Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Hancia

Zamieszcza historie od: 20 maja 2014 - 14:23
Ostatnio: 25 kwietnia 2024 - 20:01
  • Historii na głównej: 11 z 18
  • Punktów za historie: 4756
  • Komentarzy: 143
  • Punktów za komentarze: 1275
 
zarchiwizowany

#69094

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja mama jest kobietą w sile wieku - dzieci to już stare konie, wnuków się jeszcze nie dorobiła. Naddatek swojej miłości macierzyńskiej przelewa na kotki i pieski - siedzi na kocich stronach, koresponduje ze swoimi kocimi internetowymi znajomymi, wymienia się z nimi zdjęciami i historiami.

Ostatnio jednej z jej Znajomych wyskoczył na drogę Kot. Mimo starań go potrąciła - zadzwoniła do weterynarza i przetransportowała go do kliniki. Na miejscu okazało się, że z Kotem wszystko będzie w porządku, oberwał tylko trochę, ale trzeba wyjąć śledzionę. Żeby nie było zbyt kolorowo, okazało się, że w wyjętym ogarnie tkwił guz rakowy, a kicia ma wrodzoną chorobę i jest głuchy jak pień. W trakcie kosztownego leczenia Kota Znajoma poszukiwała właściciela w okolicy miejsca zdarzenia - jako że Kot ma dosyć charakterystyczne umaszczenie, sąsiedzi szybko wskazali właścicielkę, podali nawet do niej numer.
Znajoma zadzwoniła i z radością ją poinformowała, że znalazła Kota i już nie musi się martwić. Właścicielka się rozłączyła i nie odebrała żadnego następnego telefonu.

Kot zaczyna przyzwyczajać się do nowego domku, jako że wcześniej był sam, a teraz ma kocich kumpli to próbuje się z nimi integrować. Nie przeszkadza mu ani brak śledziony, ani to, że nic nie słyszy.

A "właścicielce" pragnę powiedzieć, że karma wraca. Na jej miejscu obawiałabym się, czy jej dzieci na starość na ulicę nie wyrzucą - w końcu niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (32)
zarchiwizowany

#68970

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
A propos wysypu historii kasjerek nt. tego, że klienci nigdy nie mają drobnych - opowieść z drugiej strony barykady.

Mam prawie pod domem sklep osiedlowy - jest tam chyba od czasów, kiedy moi rodzice byli dziećmi, drożej niż w markecie, więc wiadomo - chodzi się tam tylko po jakieś pierdołki jak czegoś braknie.
Jakieś 3 lata temu sklep wszedł do sieci sklepów i dostał nową kierowniczkę. Wtedy też zaczęły się problemy z drobnymi - ale tylko kiedy ona stała na kasie (a zdarzało się to często).

Jak idę na małe zakupy to nie biorę siatki ani torebki, więc nie mam gdzie schować portfela. Biorę piątkę czy dyszkę, czasami świeżo po śnie i w pidżamie po bułki, czasem w fartuchu z kuchni, wiecie jak to wygląda.
Praktycznie od samego początku awanturowała się, że nie ma wydać (z 10 złotych do produktu za 2.95 czy inne podobne), była "dłużna grosika/dwa/pięć", wydawała resztę na kilogramy - ot, wpadła na pomysł "odegrania się" na klientach za to, że nie płacą odliczonej kwoty - nie wiem czemu sobie mnie upatrzyła, może innym ludziom też to robiła, ale ze mną nie powinna była zaczynać. Znosiłam to przez 2-3 miesiące, a bywałam tam często. Jako że nie miałam najmniejszej ochoty nosić ze sobą portfela ani nie miałam też ochoty chodzić z toną złomu, gdy ten portfel brałam, postanowiłam, że jej odpłacę.

Zaczęło się niewinnie - byłam asertywna i nie zgadzałam się na to, żeby "była dłużna" końcówkę. Okazało się, że jednogroszówki miała w kasie i mi je mogła wydać, tylko wcześniej znalazła się uprzejma idiotka, która się o nie nie wykłócała. Oczywiście dalej narzekała, że nie mam odliczonej kwoty i wydawała mi w niskich nominałach. Spróbowałam z nią porozmawiać na temat posiadania większej ilości drobnych ("grubszych" jak choćby złotówki czy dwójki) to kazała mi się nie wtrącać - tak się bawić nie będziemy.

