Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

LittleSpitfire

Zamieszcza historie od: 13 stycznia 2012 - 21:21
Ostatnio: 17 lipca 2018 - 16:14
O sobie:

Małe, "rude z charakteru". :D Chętnie podyskutuję na tematy przeróżne.

  • Historii na głównej: 4 z 4
  • Punktów za historie: 1486
  • Komentarzy: 191
  • Punktów za komentarze: 1887
 

#76748

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wspominałam już, że jestem prawie przy końcówce ciąży - 7 miesiąc w toku. Dziś byłam na badaniu cukru (badanie polega na wypiciu dużej ilości glukozy, pobraniu krwi, odczekaniu pewnego czasu, ponownym pobraniu krwi- tak w skrócie). Źle te badania znoszę - ale to już nie pierwsze więc jakoś się na nogach trzymałam.

Po pobraniach wstąpiłam do aptek - po kosmetyki, po witaminy i masę leków dla mnie i bliskich. W jednej z odwiedzonych przeze mnie zrobiłam częściowe zakupy - typu wit. C (które kosztują jakieś 2 zł za opakowanie - zaopatrzyłam się w kilka blistrów), leki przeciwzapalne. Suma zakupów niewielka, naprawdę. Jednak większości nie udało mi się w pierwszym miejscu kupić, gdyż nie było na stanie parunastu rzeczy, które chciałam, które mam sprawdzone, a zamawiać też mi było nie na rękę, toteż zaszłam do drugiej apteki - takiej lepiej wyposażonej, jakieś 20m dalej.

Skórę mam niesamowicie wrażliwą, można rzec 'prawie atopową' - podrażnienia powodują mi nawet niektóre kremy dla dzieci, oliwki itd, więc zaopatruję się w kosmetyki sprawdzone, które może są nieco droższe, ale bardziej wydajne i dobre jakościowo. Podobnie mam z witaminami, suplementami - a że często jest tak, że w lekach pełno innego syfu, którego kupować i przyjmować nie chcę, to wybieram zaufane marki.

Powybierałam kremy, rzeczy do wyprawki szpitalnej, prezenty z uwagi na zbliżające się święta naszych seniorów. Siebie też zaopatrzyłam w witaminy, shoty magnezowe, potasy itp, - jako że badania nie za ładne wyszły pod tym kątem.
Wszystko kosztuje - wiadomo. Panie farmaceutki uwinęły się, nabiły, ja zapłaciłam. Wszystko ładnie, pięknie, prawda?

Zbieram się do wyjścia - łapie mnie ochroniarz. Znam faceta, miły, dobry, uśmiechnięty. Prosi mnie o okazanie toreb i torebki. Idziemy do "pokoiku" (bardziej wnęka z drzwiami na obszar apteki) - ludzie patrzą na mnie spode łba, cóż... Nie robię scen, to jego praca.
Po nas do pokoju wpada jego 'szef', zaczyna na mnie krzyczeć, że mam wszystko z kieszeni powykładać i toreb i oni dzwonią na policję. Ja nie wiem co jest grane. Okazuje wnętrze toreb: dwa słoiczki, dresy, dwa kocyki dla zwierząt z Pepco, w torebce mojej prywatnej 4 x wit. C ( z poprzedniej apteki), syrop prawoślazowy, echinasal i paracetamol.

Koleś wyskakuje do mnie z mordą (za przeproszeniem, ale nie znoszę jak ktoś na mnie krzyczy), że czemu to ukradłam i krzyczy, i wrzeszczy, i się pieni. Ja próbuję tłumaczyć, że to nie od nich, że paragon niech zobaczy - a ten wyczes dalej swoje, że tak nie można, że muszą wezwać policję. Do tego nakazuje okazanie kieszeni. Wszystkich, nawet tych w bluzie pod bluzą i pod swetrem (w końcu na dworze -5*) i zaczyna mnie obmacywać, głównie po wystającym brzuchu (może nie jakoś nachalnie, ale jednak... zdziwienie straszne z mojej strony. Nie wiem czy prawo takie w ogóle posiadał).

Mówię gościowi, żeby mnie zostawił i spuścił z tonu, bo mnie stresuje, ja po badaniu i że nie życzę sobie oczerniania mnie na oczach ludzi, bo drzwi do kanciapy nie raczył zamknąć, a że godziny szczytu to i ludzi sporo w aptece.

