Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Lapis

Zamieszcza historie od: 19 listopada 2011 - 21:43
Ostatnio: 9 sierpnia 2020 - 19:24
  • Historii na głównej: 3 z 3
  • Punktów za historie: 293
  • Komentarzy: 851
  • Punktów za komentarze: 4956
 

#24066

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wystąpię w roli piekielnego.

Niewielka stacja benzynowa. Chcę zatankować, lecz podjazd blokuje mi stary polonez, tankujący do kanistrów ropę.
Proszę właściciela tego cudu polskiej motoryzacji, aby przejechał ok 0,5 m, co pozwoliło by mi podjechać do innego dystrybutora.
W odpowiedzi usłyszałem stek wyzwisk i przekleństw.
Po uspokojeniu żony, która chciała dzwonić na policję, powiedziałem spokojnym głosem do awanturnika:
- Za to, że jesteś chamem, nie ujedziesz 10 kilometrów.
Nie wiem co strzeliło mi do głowy i dlaczego to powiedziałem.

Po zatankowaniu, ujechałem 9,5 km (sprawdzałem tę odległość kilkakrotnie) - zobaczyłem stojącego na poboczu "naszego sympatycznego" poloneza z urwanym tylnym kołem.
Mina awanturnika w momencie zobaczenia mnie - bezcenna.
Moja żona, przez kilka dni była jakaś taka cicha i jakoś tak na mnie dziwnie patrzyła...

stacja benzynowa

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 923 (1009)

#23938

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wezwanie przykre.
Dojechaliśmy na miejsce, niestety nie było już co "zbierać". Pan, lat 35 (młody człowiek... chorował na raka) mimo próby reanimacji nie drgnął nawet. Wokół nas biegały dwie córeczki i załamana żona.
Kolega starał się zapanował nad rozpaczą żony, a ja zszedłem wezwać zespół z lekarzem (wbrew powszechnej opinii, my nie możemy stwierdzić zgonu).

Wróciłem na górę, zbierałem sprzęt (kolega podawał leki uspokajające, bo pani zaczęła wpadać w panikę) do plecaka i nagle słychać otwieranie drzwi. W pierwszej chwili pomyślałem, że już przyjechali (co by było dziwne, bo minęły jakieś 4 minuty, a przecież na sygnale nie jechali), a lekarzom zdarza się wchodzić do pomieszczenia bez pukania (uwierzcie, mam za sobą kilka lat wspólnej pracy z naszymi doktorkami ;)). Jednak za chwilę zza drzwi od pokoju wyłoniła się... sąsiadka.

S-Cooo? Tu przyjechało pogotowie?

Spojrzałem na żonę pacjenta i po jej minie zorientowałem się, że to nie jest specjalnie mile widziany gość, zwłaszcza w takiej chwili.

J-Może by pani wyszła? Proszę. Niech rodzina zostanie sama.
S-Ale ja tylko przyszłam zobaczyć. Pogotowie przyjechało!
J-Naprawdę? - Zerknąłem na swój mundur. - Nie wiedziałem. Mam nadzieję, że nie zastawiłem im podjazdu?
S-No co? Przyszłam zobaczyć!
J-To naprawdę nie jest film i prosiłbym żeby pani wyszła.

Starałem się lekko popychać panią w kierunku drzwi, ta jednak chwyciła się framugi i się gapi... "Gapienie się" - czyli coś, co w pogotowiu kochamy po prostu. Szkoda, że nie wyskoczyła z aparatem albo kamerą (choć wyglądała na taką, która chętnie by to zrobiła, gdyby akurat miała pod ręką)... Kolega wstał i przykrył twarz denata, aby zminimalizować ilość "ciekawych rzeczy do pooglądania"... Sąsiadka jednak nie dawała za wygraną. Przeszła do ataku.

S-Długo się męczył. Ehhh tam, zdarza się i tak. Każdy umiera. - I pełno komentarzy w ten deseń.
Żona pacjenta nie wytrzymała i krzyknęła przez łzy:
Ż-Wynoś się stąd! Po prostu się wynoś!