Parę dni później (dzień wypłaty) przyszłam chwilę po otwarciu sklepu kupić bułki. Ze stówą. Odmówiłam odejścia od kasy i stałam tam tak długo, aż dostałam resztę co do grosza. Na pytanie o drobne odpowiedziałam, ze to nie jej interes. Następnego dnia poszłam po jogurt. Również ze stówą. Z odważną miną wzięłam resztę (same niskonominałowe monety, żadnego banknotu). Trzeciego to samo. Czwartego na mnie nawrzeszczała i zagroziła, że przestanie mnie obsługiwać. Przeprosiłam i z miną niewiniątka obiecałam, że to się więcej nie powtórzy.

Przez najbliższe 3 tygodnie kicałam do nieco dalszego sklepu, skrzętnie zbierając drobne (część arsenału już miałam), rozbijając skarbonkę i wyciągając stare grosze ze szpar w podłodze... Potem poszłam do sklepu. Miałam woreczki posortowane po 5 złotych, które potem zsypałam do jednego, gdy włożyłam produkty do koszyka i policzyłam, ile muszę za nie zapłacić. Gdy podeszłam do kasy z odliczoną kwotą (dajmy na to 29, 17 złotych) w bilonie (najwyższy nominał to 20 gr) i poprosiłam o przeliczenie, nie chcąc, by sklep był stratny, z uśmiechem stałam, znosząc jej upiorne spojrzenie. Potem poprosiłam o jednorazówkę, rzucając na blat 7 groszy (była na nim część pieniędzy, które dałam za zakupy) i powiedziałam, że chyba wrzuciłam o 4 grosze za dużo i proszę o przeliczenie kasy.
Usiłowała mnie spławić, ale wtedy we mnie włączył się diabeł. Tak jak ona wcześniej - zaczęłam wrzeszczeć i wyzywać ją od oszustek, żądając przeliczenia kasy. Prawdopodobnie żebym się odczepiła poszła gdzieś z kasetką (nie wiem czy liczyć, czy tylko posiedzieć), zostawiając jedną kasjerkę, która kursowała między działem mięsnym a drugą kasą (klienci byli bardzo zadowoleni). Gdy wróciła po kilkunastu minutach, spokojnym tonem wytłumaczyłam jej, że jej podejście do klienta jest bardzo złe - miałam nadzieję, że skoro poznała tę przyjemność na własnej skórze to przestanie mi wydawać w klepakach.
Przyszłam parę dni później po śmietanę czy inną drobnostkę - chyba z pięciozłotówką. Mimo że byłam jedynym klientem, kierowniczka siedziała za kasą i plotkowała z obsługą działu mięsnego. Grzecznie poprosiłam o obsłużenie - parę minut później (bo trzeba skończyć gadać) z wielkim fochem zaczęła mnie kasować. Gdy dałam monetę, kierowniczka znowu zaczęła na mnie krzyczeć, że nie mam odliczonej kwoty. Odłożyłam śmietanę. Wyszłam. Nie poszłam tam więcej, a każdemu zainteresowanemu (bardziej lub mniej) odradzam zakupy w tym sklepie.

A, przestałam tam chodzić ze 2 lata temu.

Byłam piekielna? Cholernie! Ale nie cierpię, kiedy obsługa sklepu, w którym zostawiam pieniądze (może i niezbyt duże, ale sklep bez klientów się nie utrzyma) traktuje mnie jak trędowatą i wypowiada mi wojnę, ponieważ nie potrafi przed otwarciem obiektu wsadzić do kasetki paru złotych.

A kierowniczka załatwiła sklep na cacy - znowu zmienili sieć, organizują konkursy i promocje, mają kolorowy baner nad wejściem. Niestety klientów nie przybywa - jak raz fama poszła to trudno ją zmienić... Widocznie nie tylko mnie do siebie zniechęcili.

sklepy

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (251)
zarchiwizowany

#64684

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś opiszę historię o swojej naiwności (a może nawet głupocie) i niebezpieczeństwach czyhających na głupiutkie nastolatki... Będzie długo, ale w dobrej wierze.