Buc sobie ubzdurał, że ukradłam witamin i leków za 20 zł. Tłumaczę mu, że nie widzę jednak sensu - bo zapłaciłam u nich 20x więcej, to na co mi kraść produktów za taka sumę i żeby się ogarnął i skończył biadolić. Nie skończył. Ale zerknął na paragon i rzecze coś w stylu: "A skąd ja mogę wiedzieć, że to z tamtej apteki? Poszłaś do domu, zostawiłaś i tu przyszłaś nakraść".

Tu mi ciśnienie skoczyło. Bo i gorąco - ubrana na cebulkę byłam, bo zima w końcu za oknami, głodna, dziecię w brzuchu dokazuje, a jakiś kretyn mnie osądza o kradzież.
Pokazuję mu opakowania produktów z ich apteki, że jest nalepka z nazwą przybytku, kodem, na tamtych nie ma owej naklejki, tylko cena, nic więcej. Pacan nie rozumie. Ochroniarz znajomy prosi i sugeruje, że może pomyłka jednak. Też mu się dostało, bo 'podważa autorytet szefa' a to jest straszna zbrodnia. :D
I musiałam czekać. Na policję. Ponad godzinę. I nawet wody nie mogłam się napić, bo skąd? Jak poprosiłam to buc mi odmówił. Pilnował mnie, jakbym co najmniej nakradła towaru za tysiące zł. Moją prośbę o picie zbył tym, że 'trzeba było nie kraść'. Czułam się upokorzona, bezsilna i zwyczajnie było mi przykro.

Policja przybyła. Nawet przeprosili mnie, powiedzieli, że gdyby znali zarys sytuacji przyjechaliby szybciej. Dodali otuchy, że to nie powinno tak być i czy nie potrzebuję czegoś. Miłe chłopaki.
Pani farmaceutka nawet mi wody przyniosła na koniec i pufę, zaproponowała zmierzenie ciśnienia i pomoc. Doceniam. Naprawdę.
Ale co z tego? Skoro ludzie, którzy byli tam, sąsiedzi, znajome twarze, pewnie swoje pomyśleli.

Także dziękuję szefowi ochrony apteki. Za stracony czas. Za nerwy. Za chęć puszczenia bełta. Za to, że jest na tyle super, że nie potrafi ogarnąć prostej rzeczy i z ciężarnej, osłabionej lekko kobiety zrobił pośmiewisko. Brawa. Order Niecodziennego Zaangażowania Ochrony się mu należy. I nawet przepraszam nie usłyszałam.
Apteka tania - ceny czasem o 40% niższe niż gdzieś indziej, więc szkoda by było ją zmieniać, ale niesmak pozostanie ogromny.

apteka ochrona policja usługi

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 295 (359)

#76341

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pra­cuję w ban­ko­wo­ści. Wiąże się to z tym, iż od czasu do czasu jestem zmu­szona zabrać stos papie­rów do domu, by ogarnąć je w ciszy i spo­koju.
Waż­nym ele­men­tem jest fakt, że do pracy noszę torbę od laptopa, jest mi zwy­czaj­nie wygod­niej.
Prze­cho­dząc do meri­tum.

Wra­ca­łam sobie wczo­raj po godzi­nie 20 do domu wła­śnie z tą nie­szczę­sną torbą i toną papie­rzysk w niej, wysia­dam z tramwaju i idę pokracz­nie w obca­sach, klnąc w myślach, że zachciało mi się wyso­kich butów.
W pew­nym momen­cie czuję szarp­nię­cie i widzę jak jakiś gówniarz, ucieka z moją torbą.

Nie­wiele myśląc, ścią­gnę­łam buta i jak zazwy­czaj ani siłą, ani cel­no­ścią nie grze­szę to obcas ude­rzył złodzieja w okolice głowy.

Ude­rzył dość mocno, bo facet aż się prze­wró­cił, po czym uciekł już bez torby.
Zabra­łam tę torbę, miła pani dała mi swoją wizy­tówkę, żeby w razie czego, gdy­bym została oskar­żona o napaść na nie­win­nego prze­chod­nia zadzwo­niła do niej.