I teraz komentarz sąsiadki, po którym zbierałem szczękę z podłogi:

S-W końcu zdechł. Nie będzie mnie pogotowie wyć w nocy do tego zdechlaka!

I poszła. Profilaktycznie zamknąłem drzwi na zamek, jakby chciała wrócić czy coś...

Pogotowie ;)

Skomentuj (80) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2965 (3017)

#23817

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Czasami w naszym fachu potrzebny jest sprzęt.
Różny, czasem drobny, czasem ten większy.
A kasy zawsze piekielnie brakuje. Teraz już mniej, bo akcje władz szpitala i województwa odnowiły tabor i uzupełniły braki. Ale pamiętam dobrze te biedniejsze czasy...

W naszej bazie królowały dwa "okręty flagowe" - Mercedesy, popularne kaczki.
Wymalowane na żółto, z oznakowaniami, z zewnątrz robiły wrażenie całkiem sprawnych maszyn.
Znacznie gorzej było od środka...
Jechaliśmy do wezwania: cukrzyk, nieprzytomny, w domu na wsi. Zima.
Już przy zjeździe w drogę prowadzącą do wioski, miałem wrażenie, że ze strachu okasztanię sobie zbroję...
Droga przez las, pochyła jak czoło polityka i kręta jak jego sumienie. Do tego zima - odśnieżanie tego traktu nie leżało w sferze zainteresowań władz gminy.
Ale jedziemy twardo. Z fasonem. Nie zwracając uwagi na coraz bardziej skrzypiące hamulce i zapach palonych okładzin wyczuwalny w kabinie.
W końcu odmiana... ale nie na lepsze.
Podjazd pod górę, stromy jak cholera. W połowie dom, do którego mamy wezwanie. Dojechaliśmy, zamiatając tyłem - tylny napęd plus nieco łyse opony.

Na miejscu użyliśmy znalezionych obok drogi kamieni, celem unieruchomienia naszego rumaka i do boju. Pacjenta zbadaliśmy, zakłuliśmy, podaliśmy leki i na noszach wieziemy do karetki.
Wprowadzamy je z drżeniem łydek, bo przecież ręczny oddał ducha dawno i jedyne, co trzyma parę ton żelastwa i wjeżdżającego, ponad stukilowego pacjenta, to kawałki skały pod kołami.
W pewnym momencie straszna informacja od kierowcy:
- Nosze nie chcą się zablokować, bo stoimy na pochyłości!
I co dalej??
Ano nic... Razem z ratownikiem wlazłem do środka, złapaliśmy mocno rączkę od noszy i trzymamy. A kierowca rusza i próbuje wyjechać kolejne dwa kilometry pod stromą, ośnieżoną górę...
W połowie tej trasy nastąpiły dwa wydarzenia, obydwa niespodziewane.

Nagle otworzyły się tylne drzwi do karetki. Na oścież.
W tym momencie nasz biedny pacjent odzyskał świadomość.
Otworzył błękitne oczęta i ujrzał... oddalającą się wstążkę drogi, od której dzieliło go kilkadziesiąt centymetrów, bez żadnej fizycznej bariery, a u podstawy wielgachnej góry kilka drzew i lustro wody leżącego poniżej zbiornika...
Zaczął więc wydawać z siebie mało artykułowane, za to coraz głośniejsze jęki przerażenia. Do tego rozpoczął intensywną aktywność ruchową, zmierzającą do uwolnienia się z tego rydwanu piekieł!
I tu popełniłem błąd taktyczny, który zaowocował drugą niespodzianką. Ryknąłem:
- Nie szarp się pan, bo puścimy te nosze, a nie są zablokowane!
- Łaaaaaa!!!!!
Po tym wrzasku chorego we wnętrzu karetki rozszedł się zapach wyraźnie świadczący o tym, że nerwy ma on równie słabe, co zwieracze...
I tu doceniliśmy otwarte drzwi karety. Pozwalały oddychać bez ryzyka zagazowania na amen. Lubił chłopina zjeść, nie ma co...
Na szczęście góra się skończyła.
Zatrzymaliśmy się na równym. Wydobyliśmy nosze. Wylaliśmy ich zawartość płynną (obiad) pozostawiając stałą (konsumenta).
Zablokowaliśmy nosze i ruszyliśmy do szpitala.
Tylko przez całą drogę ciągnęły się za nami nieartykułowane ryki pacjenta, które wyraźnie świadczyły o tym, że do bazy dojedzie w znacznie gorszej, niż wyjściowo formie... Przynajmniej psychicznej.