Miałam kiedyś 15 lat (nie tak dawno...) i bombardowana ze wszystkich stron poradami z gazetek i programami telewizyjnymi marzyłam o chłopaku - nie o żadnym księciu na koniu, tylko o kimś o podobnych zainteresowaniach. Gdy więc poznałam przez wspólnych znajomych Adama, który mieszkał 200 km ode mnie (kuzyn sąsiada brata kolegi z klasy mojej sąsiadki czy coś w podobnym guście), byłam wniebowzięta. Opiszę to tak - był dresem, zachowywał się jak dres i wyglądał jak dres, w dodatku niezbyt urodziwy, po początkowej niechęci zaczęliśmy ze sobą rozmawiać godzinami przez telefon i Skype'a - rozmawialiśmy o literaturze (ja rozmawiałam - on słuchał i cały czas odwoływał się do swojej ulubionej lektury, później okazało się, że to była jedyna, jaką kiedykolwiek przeczytał), czytał mi książki (cały czas tę jedną "ulubioną"), recytował mi wiersze i ogólnie rozmowa bardzo się nam kleiła. Parę razy przy okazji dalszych wyjazdów się spotkaliśmy, poszliśmy na pizzę, kawę, zwiedzaliśmy, po jakimś czasie postanowiliśmy się umówić.

Adam był trochę starszy - 18 lat, uczeń technikum, dorabia w firmie budowlanej u wujka, jego rodzina mieszkała w dość luksusowej dzielnicy domków jednorodzinnych, w garażu dość dobry samochód, do tego wspólne zainteresowania, chłopak jakby uszyty na wymiar.
Tak nam na "chodzeniu" i gruchaniu minęły dwa miesiące, aż się zaczęło: niemal przez każdą toczoną rozmowę Adam był pod wpływem, na każdym naszym spotkaniu pił piwo (nie jedno, nie dwa, a po kilka), zaczął opowiadać o swoich licznych imprezach i tym jak podrywał dziewczyny, a jednocześnie zaczął okazywać chorobliwą i irracjonalną zazdrość - bo jakiś chłopak polubił mi zdjęcie na facebooku, bo wysłałam komuś wiadomość z "całuskiem" i inne takie pierdoły, żadnego realnego zagrożenia. Zdarzało się, że mnie szarpał (do faktycznych rękoczynów nie doszło) lub robił awantury.
Po długich rozmyślaniach stwierdziłam, że Adam nie jest tym, na kogo wyglądał i czas się rozstać. Był to początek listopada, poinformowałam go o tym i... Zaczęłam dostawać setki SMS-ów, maili i połączeń telefonicznych. Ignorowałam je, więc wziął się na sposób - zwrócił się do wszystkich wspólnych znajomych o pomoc, przedstawiając mnie w złym świetle, że rzuciłam go bez powodu, że chłopak musi sobie wypić itp.,itd. Zaczęli do mnie pisać. Kilkanaście osób! Ugięłam się, wróciłam do niego... I tak parę razy, po prostu uległam presji znajomych i myślałam 'zmieni się', w końcu cały czas do mnie pisze, więc mu zależy. Punkt kulminacyjny nastąpił w sylwestra - spędziliśmy go razem, ale jakiś czas wcześniej zapowiedziałam Adamowi, że ma być absolutnie trzeźwy albo to będzie koniec, ale tym razem naprawdę. Był napruty jak bela, zerwałam z nim i wróciłam do siebie.
Nazajutrz zaczął się (znowu) SPAM. Po 2 tygodniach, kiedy zauważył, że tym razem błagalne SMS-y i proszenie o pomoc znajomych nie działa, zaczął pisać wiadomości z groźbami - schemat wyglądał tak: rano (trzeźwy) "błagam, wróć do mnie", później (pijany) "ty *** ****)(&*^%^&%$%%^(". Blokowałam kolejne jego numery, usuwałam kolejne maile, pisałam kolejnym znajomym, że mają się ode mnie odwalić, a on dalej był nakręcony (na szczęście nie miał dokładnego adresu, zawsze odbierałam go z przystanku i jakoś tak wyszło). Znajomi, których prosiłam o pomoc, radzili mi, żebym poszła na policję - ale ja nie chciałam, wstydziłam się, miałam te 15 lat... Po jakimś czasie się uspokoił i dostawałam tylko kilka SMS dziennie.
W czerwcu Adam z facebooka dowiedział się, że jestem w związku z kimś innym i zaczął od nowa. Wtedy mój chłopak do niego zadzwonił, zwyzywał i ostrzegł, że jeszcze raz spróbuje nawiązać ze mną kontakt to go pobije i/lub pójdzie na policję. Wcześniejsze moje straszenie policją nic nie dawało... Łącznie męczyłam się z nim ponad rok (wliczając okres chodzenia).