W sumie tak doszłam do wnio­sku, że obcasy to jed­nak całkiem spoko buty.

droga do domu

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 303 (327)

#76391

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Moja rodzicielka dostała odpieluszkowego zapalenia mózgu i to tak już trwa 6 rok. Mój brat jest rozpieszczony jak dziadowski bicz przez wszystkich, mi to tam rybka, zjeżdżam do domu tylko na święta, ALE. Z racji problemów zdrowotnych byłam zmuszona zrobić badania, niestety lekarz stwierdził, że mam zrobić je sobie na własną rękę, bo mi nic tak naprawdę nie jest i tylko sobie wymyślam. Więc kierunek mama i proszenie o jakąkolwiek pomoc, bo niby oszczędności jakieś mam, ale nie starczy. Usłyszałam klasyczną formułkę, że ona nie ma i po co będziesz wydawać pieniądze na badania, nic ci nie jest! No dobra, zapożyczyłam się u znajomych i badania porobiłam (o dziwo wizyta w szpitalu konieczna).

Wczoraj dowiedziałam się dlaczego rodzicielka nie ma pieniędzy. Kupiła bratu pod choinkę Playstation. Szkoda nie wspomnieć o ostatnim zakupie drona, teleskopu i drugiego już tabletu - przypominam - SZEŚCIOLATKOWI.
Czy to ze mną jest coś nie tak, że uważam, że takie rzeczy są za dorosłe jak dla dziecka? Jak widać są dzieci ważne i ważniejsze.

rodzina

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 221 (257)

#75247

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia lekarska, o tym, że lepiej leczyć niż wyleczyć.

Kolega dostał czegoś w rodzaju alergii. Pewnej wiosny zaczął mieć ostry katar. Na początku myślał, że przejdzie ale katar nie mijał miesiąc, dwa, trzy....

Po pół roku codziennego sponsorowania producentów chusteczek wybrał się do lekarza. Prywatnie, do podobno najlpszego laryngologa we dużym mieście. Laryngolog popukał, postukał, pozaglądał gdzie się da. Diagnoza: "w sumie to nie wiadomo co jest", koszt: 200 zł.

Mija rok, mija drugi codziennych ataków kataru. Codziennie idzie 100 chusteczek. Codzienne problemy z zaśnięciem przez zatkany nos. W tym czasie dwóch kolejnych lekarzy potwierdziło poprzednią diagnozę. To znaczy, że diagnoza jest trafna, prawda?

Trafiłem na necie na starożytną (praktykowaną jeszcze przez joginów) metodę płukania zatok. W aptece są gotowe zestawy. Pytam kolegi czy próbował.

Nie, nawet nie wiedział o tej metodzie. Zrezygnowany, już dwa lata się męczy, poleciał do apteki.

Następnego dnia kataru zero. Dziś mija miesiąc i nadal nic. Nowy człowiek!

Koszt? Niedrogo. 40 zł za zestaw, 6 zł za sól fizjologiczną do płukania.

Trzech laryngologów skasowało grube pieniądze. Przepisywali leki ale żaden nie potrafił zaproponować najprostszej metody.

Pacjent złośliwie wyzdrowiał i już nie sponsoruje lekarzy.

EDIT: Okazało się, że dużo ludzi męczy się z nosem i zatokami. Dostaję na priv pytania o metodę. Bardzo prosta - w aptece prosisz o zestaw do płukania nosa (najtańszy 18 zł). W zestawie jest specjalna buteleczka, kilka saszetek do rozpuszczenia i instrukcja. Można też płukać solą fizjologiczną do kupienia w aptece. Płucze się co dzień lub dwa. Pomaga.

lepiej leczyć niż wyleczyć

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (248)

#75040

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szlag mnie po prostu trafi.
Zdarzyło się tak, że z partnerem mieszkamy u niego w domu (żeby nie było: dokładamy się do rachunków, środki czystości mamy swoje, żywność kupujemy, sprzątamy).
Ogólnie mieszka się dobrze, jest tylko jedno ALE i to spore.

