Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Hancia

Zamieszcza historie od: 20 maja 2014 - 14:23
Ostatnio: 25 kwietnia 2024 - 20:01
  • Historii na głównej: 11 z 18
  • Punktów za historie: 4756
  • Komentarzy: 143
  • Punktów za komentarze: 1275
 

#65302

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moi rodzice od blisko 20 lat mają konto w tym samym banku - a raczej mieli, bo parę lat temu "ich" bank został przejęty przez firmę, która w reklamach wykorzystuje wizerunki popularnych aktorów, np. Chucka Norrisa. Przy przejściu konta z jednego banku do drugiego nie była podpisana żadna nowa umowa, żaden aneks ani nic w tym stylu, jednak konto miało pozostać na takich samych zasadach jak wcześniej.

Ważne jest to, że były to dwa oddzielne konta, ale podpięte pod jedno konto internetowe. Do obu dołączone były też karty kredytowe po 2 tysiące limitu na jedną. Raczej z kredytu nie korzystaliśmy, ale w sierpniu 2013 roku rodzice postanowili kupić nowy samochód, a że oszczędności było trochę za mało, postanowili wybrać dostępne 4 tysiące i spłacić je przy okazji najbliższej wypłaty-dwóch, żeby nie bawić się w chwilówki.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że jakieś dwa tygodnie później bank zajął pieniądze z kont z tytułu spłaty długu na karcie kredytowej w związku z zerwaniem umowy. Nie trudno się domyślić, że po kupnie samochodu na koncie nie było za wiele środków, więc nie wystarczyło na pokrycie rzekomego długu, a my z dnia na dzień zostaliśmy z kilkudziesięcioma złotymi w portfelu, żeby przeżyć do następnej wypłaty.

A co się właściwie stało? Jesteśmy idiotami i postanowiliśmy najpierw wybrać pieniądze z konta kredytowego, a później je rozwiązać?
NIE. Bank postanowił sam rozwiązać umowę kredytową bez informowania nas o tym, rzekomo na podstawie jakiegoś aneksu z 2001 roku. Dałoby się to wytłumaczyć, tylko że... Moi rodzice nie podpisywali żadnej umowy w roku 2001, za to podpisywali w 2005 i 2009, przedłużając konto kredytowe. Dzwonienie na infolinię i wysyłanie maili nie miało sensu - za każdym razem ta sama mantra, powoływanie się na jakiś aneks z 2001 i przepisy wewnętrzne banku - prośba o przesłanie skanu rzekomej umowy została odrzucona z uwagi na ochronę danych osobowych (?). Po paru burzliwych rozmowach telefonicznych udało się umówić na rozmowę z dyrektorem oddziału, jednak spotkanie nic nie dało - dyrektor się zapętlił i odmówił uznania reklamacji.

Poszła skarga do centrali. Po tygodniu przyszła odpowiedź. W trzech kopiach. Z Warszawy, Krakowa i Wrocławia. Od trzech różnych osób. Dwie przepraszały za niedogodności i uznawały zasadność skargi, trzecia skargę odrzucała. Bank oczywiście chciał się powołać na trzecią, dopiero postraszony skargą *wyżej* odblokował konto, zwrócił pieniądze i dał do podpisania aneks do umowy z datą wygaśnięcia konta kredytowego na rok 2015. Po następnej wypłacie kredyt spłacono, środki zabrano, zmieniono dyspozycje i konto zamknięto. A i tak zainteresowano sprawą odpowiednie instytucje.

A, rzekomego aneksu z 2001 roku nigdzie nie było. W systemie, w kopii cyfrowej, papierowej, nic.

Piekielność? Bank powołując się na nieistniejącą umowę zamknął konto kredytowe (ze dwa tygodnie po wybraniu pieniędzy) i zostawił rodzinę bez środków do życia. Dobrze, że znajomi rodziny pożyczyli pieniądze na spłatę rachunków, bo potem jeszcze operatorzy komórkowi czy elektrownia by za nami biegała... Ale nie każdy ma znajomych, którzy mogą pożyczać takie kwoty.