Tutaj apel.
Drodzy rodzice! Wiem, że w dzisiejszych czasach dzieciom daje się swobodę, ale jeśli Wasza pociecha znajdzie sobie nową sympatię, zaproście go na obiad, poznajcie, zainteresujcie się... Uświadomcie, że nie każdy chłopak ma dobre intencje! Nastolatki często są bardzo naiwne (dziś to przyznaję, wtedy uważałam, że pozjadałam wszystkie rozumy i mogę sama wybierać chłopaków).
I co ważniejsze... Dziewczyny, nie popełnijcie takiego samego błędu jak ja ;)

Dla mnie skończyło się to dobrze, ale kto wie, co by się stało, gdyby któryś znajomy podał mu mój adres? Co by się stało, gdyby pewnego dnia przegiął z alkoholem? Wolę o tym nie myśleć... Mam nauczkę na przyszłość i wszyscy powinni uczyć się na moim przykładzie.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (41)
zarchiwizowany

#63681

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzień przed wigilią wracałam na Śląsk autobusem przewoźnika, który wymaga wcześniejszego kupienia biletu w Internecie i podania numeru rezerwacji przy wsiadaniu do pojazdu.

Autobus zmierzający do Katowic miał "międzylądowanie" w Częstochowie, gdzie wysiadła większość pasażerów i parę osób się dosiadło. Moją uwagę przykuła rozmowa pani kierowcy z pewną starszą pasażerką. Starsza kobieta usiłowała wsiąść do pojazdu, jednak, wnioskując po wrzaskach pani kierowcy, miała błędny numer rezerwacji. W trakcie jednostronnych wrzasków wyszło na jaw, że starsza pani jest niesłysząca - wykonała ona telefon do kogoś, kto usiłował przekonać panią kierowcę. Mniejsza o przebieg rozmowy, pasażerka w końcu wsiadła, mimo tego że nie miała numeru rezerwacji - kierowca opryskliwie, bo opryskliwie, ale pozwoliła jej wsiąść na własne ryzyko.

Tutaj sprawa mogłaby się zakończyć, jednak ona dopiero rozkręciła się, gdy pojazd dotarł do Katowic - na miejscu czekał już młody mężczyzna, prawdopodobnie syn SP, który chciał złożyć skargę.

Syn: Dzień dobry, chciałbym prosić o pani dane osobowe.
Kierowca: A CO JA JESTEM, ŻEBY BYLE KOMU PODAWAĆ SWOJE DANE?
S: Nie jestem byle kto...
K: Dla mnie pan jest, do widzenia! Proszę opuścić pojazd, bo czasu nie mam!
(Do starszej pani): No i co się pani wykłóca, co? Dojechała pani bez biletu i się kłóci!
S: Ta pani nie słyszy...
K: ALE WSZYSCY INNI TAK! DO WIDZENIA.
I wypchnęła owego pana, sama wyskakując z autobusu, by nadzorować wypakowywanie bagażu przez niezadowolonych z opóźnienia pasażerów.
Niestety nie wiem, co było dalej, bo zabrałam swój plecak i pobiegłam na przesiadkę.