Jest nim siostra mojego faceta. Rozpuszczona jak dziadowski bicz pannica, która pracą rączek nie skalała, ani umysłu nauką (tak, liceum skończyła aż na 1 klasie), na dodatek posiadająca lepkie rączki i dziwny sposób pojmowania cudzej własności.
Co robi? Podbiera mi kosmetyki, póki co tylko do higieny, no ale jednak podbiera.
Naturalny szampon? Chętnie się poczęstuje. Żel pod prysznic? No ależ proszę.
Uprzedzając pytania, rozmowa z francą nic nie pomoże, bo ona udaje, że ja i partner nie istniejemy (ciekawe, że kosmetyki już tak), a teściowa nic z tym nie zrobi, bo to jej oczko w głowie i każda uwaga pod adresem królewny jest przyczynkiem do awantury.

Wyprowadzimy się, ale dopiero na wiosnę, kwestie lokalowe.
Jakiś pomysł na podbieraczkę? Bo nie chce mi się już biegać ze wszystkim do łazienki, a i miejsce w pokoju mam ograniczone.

szwagierka kochana

Skomentuj (68) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (208)

#74868

przez ~bm89 ·
| Do ulubionych
O broni, chociaż nie prawdziwej.

Tytułem wstępu - do niektórych pistoletów hukowych można zamontować nakładkę na lufę, z której można strzelać takimi małymi rakietkami, co daje efekt podobny do fajerwerków.


Taki pistolet miał mój ojciec i strzelał z niego na nowy rok.

Był sylwester, dawno temu. Miałem jakieś 10 lat. Gdy wybiła północ, wyszliśmy z rodzicami za blok postrzelać. Wziąłem torbę ze standardowymi fajerwerkami i pobiegłem przodem, bo rodzice jeszcze ze znajomymi pili szampana. Za blokiem już zebrali się ludzie z okolicy i strzelają. Ja też odpalam sobie rakiety z butelki, jak nagle coś mnie uderzyło w głowę i padłem na ziemię. Jakiś dres, w towarzystwie dwóch kolegów, zasadził mi kopa, zabrał torbę z rakietami, odwrócił się i idzie jakby nigdy nic. Ja wstałem, wyrwałem mu torbę z rąk i biegnę przed blok, do klatki schodowej. Dresy za mną, z okrzykami "zap***dolę cię gnoju". Akurat rodzice wychodzili z klatki i na szybko powiedziałem co się stało.

Po chwili zza bloku wybiegły dresy i do nas, z ryjem i z łapami. Dookoła pusto, bo wszyscy za blokiem. Wtedy ojciec wyciągnął pistolet i przyłożył go do czoła tego najbardziej agresywnego patola. Cóż to była za zmiana! Już nie krzyczał, nie machał łapami, nie chciał nikogo zap***dalać. Płakał jak mała dziewczynka, przepraszał i błagał, a koledzy stali wręcz na baczność. Ojciec krótko i zwięźle kazał im się oddalić w trybie szybkim, co też niezwłocznie uczynili.

Czy mogę zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie broń, to tamtej nocy trójka dresów pobiłaby albo nawet i zabiła rodzinę z dzieckiem, z powodu kilku petard?

dresy

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 248 (290)

#74024

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Dzisiaj poruszę pewien temat, wydawało by się, oczywisty. Postanowiłam opisać piekielność, można by rzecz, organiczną, bo przypisaną mentalności i przyzwyczajeniom społecznym. Wszystkich, którzy od razu postanowią dementować, zaznaczam - jeśli Wy nie spotkaliście się z takimi zachowaniami, macie szczęście, ale nie znaczy to, że ja naciągam czy wyolbrzymiam. Mam spore doświadczenie w opisywanej dziedzinie, także wiem, o czym piszę.

Sprzątanie. Zajmowałam się tym zawodowo, najpierw na zlecenie, potem pod własną działalnością, później zatrudniałam pracowników, a aktualnie robię to w ramach hobby - sprzątam, bo mnie to relaksuje, jest doskonałym zajęciem po 8 godzinach za biurkiem, a jeśli jeszcze za to płacą, to bajka. Aktualnie nigdzie się nie ogłaszam, zlecenia mam jedynie z polecenia. Nie wszystko też biorę - mam ograniczony czas i tak jak wspomniałam, to raczej hobby, niż stałe zajęcie.