Co jeszcze? Absolutnie nie przeszkoleni pracownicy. Zarówno niższego stopnia (infolinia i "okienka"), jak i dyrektor oddziału czy specjaliści z trzech różnych oddziałów, którzy odpisywali na tę samą skargę na różne sposoby, ale podpierając się tymi samymi przepisami. Syf w papierach, klient nie ma wglądu do swojej umowy (która, nota bene, nie istnieje). Po prostu jakaś żenada.

bank

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 372 (412)

#64813

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odrobinę o różnych standardach obsługi klienta w sklepach.

W pobliżu mojego miejsca zamieszkania znajdują się dwa markety (paręnaście metrów różnicy) - dyskont z owadem w nazwie i sklep z białym kwiatkiem. Ze względów oszczędnościowych robię zakupy głównie w tym pierwszym, jednak czasem zdarza się, że w dyskoncie odrzuca mi kartę (co około cztery razy), a bank twierdzi, że to wina przeciążenia terminali płatniczych. Co dziwne pieniędzy nie można też wybrać z bankomatu przed dyskontem (to obszerny materiał na inną historię), a nie zawsze mam odpowiednią ilość gotówki - wtedy kasjerzy (którzy mnie już w większości znają) z uśmiechem, a przynajmniej uprzejmie stornują cały rachunek lub zmieniają formę płatności.

Gdy z jakiegoś powodu nie mogę pójść do dyskontu, odwiedzam kwiatkowy sklep. Nie zdarzyła mi się wizyta bez jakiegoś problemu. Jakąś praktyką jest podwójne naliczanie produktów - nic drogiego, ot, dwa koncentraty zamiast jednego albo trzy zapalniczki zamiast dwóch. Ze zwrotem tego zawsze są cyrki - osoba obsługująca kasę nabiera wody w usta, mówi, że musi iść po kierownika, wstaje od kasy, biega po sklepie w poszukiwaniu kogoś, kto może wycofać coś na kasie, ja czekam 15 minut, w końcu kasjerka robi to sama i z wyrzutem daje mi moje upragnione 2 złote. Że jak mała kwota to za piątym razem nie będzie chciało mi się czekać i zrezygnuję? Notoryczna pomyłka? Nie wiem. Hitem było, gdy parę plasterków szynki w promocji (jakaś mielonka, nic ciężkiego) ważyło prawie pół kilograma - niestety zauważyłam dopiero w domu. Nie chodziłabym tam, gdyby nie to, że coś trzeba jeść (choćby to był makaron trzy razy droższy niż w dyskoncie).

Parę razy natomiast byłam świadkiem, gdy ktoś przede mną miał problem z płatnościami. To kasjerka się drze (nie prosi) o drobne, to zaznaczy złą płatność i musi coś klikać (zła), ogólnie cyrk.
Moja ulubiona historia wydarzyła się w listopadzie - pewien starszy pan usiłował zapłacić za produkty warte nieco ponad 10 złotych kartą, jednak źle wpisał PIN.

(K)asjerka: No i co karty używa, jak PIN-u nie zna?
(P)an: Przepraszam, proszę o użycie drugiej karty, tym razem zbliżeniowo.
(K): Wymyśla, 12 złotych kartą płacić będzie! Gotówka!
(P): Nie mam przy sobie takiej ilości, proszę o płatność kartą.
(K): Wymyślate to takie...
10 sekund później
(K): NO I TERMINAL MI ZAWIESIŁ.

Klika coś przez parę minut, macha terminalem i mamrocze niezbyt przyjemne słowa pod nosem.
W końcu mówi
(K): Wyciąga z torby produkty, skasuję na nowo, płatność tylko gotówką.
(P): Nie mam gotówki, proszę o kontakt z kierownikiem sklepu.
(K): KIEROWNIKA NIE MA.