Piekielność jest podwójna: z jednej strony pani kierowca, która była opryskliwa - ale mimo opryskliwości zabrała babcię, narażając się na kary i groźbę skargi od syna. Z drugiej strony piekielna była starsza pani, która, de facto, jechała bez ważnego biletu, a na końcu narobiła problemów komuś, kto chciał jej pomóc (w niegrzeczny sposób, ale zawsze lepsze to niż czekanie Z WŁASNEJ WINY na kolejny autobus).

przewoźnik autobus

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (42)
zarchiwizowany

#61496

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kiedy miałam 16 czy 17 lat (wiek ważny - nie miałam jeszcze wyrobionego dowodu) dojeżdżałam do szkoły tańca do miasta oddalonego o około 40 km, do którego PKS kursuje 3 razy na krzyż dziennie.

Pewnego grudniowego wieczora po skończonych zajęciach szłam na dworzec i zagapiłam się, przeszłam na czerwonym świetle razem z jakąś panią, której nie znałam. Tak się złożyło, że po drugiej stronie ulicy czekał na nas policjant i funkcjonariusz ochrony kolei - pani dali pouczenie, ale ze mną był problem: dowodu nie mam, PESELu nie pamiętam, no to dawaj legitymację szkolną. Pomijam już fakt, że panowie insynuowali jakobyśmy się znały i nie chcieli przyjąć do wiadomości, że jesteśmy sobie obce - bo jak to tak iść koło siebie, kiedy się nie zna... Policjant odszedł na bok, coś nadaje przez krótkofalówkę, mija pięć minut, dziesięć, ja powoli zamarzam, bo temperatura sporo na minusie i dość spore opady śniegu. W końcu wrócił i kazał mi iść za sobą na komisariat, bo jest jakiś problem. Siedziałam tam chyba z godzinę, umierając ze strachu, w tym czasie uciekł mi ostatni PKS.
Co było powodem?
Załóżmy, że nazywam się Halina Kowalska. Pan policjant z uporem maniaka wklepywał do bazy, załóżmy, Michalinę Kotówkę i dopiero po godzinie wpadł na pomysł, żeby zapytać mnie o dane osobowe.
Dostałam pouczenie, zostałam wywalona na mróz, a na moje sugestie, że uciekł mi ostatni autobus usłyszałam, cytuję, "No to kupa".
O godzinie 22 wylądowałam 40 km od domu bez możliwości dojazdu i w śnieżycy. Kolejne półtorej godziny spędziłam czekając na przyjazd matki na nieogrzewanym dworcu razem z grupą żuli, którzy leżeli na wszystkich dostępnych ławkach.

Nie twierdzę, że wszyscy policjanci to zło, ale nie rozumiem, jak można było tak zniekształcić dane osobowe zapisane czytelnie na legitymacji...

policja

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 211 (293)
zarchiwizowany

#60663

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie długo, bo i historia jest złożona.

Prawie dwa lata temu ukradziono mi dość dobry telefon - no cóż, zdarza się, dałam się obrobić, zastrzegłam kartę u operatora, zgłosiłam kradzież na policję i wyciągnęłam z szafy awaryjnego rupiecia, coby korzystać z niego do zakończenia umowy i wzięcia nowej oferty z telefonem.

Około trzech miesięcy przed rozwiązaniem umowy wraz z mamą zaczęłyśmy się rozglądać za ofertą jej przedłużenia, jednak ówczesny operator nie miał korzystnych propozycji - w związku z tym postanowiłyśmy przenieść swój numer do innej sieci - wybór padł na Pomarańczową Sieć.

Mama zalogowała się na czat konsultantów Pomarańczki, na której została jej przedstawiona następująca oferta:
- w miarę dobry smartfon za złotówkę
- zero kosztów "przedterminowego zerwania umowy" z poprzednim operatorem - jeszcze do końca trwania umowy będę abonentką poprzedniej sieci a dodatkowo będę posiadać drugą kartę SIM z Pomarańczki
- 6 miesięcy abonamentu za darmo (WAŻNE)
- abonament 59 złotych na 24 miesiące
Ogólnie cuda na kiju - nic, tylko brać i się cieszyć, że taka wspaniała oferta się znalazła. Po przeanalizowaniu oferty i mimo negatywnych opinii o sieci (no bo telefon...) postanowiłyśmy poprosić o wysłanie kuriera i zrobiłyśmy screenshota, żeby dobrze zapamiętać szczegóły.