Chcę napisać o mentalności ludzi, którzy zawodowo zajmują się utrzymaniem porządku. A w zasadzie o ich pretensjach do świata i pracodawcy, bo jak to, ktoś od nich czegokolwiek wymaga? Czasami zdarza mi się pracować w większych ekipach, z innymi ludźmi i wtedy czuję się, jakbym trafiła do ukrytej kamery. Dodam jeszcze, że mentalność pracodawców i usługobiorców na przestrzeni lat też uległa zmianie i aktualnie mało kogo obchodzi, co robisz. Oczekuje efektu, czyli nie płaci za sprzątanie jako proces, a za posprzątaną przestrzeń, którą zlecał. A pracownicy? No cóż, najłatwiej będzie mi w punktach wymienić, co zdarza się nagminnie.

1. Machanie brudną szmatą. Nie ważne, że ścierka, którą odkurzyło się już 30 biurek już tylko rozmazuje kurz i brud po powierzchniach. Nieważne, że szmatce potrzebne już tylko pranie, można przecież przetrzeć nią jeszcze kolejne 30 biurek, a później wypłukać, wysuszyć, a za tydzień cały proces powtórzyć. Nie dziwię się, że takie powierzchnie szybko niszczeją, pokrywają się nalotem, bo w końcu wcieranie w nie brudu przez kilka tygodni nie może się inaczej skończyć.

2. Ta sama praktyka co wyżej, ale związana z podłogami. Przecież po płytkach się tylko chodzi, z bliska nie ogląda, więc po co się przemęczać? Machanie brudnym, śmierdzącym mopem to praktyka, której zupełnie nie rozumiem. Przecież od takiego zapachu można dostać mdłości, a utrzymuje się on jeszcze chwilę po użyciu takiego świństwa. Ale nie chce się płukać, wyprać, więc lata się na tym cuchnącym mopie. Efekty widać bardzo szybko, choćby na cokołach, czy w postaci brudnych zacieków na schodach.

3. Sprzątnie kuchni i łazienek to w zasadzie temat na oddzielną historię. Tutaj zaznaczę tylko, że nagminne jest po prostu przecieranie tych powierzchni, a nie ich czyszczenie. Widać to po kilku tygodniach, kiedy wokół baterii czy wylotów wody zbiera się osad, czy to wapienny, czy z kamienia. Gdyby regularnie miejsca te były czyszczone, osadu by nie było.

4. Ten punkt nie dotyczy może samego sprzątania, ale zachowań ludzi, którzy to robią. Czasem bywa, że spotykam osoby, które wykonują usługi tam, gdzie ja też kiedyś byłam. Ogólnie, po zamknięciu działalności zrezygnowałam ze sprzątania wielu domów, bo zwyczajnie nie miałam na to czasu. Często panie, które spotykam na większych zleceniach znają się wzajemnie i znają obiekty, które ja też kojarzę. Kiedy takie panie złapią nić porozumienia, umilają sobie prace rozmową. O czym? A o klientach właśnie. Lecą nazwiskami, adresami i nie przejmują się, że ktoś postronny może je usłyszeć. A obgadują na potęgę, począwszy od wystroju mieszkania, ubrań, ogólnie majątku - teksty o setkach złotych wydanych na sukienkę czy tysiącach na buty są normą. O przyzwyczajeniach, np. dotyczących porannej kawy, weekendowych wycieczek lub pracy. A kończąc na wymaganiach, bo przecież kto to widział, żeby trzeba było kabinę prysznicową czyścić z osadu, toż to trzeba pracować, a ona/on płaci mi tylko 200zł (za sprzątnie 100m2 domu, faktycznie skandal). Lepiej pozamiatać i tak czyste korytarze, pomachać ściereczką blisko obecnych w domu ludzi, bo to widać i nie można powiedzieć, że się nic nie robiło. A później wielkie zdziwienie, że nikt nie chce przedłużyć zlecenia, szukają kogoś innego. Skoro po wyjściu sprzątaczki okazuje się, że nadal jest brudno, to co innego pozostaje? I obgadują takie panie później tych ludzi, prawie że publicznie.