I po co było przytomnieć?

służba_zdrowia

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 977 (1069)

#21697

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Każde studia kiedyś się kończą.
Nasze Ratownictwo Medyczne kończy się egzaminem: najpierw praktycznym, potem teoria dla tych, którzy poradzili sobie z pierwszą częścią.
Niedaleko nas egzystuje uczelnia, w której aby zdobyć tytuł licencjata, wystarczy poprawnie zawiązać chustę trójkątną...
My mamy nieco większe wymagania - nie chcę, żeby kiedyś przyjechał do mnie Ratownik o umiejętnościach harcerza...
Rodzi to jednak pewien stres wśród egzaminowanych...
I o tym stresie dzisiaj.

Nasi podopieczni twierdzą, że to właśnie nerwy uniemożliwiają im poprawne wykonanie zadań... Ale przecież to taki denerwujący zawód... Jeżeli nie radzisz sobie przy gumowej lalce, jak zamierzasz ratować ludzi?
Niekiedy... oryginalnie.
Student J. Stary ratownik, jeździ w karetce niemal od urodzenia. Typ gościa z ADHD, wykonuje polecenia przed ich wydaniem. Do tego nieziemsko ambitny i zmotywowany. Przez całe studia rył niczym kret górniczy, chodził na wszystkie wykłady i ćwiczenia, znał na pamięć większość podręczników...
Innymi słowy, pewny kandydat na dyplom z wyróżnieniem.

Dzień egzaminu.
Wchodzi J. Ale od wejścia stwierdzam jakąś patologię sposobu poruszania się. Lezie jakby... okrakiem, krokiem westernowym Johna Wayne′a...
- J., co jest? Nogę sobie uszkodziłeś?
- Daj spokój... Czwarty dzień mam taką srakę z nerwów, że się pozacierałem. Chodzić nie mogę, Loperamid nie pomaga...
No cóż... Przystępujemy do egzaminu. Pierwsza stacja to udrożnienie dróg oddechowych. Polecamy J. przygotować sprzęt i ze współegzaminatorem sprawdzamy w tym czasie fantom, komputer, defibrylator.
Z kąta, gdzie stoi J. dobiega nagle dźwięczna wibracja, jakby nieco metaliczna. Łapiemy się z kolegą za kieszenie - telefony milczą. Więc skąd ten dźwięk?

Otóż nasz egzaminowany ujął w rączki laryngoskop - metalową wajchę do intubacji - i zaczął się trząść ze strachu... I to właśnie ten interes tak brzęczał.
Oczywiście zdał doskonale. I nie był w stanie iść po wydostaniu się z sali... Musiał usiąść i posiedzieć.
Myślicie, że to szczyt nerwówki?

Otóż nie. Jest jeszcze B.
Pielęgniarka z jednego z okolicznych szpitali. W wieku średnim, cicha, wycofana, całe studia chowająca się za plecami innych. Teorię zdawała super, bo kuła niemożebnie. Ale przyszedł ten straszny moment, kiedy trzeba się było rozliczyć z umiejętności praktycznych...
Otwierają się drzwi.
Z daleka słychać coraz głośniejsze jęki:
- O Jezuuu.... O maaatko... O Jeeezuuu
Ki diabeł? Kogoś rannego niosą??
Nie. To B. Wtacza się do środka zygzakiem. Podąża raz lewym, raz prawym halsem. Dociera do mnie. Proszę, żeby wylosowała scenariusz. Nie może trafić w kartkę... Cały czas jęczy, to głośniej, to ciszej...
No to pytam:
- Czy jesteś pewna, że jesteś w stanie dzisiaj zdawać ten egzamin?
- O jeeeezuuuu.... O maaatko... Ja muszę....
Przyszła ratowniczka medyczna... W akcji...