Po chwili zwabiony krzykami z jakiegoś zaplecza wyłonił się kasjer (kierownik? nie wiem, nie miał plakietki) ze słowami

(K2): Kasiu, nie denerwuj się, nie warto, idź na zaplecze...
i obsłużył w końcu (P), informując, że możliwość złożenia skargi jest tylko listownie do centrali i "życząc miłego dnia" wyraził nadzieję, że "wrócimy do sklepu ponownie". To był pierwszy raz, gdy słyszałam, by po odejściu od kasy klient otrzymał jakieś pożegnanie. Na ogół na uprzejme "do widzenia" otrzymuje się tylko łypnięcie. Czas? Pół godziny, jeśli nie więcej. Jedna kasa otwarta na cały sklep, kolejka na metry, część klientów odłożyła zakupy i wyszła.

Może tylko mój biały kwiatek ma problemy z podejściem do klienta, ale bardzo zniechęcili mnie do tej sieci. Bo po co mam tam chodzić, skoro za ten sam produkt płacę więcej niż w dyskoncie, a traktują mnie jak jakiegoś śmiecia?

sklepy

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 402 (480)
zarchiwizowany

#64684

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś opiszę historię o swojej naiwności (a może nawet głupocie) i niebezpieczeństwach czyhających na głupiutkie nastolatki... Będzie długo, ale w dobrej wierze.

Miałam kiedyś 15 lat (nie tak dawno...) i bombardowana ze wszystkich stron poradami z gazetek i programami telewizyjnymi marzyłam o chłopaku - nie o żadnym księciu na koniu, tylko o kimś o podobnych zainteresowaniach. Gdy więc poznałam przez wspólnych znajomych Adama, który mieszkał 200 km ode mnie (kuzyn sąsiada brata kolegi z klasy mojej sąsiadki czy coś w podobnym guście), byłam wniebowzięta. Opiszę to tak - był dresem, zachowywał się jak dres i wyglądał jak dres, w dodatku niezbyt urodziwy, po początkowej niechęci zaczęliśmy ze sobą rozmawiać godzinami przez telefon i Skype'a - rozmawialiśmy o literaturze (ja rozmawiałam - on słuchał i cały czas odwoływał się do swojej ulubionej lektury, później okazało się, że to była jedyna, jaką kiedykolwiek przeczytał), czytał mi książki (cały czas tę jedną "ulubioną"), recytował mi wiersze i ogólnie rozmowa bardzo się nam kleiła. Parę razy przy okazji dalszych wyjazdów się spotkaliśmy, poszliśmy na pizzę, kawę, zwiedzaliśmy, po jakimś czasie postanowiliśmy się umówić.