Na koniec dodam jeszcze, że to nie są wyjątki. Czasem dzwoni do mnie stara klientka z pytaniem, czy nie mam czasu, albo czy nie mogę kogoś polecić, bo od roku czy dwóch nikogo nie może znaleźć. Czy odwiedzam przybytki, gdzie pracowałam i widzę, jak są zapuszczone. A rynek się psuje, stawki coraz niższe, bo pracodawca woli najpierw sprawdzić, czy osoba, która do niego przyjdzie w ogóle nadaje się do pracy. Z doświadczenia wiem, że stawki zwykle rosną, kiedy podejmuje się dłuższą współpracę. Ale co to obchodzi taką Halinę czy Grażynę, która zgarnie 200zł i idzie w długą, bo wie, że i tak nie wróci już do tego domu? Co ją obchodzi, że gdyby się postarała, to 200zł dostawała by dwa razy w tygodniu, skoro i tak dostanie, gdzie indziej za każdym razem, a się nie narobi?

Sprzątnie to niby nic trudnego, ale odkąd zajęłam się tym zawodowo, zwracam uwagę na to, w ilu domach, które odwiedzam, syf nie powstał w tydzień, a budowany był latami, właśnie przez takie praktyki. I to też domach prywatnych, znajomych, gdzie porządek utrzymuje pani domu. To chyba taka metoda, na przecieranie brudu, a nie jego sprzątnie. Ja nie wyobrażam sobie życia w zapuszczonej przestrzeni, większość moich klientów też wymaga faktycznej czystości, a ja nie potrafię sobie wyobrazić, że ludzie żyją w mieszkaniach, gdzie toaleta jest myta raz w miesiącu i to wodą, a nie detergentem...

sprzątanie

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (190)

#74012

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewnie podobnych historii było już tutaj wiele ale mimo wszystko postanowiłem się podzielić też swoją.

Z natury jestem raczej życzliwym człowiekiem, który pomaga ludziom jeśli tej pomocy faktycznie potrzebują. W dodatku mieszkam też w małej miejscowości, z której dojeżdżam do pracy do jednego z większych miast wojewódzkich.

Tego dnia akurat jechałem na popołudniową zmianę. Tak jak zawsze przesiadłem się z pociągu którym jeżdżę do komunikacji miejskiej i podjechałem kilka przystanków w stronę miejsca swojej pracy. Tak się akurat stało, że wysiadłem przystanek wcześniej, by podejść do sklepu kupić sobie coś na ząb, bo byłem w tym dniu bez obiadu.

Gdy wyszedłem ze sklepu ruszyłem w kierunku pracy i doszedłem do jednego z większych skrzyżowań na mojej drodze (wiadomo po 2 pasy dla każdego kierunku jazdy w dodatku w środku pas zieleni). Gdy ustawiłem się grzecznie przy przejściu zauważyłem, że przed światłami stoi samochód z włączonymi światłami awaryjnymi, a wśród innych samochodów biega roztrzęsiona Pani, która próbuje się gdzieś dodzwonić i w dodatku prosi innych kierowców o pomoc. Jej prośba do tego momentu spotykała się z odmową. Dla nas na przejściu włączyło się zielone, doszedłem do miejsca akcji, podszedłem do Pani i zaoferowałem swoją pomoc. Jako, że w tym czasie dla tego kierunku jazdy włączyły się też zielone światła na sygnalizacji, to wszyscy pojechali, a niektórzy mieli jeszcze czelność trąbić, że to auto stoi mimo, że było zepsute. Dopiero kiedy ja się zaoferowałem z pomocą jednego z kierowców ruszyło sumienie i pomógł mi przepchnąć auto na wysepkę żeby nikomu nie zawadzało.

Najbardziej oburzył mnie fakt, że mimo iż Pani prosiła o pomoc, to nikt się nie ruszył. Nawet osoby, które stały obok mnie przed przejściem dla pieszych po prostu zignorowały ten fakt. I choć wiem, że nie wolno życzyć nikomu źle, to jednak życzę tym wszystkim którzy albo patrzyli bezradnie albo odmówili pomocy tej osobie, żeby spotkał ich podobny los.

ulica auto skrzyżowanie

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (197)

#73247

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jakiś czas na piekielnych siedzę, to i konto zrobię, to i historii parę dodam, może komuś się spodoba.

Zacznę od pół-zabawnej.

Trochę o mnie: wiek 20 lat, podobno samiec, choć w sumie z wyglądu jestem bardzo podobny do dziewczyny, szczególnie "od tyłu"(czytaj: długie włosy i kształt ciała), ale od przodu, jeżeli się nie ogolę to nie da się mnie pomylić.