Pan z przesyłką pojawił się u nas już dwa dni później - przywiózł telefon i umowę do podpisania, w której... No właśnie. Okazało się, że "darmowy okres" wynosi 3 miesiące (w tamtym czasie Pomarańczka nie miała nawet ofert z 6 miesiącami), a sama umowa jest na 36 miesięcy. Odesłałyśmy kuriera i zadzwoniłyśmy do BOK-u - pani obiecała wysłać przesyłkę z poprawioną umową, bo "nastąpiła jakaś pomyłka". Łącznie kurier był u nas ponad 5(!) razy.
Jak to się stało? Został wysłany ponownie następnego dnia - byłam w domu sama, więc wczytuję się w umowę, a tam... To samo co w poprzedniej. Podpisałam odmowę odbioru w związku z niezgodnością z umową i ponownie zadzwoniłam do Pomarańczki - poinformowano mnie, że "dobra" umowa już jedzie, a ta została do mnie wysłana przez przypadek.
Kolejny dzień: przyjeżdża umowa. Po wczytaniu się... Umowa na 24 miesiące, ale nieszczęsny darmowy okres dalej wynosił 3 miesiące. Kolejne odesłanie umowy i kolejny telefon, po którym okazało się, że konsultant NIE MÓGŁ zaproponować 6 darmowych miesięcy, bo nie ma takiej oferty i z pewnością to my się pomyliłyśmy. Na nasze sugestie, żeby sprawdzić rozmowę czatową (która powinna być w jakiś sposób zapisana) usłyszałyśmy, że była jakaś awaria cośtamcośtam i akurat nasza rozmowa się nie zapisała. Gdy zaproponowałyśmy podesłanie zrobionego screena, zaczęto nas przełączać - do innego konsultanta, do jakiegoś kierownika, po chyba godzinie wisienia na telefonie okazało się, że konsultant na czacie był nowy, nie znał ofert, ale w ramach rekompensaty dostaniemy tę ofertę i mamy czekać na kuriera - magia.
Poniedziałek - przyjeżdża kurier. Pełna nadziei otwieram drzwi, witam się, czytam umowę... CHOLERA. Trzeci raz przyjechała do nas ta sama umowa. Odmowa, telefon do BOK-u - była jakaś pomyłka, proszę czekać na przesyłkę.
Wtorek - otwieram drzwi, kurier. Tym razem przyjechały dwie umowy, obie złe. Odmowa, nie dzwonimy i czekamy na rozwój akcji.
Środa - EUREKA! Przyjechała dobra umowa! 24 miesiące, kwota się zgadza, 6 miesięcy za darmo, ale... W międzyczasie oferta promocyjna się skończyła i cena telefonu wynosiła już 59 złotych. Machnęłyśmy ręką i podpisałyśmy umowę.

Piekielnie? To jeszcze nie koniec.
Cieszyłam się nowym telefonem dwa dni. Po tym czasie Poprzedni Operator wyłączył mi możliwość dzwonienia, bo... Do bazy wpłynęło rozwiązanie umowy. Telefon na infolinię, wyjaśnienia, po kilku godzinach numer działa.
Koniec? Nie.
Na następnej fakturze pojawiła się trzycyfrowa kwota za zerwanie umowy przed terminem. Telefon na infolinię - nie płacić, dzwonić do Pomarańczki, żeby to załatwiła. Jakoś się udało, ale godzina wiszenia na telefonie...


Ta historia, połączona z wiecznie powtarzającymi się problemami w czasach "już abonenckich", bardzo zniechęciła mnie do podpisywania jakichkolwiek umów z Pomarańczowym Operatorem i po zakończeniu okresu oferty z dziką radością przeniosę numer gdziekolwiek indziej.

pomarańczowa sieć

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (247)
zarchiwizowany

#60110

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Swego czasu bawiłam się aktywnie w postcrossing - czyli wysyłanie pocztówek i otrzymywanie innych w zamian, zainteresowanych odsyłam do google.
Historia może wyjść przydługa, bo to zlepek moich doświadczeń z usługami pocztowymi.