Adam był trochę starszy - 18 lat, uczeń technikum, dorabia w firmie budowlanej u wujka, jego rodzina mieszkała w dość luksusowej dzielnicy domków jednorodzinnych, w garażu dość dobry samochód, do tego wspólne zainteresowania, chłopak jakby uszyty na wymiar.
Tak nam na "chodzeniu" i gruchaniu minęły dwa miesiące, aż się zaczęło: niemal przez każdą toczoną rozmowę Adam był pod wpływem, na każdym naszym spotkaniu pił piwo (nie jedno, nie dwa, a po kilka), zaczął opowiadać o swoich licznych imprezach i tym jak podrywał dziewczyny, a jednocześnie zaczął okazywać chorobliwą i irracjonalną zazdrość - bo jakiś chłopak polubił mi zdjęcie na facebooku, bo wysłałam komuś wiadomość z "całuskiem" i inne takie pierdoły, żadnego realnego zagrożenia. Zdarzało się, że mnie szarpał (do faktycznych rękoczynów nie doszło) lub robił awantury.
Po długich rozmyślaniach stwierdziłam, że Adam nie jest tym, na kogo wyglądał i czas się rozstać. Był to początek listopada, poinformowałam go o tym i... Zaczęłam dostawać setki SMS-ów, maili i połączeń telefonicznych. Ignorowałam je, więc wziął się na sposób - zwrócił się do wszystkich wspólnych znajomych o pomoc, przedstawiając mnie w złym świetle, że rzuciłam go bez powodu, że chłopak musi sobie wypić itp.,itd. Zaczęli do mnie pisać. Kilkanaście osób! Ugięłam się, wróciłam do niego... I tak parę razy, po prostu uległam presji znajomych i myślałam 'zmieni się', w końcu cały czas do mnie pisze, więc mu zależy. Punkt kulminacyjny nastąpił w sylwestra - spędziliśmy go razem, ale jakiś czas wcześniej zapowiedziałam Adamowi, że ma być absolutnie trzeźwy albo to będzie koniec, ale tym razem naprawdę. Był napruty jak bela, zerwałam z nim i wróciłam do siebie.
Nazajutrz zaczął się (znowu) SPAM. Po 2 tygodniach, kiedy zauważył, że tym razem błagalne SMS-y i proszenie o pomoc znajomych nie działa, zaczął pisać wiadomości z groźbami - schemat wyglądał tak: rano (trzeźwy) "błagam, wróć do mnie", później (pijany) "ty *** ****)(&*^%^&%$%%^(". Blokowałam kolejne jego numery, usuwałam kolejne maile, pisałam kolejnym znajomym, że mają się ode mnie odwalić, a on dalej był nakręcony (na szczęście nie miał dokładnego adresu, zawsze odbierałam go z przystanku i jakoś tak wyszło). Znajomi, których prosiłam o pomoc, radzili mi, żebym poszła na policję - ale ja nie chciałam, wstydziłam się, miałam te 15 lat... Po jakimś czasie się uspokoił i dostawałam tylko kilka SMS dziennie.
W czerwcu Adam z facebooka dowiedział się, że jestem w związku z kimś innym i zaczął od nowa. Wtedy mój chłopak do niego zadzwonił, zwyzywał i ostrzegł, że jeszcze raz spróbuje nawiązać ze mną kontakt to go pobije i/lub pójdzie na policję. Wcześniejsze moje straszenie policją nic nie dawało... Łącznie męczyłam się z nim ponad rok (wliczając okres chodzenia).

Tutaj apel.
Drodzy rodzice! Wiem, że w dzisiejszych czasach dzieciom daje się swobodę, ale jeśli Wasza pociecha znajdzie sobie nową sympatię, zaproście go na obiad, poznajcie, zainteresujcie się... Uświadomcie, że nie każdy chłopak ma dobre intencje! Nastolatki często są bardzo naiwne (dziś to przyznaję, wtedy uważałam, że pozjadałam wszystkie rozumy i mogę sama wybierać chłopaków).
I co ważniejsze... Dziewczyny, nie popełnijcie takiego samego błędu jak ja ;)

Dla mnie skończyło się to dobrze, ale kto wie, co by się stało, gdyby któryś znajomy podał mu mój adres? Co by się stało, gdyby pewnego dnia przegiął z alkoholem? Wolę o tym nie myśleć... Mam nauczkę na przyszłość i wszyscy powinni uczyć się na moim przykładzie.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (41)
zarchiwizowany

#63681

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzień przed wigilią wracałam na Śląsk autobusem przewoźnika, który wymaga wcześniejszego kupienia biletu w Internecie i podania numeru rezerwacji przy wsiadaniu do pojazdu.