Ale nic to.
Pierwsza stacja, tym razem BEZPIECZNA defibrylacja. Jako, że ta maszynka wali potężnym prądem i w niepowołanych rękach może być zabójcza, mam obsesję na punkcie bezpieczeństwa wykonania. Idealnie byłoby, żeby egzaminowany kilkakrotnie sprawdził, czy nikt nie dotyka pacjenta, szybciutko przyłożył łyżki, ocenił rytm, naładował i - po sprawdzeniu bezpieczeństwa - zdefibrylował. Idealnie.
B. klęka. Włącza sprzęt. I zaczyna grać na akordeonie...
Naciska w panice WSZYSTKIE guziki, jakie może znaleźć. Oczywiście po sekundzie słychać ostrzegawcze wycie - naładowała łyżki przed wyjęciem z maszyny. Błąd krytyczny.
Dziękuję jej i proszę o przejście do kolegi, do dróg oddechowych. Wybucha płaczem, krzyczy, że nie zdała już...
Ale idzie. U kolegi słucha zadania, po czym... mdleje i osuwa się na krzesło. Ponowne pytanie o celowość dalszego egzaminowania i ponownie błaga nas, żebyśmy pozwolili kontynuować.
Zaczyna.
Udrażnia drogi łapiąc pacjenta za.... gałki oczne...
Wpycha laryngoskop do gardzieli tak głęboko, że chowa nie tylko łyżkę, ale i całą rękojeść. Na koniec, próbuje wsadzić rurkę intubacyjną... przeciwną stroną, dziwiąc się, że kołnierz jej się blokuje w krtani...
Dalej jest jeszcze gorzej. Cały czas jęczy, płacze, chwieje się...
Przy stacji urazowej zabija pacjenta.
Przy scenariuszu zabija pacjenta trzykrotnie...
Wreszcie, kończymy. Ona wybucha szlochem na wieść, że oblała... Dostała równiutkie zero punktów, na setkę możliwych...

A wiecie, co w tej historii jest naprawdę piekielne?
Nie nasza postawa. Nawet nie to, że osoba pracująca w Oddziale Ratunkowym nie ma pojęcia o swojej pracy...
Ale to, że przysługiwały jej jeszcze dwa podejścia!!!
Które wykorzystała skwapliwie.
Zdobywając kolejne dwa zera...
Cóż... Przynajmniej była powtarzalna w swoich osiągnięciach...

służba_zdrowia

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 853 (899)

#21517

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Było śmiechowo, będzie poważnie. A nawet tragicznie.
Opowieść o tym, jak przez piekielnych urzędników o mało nie posłałem do piachu całej załogi ze sobą na czele...
Czy wiecie, ile kosztuje ludzkie życie?
Ja wiem.
Pięć dniówek... Strażackich.

Pewnego dnia, komendant wojewódzki PSP stwierdził, że w mieście powiatowym strażacy oddają się głównie błogiemu lenistwu.
Wyjazdów mało, albo koty na drzewach albo szerszenie w altance.
Toteż można przecież zaoszczędzić w trudnych czasach i zredukować załogę z 10 do 5 chłopa...
Z kotem dadzą radę, a i szerszenie powinni przepędzić. A pożary, wypadki? No cóż... Ostatnio jakby mniej, to może w ogóle znikną...

W takich okolicznościach pełniłem dyżur w karetce. Nieświadom decyzji władz pożarniczych. Końcówka dyżuru, za 15 minut zmiennik przyjedzie. I dobrze, bo lecę na kolejny do miasta macierzystego.
Wtedy dzwonek.
I nadzieja: może nic poważnego, może doczekam zmiany...
Zderzenie dwóch ciężarówek na "siódemce"...
Jedna pędziła po krajówce, druga - mleczarka - wyjechała z bocznej i wymusiła pierwszeństwo.

