechem odpowiedziała, że nie chce po prostu, żeby w opakowaniach było za mało owoców. Panu jednak wyjaśnienie się nie spodobało. Stwierdził tylko:
- Nie, niech pani to zostawi! Coś tu nie gra!!

I poszedł sobie.

Koleżanka zaś, szefowa i ja tylko pokręciłyśmy z niedowierzaniem głowami. Nie udało nam się znaleźć odpowiedzi na pytanie: "Co ten pan miał na myśli?"

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (230)

#59629

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam historię fak_dak o wdzięczności i tak mi się dość luźno skojarzyło...

Jakiś rok temu wracałam z pracy po popołudniowej zmianie. Godzina ok.20.00, S-Bahn dość oszczędnie zaludniony. Rozsiadłam się wygodnie, włożyłam słuchawki od mp3 w uszy i jadę. Jako, że oprócz mp3 nie miałam żadnego innego umilacza czasu, oglądałam sobie mniej lub bardziej dyskretnie ludzi wokół. I widzę, kilka metrów ode mnie spaceruje od siedzenia do siedzenia pan. Podchodzi po kolei do podróżnych i coś mówi. Pomyślałam, że pewnie prosi o drobne, jak to ma często miejsce w berlińskiej komunikacji miejskiej. W końcu pan dotarł i do mnie. Wyjęłam słuchawki z uszu, posłuchałam co ma do powiedzenia. Wiele się w moich przypuszczeniach nie pomyliłam - pan jest bezdomny, głodny i prosi o drobne i/lub coś do jedzenia. Przy sobie miałam 40 Euro w dwóch dwudziestkach, więc do drobnych się to nie kwalifikowało, ale w plecaku leżała jeszcze bułka serowa i pół sałatki mięsnej. Mówię mu więc, że może dostać rzeczoną bułkę i sałatkę. Co pan na to?

Ano pan na to:

- Nie, sałatki mięsnej nie chcę, jestem wegetarianinem. A sama bułka jest za sucha. Ale widzę że masz słuchawki...jeśli stać cię na mp3, to na pewno stać cię na to, żeby poratować bezdomnego 1 Euro.

Przyznam, że mnie nieco zatkało. Stwierdziłam tylko, że pan ma ciekawą logikę, ale niestety drobnych nie mam, więc niestety, nie mam go czym poratować.

Tja, wymagania.

komunikacja_miejska Berlin ach

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 477 (531)
zarchiwizowany

#58841

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój chłopak wielokrotnie już opowiadał tę historyjkę swojej rodzinie (mojej jakoś się upiekło;)). Po przeczytaniu http://piekielni.pl/58818#comments postanowiłam podzielić się nią również z Wami. Uwaga wrażliwi, historia nie należy do apetycznych.

Co istotne: Mieszkamy w kamienicy, która ma jedno wejście główne, przez które przechodzi się do wewnętrznego podwórka. Z tego podwórka można dostać się do innych klatek schodowych.
Tak wejście główne, jak i poszczególne klatki mają domofony. Aby dostać się do naszego mieszkania, trzeba zadzwonić przy wejściu głównym, przejść przez pierwszy budynek, wyjść na wewnętrzne podwórko, skręcić zaraz przy wyjściu w prawo, zadzwonić przy drugim wejściu a potem to już „szybciutko” wspiąć się na 5. piętro i już jest się na miejscu.
Problem polega na tym, że wielu nowych gości, dostawców pizzy oraz innych dóbr pomija informację o „wyjściu na wewnętrzne podwórko i w prawo” i od razu w pierwszym budynku idzie do góry. Za każdym razem, kiedy po około minucie nie ma u nas drugiego sygnału domofonu, tego od wejścia do naszej klatki, wzdychamy z lekką rezygnacją i czekamy, aż oczekiwany ktoś zejdzie z piątego piętra w pierwszym budynku i albo nas znajdzie sam z siebie, albo wróci do głównego wejścia, zadzwoni i dostanie instrukcje, które tym razem wypełni.

Dodatkowym, moim zdaniem dość istotnym, szczegółem jest fakt, iż w zimie drzwi do naszej klatki często się nie domykają i można do nas wejść ot tak, bez drugiego dzwonka.

No to teraz do rzeczy.

Zima, poranek bodajże wtorkowy. Leżymy z chłopakiem w łóżku, ciesząc się ciepłem i wizją nic-nie-robienia cały dzień. Wtem, dzwonek domofonu. Chłopak mój wstał, zapytał kto tam. „Poczta”. Traf chciał, że oczekiwał akurat kuriera, więc otworzył drzwi główne i czekał na drugi dzwonek. I czekał. I czekał. I czekał. W końcu stwierdził, że kurier się pewnie zgubił, jak tylu przed nim, ubrał się i zszedł na dół. Po ok. 10 minutach wrócił, z mniej więcej taką miną ==> o_O. Co go tak zszokowało?

Kiedy był już na dole, zaskoczył go intensywny, nieprzyjemny zapach. Poszedł jednak najpierw do pierwszego budynku, poszukać kuriera. Nie znalazł go, wrócił więc do naszej części. Coraz bardziej drażniący zapach, a w zasadzie smród, zastanowił go jednak, stwierdził więc, że zajrzy do piwnicy, bo może pękła rura kanalizacyjna i trzeba powiadomić administrację.
Pękniętej rury na szczęście nie było. Był za to młody, schludnie ubrany człowiek, kucający zaraz przy wejściu do piwnicy...załatwiający grubszą potrzebę. W pierwszej chwili mój chłopak w ogóle nie zrozumiał tego, co zobaczył. Dopiero kiedy intruz (bo jak go inaczej nazwać?) ze wstydem stwierdził, że „on już nie mógł wytrzymać”, dotarło do niego, co też widzą jego oczy. Zniesmaczony, zszokowany i też nieco zdezorientowany kazał nieznajomemu posprzątać po sobie, co ten też faktycznie zrobił. Ślad po tym wydarzeniu jest do dziś, w postaci brązowej plamy przy wejściu do piwnicy.

Jako, że historia miała miejsce w Berlinie, nowego wydźwięku nabiera stwierdzenie: „Schöne Scheiße!”

P.S. Na naszej ulicy jest kilka knajp, które mają toalety. W większości przypadków wystarczy grzecznie zapytać, czy można skorzystać. W najgorszym razie trzeba zapłacić 50 centów.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 56 (130)

1