Autobus zmierzający do Katowic miał "międzylądowanie" w Częstochowie, gdzie wysiadła większość pasażerów i parę osób się dosiadło. Moją uwagę przykuła rozmowa pani kierowcy z pewną starszą pasażerką. Starsza kobieta usiłowała wsiąść do pojazdu, jednak, wnioskując po wrzaskach pani kierowcy, miała błędny numer rezerwacji. W trakcie jednostronnych wrzasków wyszło na jaw, że starsza pani jest niesłysząca - wykonała ona telefon do kogoś, kto usiłował przekonać panią kierowcę. Mniejsza o przebieg rozmowy, pasażerka w końcu wsiadła, mimo tego że nie miała numeru rezerwacji - kierowca opryskliwie, bo opryskliwie, ale pozwoliła jej wsiąść na własne ryzyko.

Tutaj sprawa mogłaby się zakończyć, jednak ona dopiero rozkręciła się, gdy pojazd dotarł do Katowic - na miejscu czekał już młody mężczyzna, prawdopodobnie syn SP, który chciał złożyć skargę.

Syn: Dzień dobry, chciałbym prosić o pani dane osobowe.
Kierowca: A CO JA JESTEM, ŻEBY BYLE KOMU PODAWAĆ SWOJE DANE?
S: Nie jestem byle kto...
K: Dla mnie pan jest, do widzenia! Proszę opuścić pojazd, bo czasu nie mam!
(Do starszej pani): No i co się pani wykłóca, co? Dojechała pani bez biletu i się kłóci!
S: Ta pani nie słyszy...
K: ALE WSZYSCY INNI TAK! DO WIDZENIA.
I wypchnęła owego pana, sama wyskakując z autobusu, by nadzorować wypakowywanie bagażu przez niezadowolonych z opóźnienia pasażerów.
Niestety nie wiem, co było dalej, bo zabrałam swój plecak i pobiegłam na przesiadkę.

Piekielność jest podwójna: z jednej strony pani kierowca, która była opryskliwa - ale mimo opryskliwości zabrała babcię, narażając się na kary i groźbę skargi od syna. Z drugiej strony piekielna była starsza pani, która, de facto, jechała bez ważnego biletu, a na końcu narobiła problemów komuś, kto chciał jej pomóc (w niegrzeczny sposób, ale zawsze lepsze to niż czekanie Z WŁASNEJ WINY na kolejny autobus).

przewoźnik autobus

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (42)
zarchiwizowany

#61496

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kiedy miałam 16 czy 17 lat (wiek ważny - nie miałam jeszcze wyrobionego dowodu) dojeżdżałam do szkoły tańca do miasta oddalonego o około 40 km, do którego PKS kursuje 3 razy na krzyż dziennie.

Pewnego grudniowego wieczora po skończonych zajęciach szłam na dworzec i zagapiłam się, przeszłam na czerwonym świetle razem z jakąś panią, której nie znałam. Tak się złożyło, że po drugiej stronie ulicy czekał na nas policjant i funkcjonariusz ochrony kolei - pani dali pouczenie, ale ze mną był problem: dowodu nie mam, PESELu nie pamiętam, no to dawaj legitymację szkolną. Pomijam już fakt, że panowie insynuowali jakobyśmy się znały i nie chcieli przyjąć do wiadomości, że jesteśmy sobie obce - bo jak to tak iść koło siebie, kiedy się nie zna... Policjant odszedł na bok, coś nadaje przez krótkofalówkę, mija pięć minut, dziesięć, ja powoli zamarzam, bo temperatura sporo na minusie i dość spore opady śniegu. W końcu wrócił i kazał mi iść za sobą na komisariat, bo jest jakiś problem. Siedziałam tam chyba z godzinę, umierając ze strachu, w tym czasie uciekł mi ostatni PKS.
Co było powodem?
Załóżmy, że nazywam się Halina Kowalska. Pan policjant z uporem maniaka wklepywał do bazy, załóżmy, Michalinę Kotówkę i dopiero po godzinie wpadł na pomysł, żeby zapytać mnie o dane osobowe.
Dostałam pouczenie, zostałam wywalona na mróz, a na moje sugestie, że uciekł mi ostatni autobus usłyszałam, cytuję, "No to kupa".
O godzinie 22 wylądowałam 40 km od domu bez możliwości dojazdu i w śnieżycy. Kolejne półtorej godziny spędziłam czekając na przyjazd matki na nieogrzewanym dworcu razem z grupą żuli, którzy leżeli na wszystkich dostępnych ławkach.