W związku z tym, że w krótkim czasie wysyłałam przesyłki w ilościach masowych (raz w tygodniu szłam na pocztę z 50 pocztówkami - nie zawsze miałam szansę zaopatrzyć się przez Internet w odpowiednią liczbę znaczków), historii się trochę nazbierało.

Zacznę od tego, że w lokalnych oddziałach pocztowych nagminnie brakowało znaczków. Poczta najpierw podnosiła ceny, dopiero później dosyłała znaczki - przed świętami Bożego Narodzenia spędziłam mnóstwo czasu wyklejając listy zagraniczne priorytetowe (wtedy warte 5 złotych) znaczkami o nominałach 20gr i 5gr, bo większych nominałów wystarczyło tylko na pięć sztuk. Podobnych sytuacji było multum, choć nie aż na taką skalę - jednak spędzałam kolejne minuty przy okienku, czekając aż pani policzy na kalkulatorze, co trzeba dodać do dwóch znaczków 1,55, żeby uzyskać 5 złotych...

Inną sprawą jest stosunek jakości usług do ceny - przesyłki dochodziły powoli (lub wcale) i to był mój głowny powód, dla którego odstawiłam postcrossing - zdarzały się sytuacje, gdy z serii 30 pocztówek wysłanych z jednego oddziału 10 (na przykład) nie docierało do adresata. Było to niezależne od oddziału, w którym nadawałam, i miejsca docelowego.

Jeśli chodzi o kompetencje "pań z okienka" to pozostawiały one wiele do życzenia. Było to wkrótce po zmienieniu cennika, gdy wszystkie pocztówki zagraniczne potrzebowały znaczka 4,60 (niezależnie od strefy). Przyszłam ze standardowym stosikiem listów do wysłania i proszę o znaczki. Pani obsługująca uparła się, że jest jakiś podział na strefy i mam po kolei odczytywać kraje, żeby mogła mi sprzedać znaczki. No to lecę - Niemcy, Hiszpania, Francja... Aż doszłam do Azerbejdżanu. Spędziłam kilka minut, tłumacząc, gdzie to jest (jaki to kontynent), po czym dostałam informację zwrotną, że to bez sensu, nie ma żadnych stref, wprowadzam panią w błąd i mam przestać marnować czas. A tak w ogóle to pani nie ma żadnych znaczków, bo się skończyły i może mi przepuścić te pocztówki przez maszynę, która automatycznie wydrukuje cenę. Odmówiłam i wyłożyłam drugą sprawę, z którą przyszłam: chciałam się dowiedzieć, ile musiałabym zapłacić za paczkę do Ugandy. Pani zapytała mnie, czy Uganda leży w Azerbejdżanie (albo Azerbejdżan w Ugandzie, nie pamiętam dokładnie), więc odpuściłam i wyszłam - nie załatwiając nic.

Na koniec krótka relacja z pierwszej wizyty w InPoście. Nie jest ona piekielna, a raczej zabawna.
Było to na początku, gdy dopiero zaczynał być popularny i wchodził do użytku dla osób prywatnych. Ceny przesyłek mieli tańsze o 20 groszy, więc postanowiłam spróbować i wyszukałam adres w Internecie.
Gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że ten "numerek" przy ulicy to parcela firm spedycyjnych i fabryk, więc żeby dotrzeć do InPostu, trzeba przejść około 600m w głąb. Był to nowy oddział, więc nie został jeszcze dobrze oznaczony. Na samym końcu stał baraczek i drzwi z napisem "InPost", za którymi krył się magazyn jakiejś firmy i miła pani, która na przywitanie zapytała "InPost? Wyjść, skręcić w prawo, otworzyć drzwi "Wstęp tylko dla pracowników", przejść przez strefę rozładunku i otworzyć środkowe drzwi (nieoznaczone)". Jakiś tydzień później wszystko zostało ładnie opisane, więc przyszli klienci nie mieli tego problemu, co ja.

poczta inpost

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (35)

1