Przyjeżdżamy.
Ciężarówki stoją pod kątem prostym, mleczarka wbita w tył tej drugiej. W kabinie tejże siedzi zakleszczony kierowca, którego wycina dwóch strażaków. Skoro tak, to lecimy obejrzeć kierowcę mleczarki.
Siedzi na trawie, nogi przygniecione przewróconą kabiną cysterny, przytomny, ciut obolały.
Przed podejściem pytamy tradycyjnie strażaków, czy jest bezpiecznie. Odpowiedź twierdząca, ale...
Coś jest nie tak...
Tu też tylko dwóch młodych i spocony jak mysz dowódca...
Czyli gdzieś wpieprzyło połowę zmiany!
Podchodzimy.
Szybkie badanie przygniecionego, dwa wkłucia, kroplówka. Czekamy na poduszki pneumatyczne, na których podniesiemy kabinę. Strażacy już je rozkładają.

Cały czas, niedaleko nas, na trawę leje się strumień bliżej nieokreślonej cieczy z uszkodzonego baniaka na ciężarówce.
Trochę śmierdzi, ale w akcji nie przejmujemy się estetyką. Do czasu.
Nasz kierowca podchodzi do baniaka i nagle blednie.
- Chłopaki, to jest... stężony kwas siarkowy!!!
O w mordę...
Na ciężarówce stoi jakieś tysiąc baniaków... Część cieknie...
W zasadzie powinniśmy uciekać. Natychmiast. Bo opary po kilku minutach zrobią nam z płuc sito.

Ale kierowca mleczarki... Słabnie, krzyczy, że jak go puścimy, to padnie... prosto pod lejący się kwas.
Decyzja. Do dziś nie wiem, odważna czy po prostu głupia: Zespół wycofać się, ja zostaję i trzymam poszkodowanego.
Strażacy dawać aparaty tlenowe i łopaty, wykopiemy gościa, bo cały zalany tym kwasem.
Zanim chłopaki znaleźli i przynieśli aparat, minęła dłuuuuuga chwila... Podczas której myślałem o rodzinie.
Dostałem aparat. Chłopaki też ubrali i wszyscy, łącznie z załogą ratunkową, wzięli się do łopat.
Wyciągnęliśmy. Rozebraliśmy. Zlaliśmy hektolitrami wody. Ale stężenie było takie, że Szef, który przyjechał do pomocy do tego drugiego kierowcy, wdepnął w kałużę wody w mojej karetce i... zeżarło mu buty.

Szybko uśpiliśmy pacjenta, intubacja i do szpitala. Stamtąd samolotem do centrum oparzeniowego.
Dogorywał jeszcze trzy tygodnie...
A my? Wróciliśmy do bazy umyć karetkę... I odebrać straszliwy opier...ol od Szefa.
W pamięci utkwiła mi zwłaszcza jego rozmowa z ratownikiem:
- Chłopie, że michu jest wariat, to każdy wie... On diabłu w dupę wlezie za człowiekiem... Ale że ty, stary ratownik, dałeś się na to namówić?
Żal chłopców, bo oberwali niesłusznie.
Bo nie mieliśmy prawa wiedzieć, co jest na ciężarówce. Bo pytaliśmy, czy jest bezpiecznie...
Tylko po prostu, jakiś urzędas za biurkiem wycenił życie załogi ratunkowej niżej, niż pensję pięciu strażaków.
Nie szukałem winnego. Bo moja wina też w tym była.
Bo wprowadziłem w strefę zagrożenia chłopaków, którzy mi ufali. Wychodzi na to, że bezgranicznie...
Ale wyszliśmy z tego w miarę cało...
Sfajczony polar, nadżarte spodnie i kaszel przez tydzień...

Mogło być gorzej. A trawa w tym miejscu po pięciu latach nadal nie rośnie...

służba_zdrowia

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1023 (1051)