Nie twierdzę, że wszyscy policjanci to zło, ale nie rozumiem, jak można było tak zniekształcić dane osobowe zapisane czytelnie na legitymacji...

policja

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 211 (293)
zarchiwizowany

#60663

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie długo, bo i historia jest złożona.

Prawie dwa lata temu ukradziono mi dość dobry telefon - no cóż, zdarza się, dałam się obrobić, zastrzegłam kartę u operatora, zgłosiłam kradzież na policję i wyciągnęłam z szafy awaryjnego rupiecia, coby korzystać z niego do zakończenia umowy i wzięcia nowej oferty z telefonem.

Około trzech miesięcy przed rozwiązaniem umowy wraz z mamą zaczęłyśmy się rozglądać za ofertą jej przedłużenia, jednak ówczesny operator nie miał korzystnych propozycji - w związku z tym postanowiłyśmy przenieść swój numer do innej sieci - wybór padł na Pomarańczową Sieć.

Mama zalogowała się na czat konsultantów Pomarańczki, na której została jej przedstawiona następująca oferta:
- w miarę dobry smartfon za złotówkę
- zero kosztów "przedterminowego zerwania umowy" z poprzednim operatorem - jeszcze do końca trwania umowy będę abonentką poprzedniej sieci a dodatkowo będę posiadać drugą kartę SIM z Pomarańczki
- 6 miesięcy abonamentu za darmo (WAŻNE)
- abonament 59 złotych na 24 miesiące
Ogólnie cuda na kiju - nic, tylko brać i się cieszyć, że taka wspaniała oferta się znalazła. Po przeanalizowaniu oferty i mimo negatywnych opinii o sieci (no bo telefon...) postanowiłyśmy poprosić o wysłanie kuriera i zrobiłyśmy screenshota, żeby dobrze zapamiętać szczegóły.

Pan z przesyłką pojawił się u nas już dwa dni później - przywiózł telefon i umowę do podpisania, w której... No właśnie. Okazało się, że "darmowy okres" wynosi 3 miesiące (w tamtym czasie Pomarańczka nie miała nawet ofert z 6 miesiącami), a sama umowa jest na 36 miesięcy. Odesłałyśmy kuriera i zadzwoniłyśmy do BOK-u - pani obiecała wysłać przesyłkę z poprawioną umową, bo "nastąpiła jakaś pomyłka". Łącznie kurier był u nas ponad 5(!) razy.
Jak to się stało? Został wysłany ponownie następnego dnia - byłam w domu sama, więc wczytuję się w umowę, a tam... To samo co w poprzedniej. Podpisałam odmowę odbioru w związku z niezgodnością z umową i ponownie zadzwoniłam do Pomarańczki - poinformowano mnie, że "dobra" umowa już jedzie, a ta została do mnie wysłana przez przypadek.
Kolejny dzień: przyjeżdża umowa. Po wczytaniu się... Umowa na 24 miesiące, ale nieszczęsny darmowy okres dalej wynosił 3 miesiące. Kolejne odesłanie umowy i kolejny telefon, po którym okazało się, że konsultant NIE MÓGŁ zaproponować 6 darmowych miesięcy, bo nie ma takiej oferty i z pewnością to my się pomyliłyśmy. Na nasze sugestie, żeby sprawdzić rozmowę czatową (która powinna być w jakiś sposób zapisana) usłyszałyśmy, że była jakaś awaria cośtamcośtam i akurat nasza rozmowa się nie zapisała. Gdy zaproponowałyśmy podesłanie zrobionego screena, zaczęto nas przełączać - do innego konsultanta, do jakiegoś kierownika, po chyba godzinie wisienia na telefonie okazało się, że konsultant na czacie był nowy, nie znał ofert, ale w ramach rekompensaty dostaniemy tę ofertę i mamy czekać na kuriera - magia.
Poniedziałek - przyjeżdża kurier. Pełna nadziei otwieram drzwi, witam się, czytam umowę... CHOLERA. Trzeci raz przyjechała do nas ta sama umowa. Odmowa, telefon do BOK-u - była jakaś pomyłka, proszę czekać na przesyłkę.
Wtorek - otwieram drzwi, kurier. Tym razem przyjechały dwie umowy, obie złe. Odmowa, nie dzwonimy i czekamy na rozwój akcji.
Środa - EUREKA! Przyjechała dobra umowa! 24 miesiące, kwota się zgadza, 6 miesięcy za darmo, ale... W międzyczasie oferta promocyjna się skończyła i cena telefonu wynosiła już 59 złotych. Machnęłyśmy ręką i podpisałyśmy umowę.

Piekielnie? To jeszcze nie koniec.
Cieszyłam się nowym telefonem dwa dni. Po tym czasie Poprzedni Operator wyłączył mi możliwość dzwonienia, bo... Do bazy wpłynęło rozwiązanie umowy. Telefon na infolinię, wyjaśnienia, po kilku godzinach numer działa.
Koniec? Nie.
Na następnej fakturze pojawiła się trzycyfrowa kwota za zerwanie umowy przed terminem. Telefon na infolinię - nie płacić, dzwonić do Pomarańczki, żeby to załatwiła. Jakoś się udało, ale godzina wiszenia na telefonie...


Ta historia, połączona z wiecznie powtarzającymi się problemami w czasach "już abonenckich", bardzo zniechęciła mnie do podpisywania jakichkolwiek umów z Pomarańczowym Operatorem i po zakończeniu okresu oferty z dziką radością przeniosę numer gdziekolwiek indziej.

pomarańczowa sieć

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (247)
zarchiwizowany

#60110

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Swego czasu bawiłam się aktywnie w postcrossing - czyli wysyłanie pocztówek i otrzymywanie innych w zamian, zainteresowanych odsyłam do google.
Historia może wyjść przydługa, bo to zlepek moich doświadczeń z usługami pocztowymi.

W związku z tym, że w krótkim czasie wysyłałam przesyłki w ilościach masowych (raz w tygodniu szłam na pocztę z 50 pocztówkami - nie zawsze miałam szansę zaopatrzyć się przez Internet w odpowiednią liczbę znaczków), historii się trochę nazbierało.

Zacznę od tego, że w lokalnych oddziałach pocztowych nagminnie brakowało znaczków. Poczta najpierw podnosiła ceny, dopiero później dosyłała znaczki - przed świętami Bożego Narodzenia spędziłam mnóstwo czasu wyklejając listy zagraniczne priorytetowe (wtedy warte 5 złotych) znaczkami o nominałach 20gr i 5gr, bo większych nominałów wystarczyło tylko na pięć sztuk. Podobnych sytuacji było multum, choć nie aż na taką skalę - jednak spędzałam kolejne minuty przy okienku, czekając aż pani policzy na kalkulatorze, co trzeba dodać do dwóch znaczków 1,55, żeby uzyskać 5 złotych...

Inną sprawą jest stosunek jakości usług do ceny - przesyłki dochodziły powoli (lub wcale) i to był mój głowny powód, dla którego odstawiłam postcrossing - zdarzały się sytuacje, gdy z serii 30 pocztówek wysłanych z jednego oddziału 10 (na przykład) nie docierało do adresata. Było to niezależne od oddziału, w którym nadawałam, i miejsca docelowego.

Jeśli chodzi o kompetencje "pań z okienka" to pozostawiały one wiele do życzenia. Było to wkrótce po zmienieniu cennika, gdy wszystkie pocztówki zagraniczne potrzebowały znaczka 4,60 (niezależnie od strefy). Przyszłam ze standardowym stosikiem listów do wysłania i proszę o znaczki. Pani obsługująca uparła się, że jest jakiś podział na strefy i mam po kolei odczytywać kraje, żeby mogła mi sprzedać znaczki. No to lecę - Niemcy, Hiszpania, Francja... Aż doszłam do Azerbejdżanu. Spędziłam kilka minut, tłumacząc, gdzie to jest (jaki to kontynent), po czym dostałam informację zwrotną, że to bez sensu, nie ma żadnych stref, wprowadzam panią w błąd i mam przestać marnować czas. A tak w ogóle to pani nie ma żadnych znaczków, bo się skończyły i może mi przepuścić te pocztówki przez maszynę, która automatycznie wydrukuje cenę. Odmówiłam i wyłożyłam drugą sprawę, z którą przyszłam: chciałam się dowiedzieć, ile musiałabym zapłacić za paczkę do Ugandy. Pani zapytała mnie, czy Uganda leży w Azerbejdżanie (albo Azerbejdżan w Ugandzie, nie pamiętam dokładnie), więc odpuściłam i wyszłam - nie załatwiając nic.

Na koniec krótka relacja z pierwszej wizyty w InPoście. Nie jest ona piekielna, a raczej zabawna.
Było to na początku, gdy dopiero zaczynał być popularny i wchodził do użytku dla osób prywatnych. Ceny przesyłek mieli tańsze o 20 groszy, więc postanowiłam spróbować i wyszukałam adres w Internecie.
Gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że ten "numerek" przy ulicy to parcela firm spedycyjnych i fabryk, więc żeby dotrzeć do InPostu, trzeba przejść około 600m w głąb. Był to nowy oddział, więc nie został jeszcze dobrze oznaczony. Na samym końcu stał baraczek i drzwi z napisem "InPost", za którymi krył się magazyn jakiejś firmy i miła pani, która na przywitanie zapytała "InPost? Wyjść, skręcić w prawo, otworzyć drzwi "Wstęp tylko dla pracowników", przejść przez strefę rozładunku i otworzyć środkowe drzwi (nieoznaczone)". Jakiś tydzień później wszystko zostało ładnie opisane, więc przyszli klienci nie mieli tego problemu, co ja.

poczta inpost

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (35)

#59811

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Widziałam ostatnio w poczekalni parę historii o sąsiadach-podglądaczach i postanowiłam dodać swoją, która wytłumaczy, dlaczego zamontowałam rolety.

Zacznę od wyjaśnienia, że mieszkam w tzw "starym budownictwie" - wysokie na ponad 3 metry mieszkania, okna prawie od sufitu do podłogi, dość szerokie.

Historia nie jest tak piekielna, jak większość wrzucanych tutaj, nikt mnie nie zobelżył, nie wrzucił dziwnych zdjęć do Internetu, ale wraz z całą rodziną czułam się inwigilowana.

O co chodzi? O dobre chęci sąsiadów. Teksty w stylu "w końcu pomalowaliście tę obrzydliwą łazienkę (!) na fioletowo, bardzo ładnie się prezentuje z naszego okna" albo "widziałam, że w pani pokoju świeciło się światło do rana, nie mogła pani spać? Źle się pani czuła?" czy nawet "sąsiadko, ja widzę, że w tamtej lampie w pokoju dziennym to kable wystają. Trzeba to schować, bo to niebezpieczne" usłyszałam od kilku niezależnych sąsiadów. Co gorsza, żadnemu nie było wstyd, że zagląda ludziom po oknach.

Wcześniej nie wpadło nam do głowy, że ktoś może zaglądać, więc dopiero 5 lat temu zamontowaliśmy rolety - nie wyobrażam sobie, co wcześniej pooglądali...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 474 (532)