Czas: Sierpień 2015
Miejsce: SKM Gdańsk > Gdynia

Wsiadam do SKMki wracając z, byłej na chwilę obecną, pracy. Kupuję bilet od konduktora i, jako że bliżej mi tak będzie do zejścia z peronu, idę na tył SKM-ki.

Nagle, w połowie drugiego składu, dostaję... klapsa.
Obracam się, a tam siedzi obleśny stary dziad. Nie jakiś żul co prawda, bo w miarę zadbany starszy człowiek, ale jednak dziad i się obleśnie do mnie uśmiecha.

Zobaczył zarost.

Mina mu zrzedła.

Ja się obleśnie uśmiechnąłem i zacząłem się do niego powoli przysuwać.

Nigdy nie widziałem jeszcze tak przerażonego człowieka.

Gdzie piekielność?
Po pierwsze, dziadyga obłapiający sobie młode "d*py" bez pozwolenia. To oczywiste.
Ale wokół siedzieli ludzie, którzy udawali że nic się nie dzieje dopóki nie zauważyli "jakże komicznej" pomyłki dziadka. Heheszki były, a reagować to nie ma komu.

Ok, sytuacja była komiczna ale tylko dlatego, że nie byłem jakąś dziewczyną. Jakbym BYŁ dziewczyną to pewnie bym gościa tam rozpruł paznokciami.

Nie każę nikomu lać tego dziadka po mordzie(choć w sumie czemu nie...), ale na miłość boską, reagujcie!
Co, że niby inni z boku zaczną gadać coś o WAS że jesteście "niewychowani" i "chamscy" bo strofujecie "biednego starszego pana"?

Nie robicie tego dla nich. Reagujecie, bo ta dziewczyna która dostała klapsa od obleśnego dziada mogła być waszą dziewczyną, żoną, matką czy cokolwiek. Robicie to dla siebie i dla osób, które nie powinny i nie chcą być tak traktowane.
I nie myślcie w sposób "nic z tego nie mam, nawet głupiego dziękuję" - bo właśnie takie myślenie powoduje, że kultura i moralność upadają.

komunikacja_miejska

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 440 (466)

#72894

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielności mnie spotkało już tyle, że można by książkę napisać. Więc postanowiłam, że podzielę się kawałkiem z mojego życia tutaj. Zrobię to na raty, bo sporo tego.

Rozdział pierwszy.
"Paracetamol najlepszy na wszystko".

Mieszkam w Anglii od lat kilku. Ponad dwa lata temu zaczęłam mieć problemy z lewą nogą i prawym okiem. Mianowicie co kilka dni dostawałam dziwnych skurczy, napadów w stopie, z biegiem czasu obejmowały już nogę do kolana i stawały się coraz częstsze i boleśniejsze, a po napadzie, bo po kilku miesiącach to były to ewidentne drgawki jak u epileptyka, noga była bezwładna przez kilkanaście minut.

Pewnie nie wszyscy wiedzą jak wygląda angielska służba zdrowia (NHS). Tutaj każdy ma lekarza pierwszego kontaktu GP i to on daje skierowania do specjalistów, na badania etc. Więc wybrałam się do owego lekarza. Dowiedziałam się, że moje napady to jedynie skurcze, bo mam niedobór magnezu i żebym nie dramatyzowała. Tak powiedziało mi siedmiu lekarzy u których byłam, w mojej przychodni idzie się do losowego lekarza. W pewien weekend wybrałam się na angielski SOR i po rozpłakaniu się udało mi się wyżebrać skierowanie na badanie krwi, niestety za mało płakałam i tylko zbadali elektrolity. W tym samym czasie dostałam zapalenia nerwu kulszowego i ledwo byłam wstanie chodzić, leżeć, w ogóle egzystować. Gdy poszłam do lekarza, to usłyszałam że jem za mało paracetamolu i mam jeść minimum 8 tabletek dziennie plus ze 6 ibuprofenu. Niestety, a może stety na tyle wątrobę szanuję, że nie skorzystałam z rady.

Prawe oko miało natomiast taki problem, że zaczęłam coraz gorzej widzieć, a co jakiś czas się wyłączało dostarczając mi rozrywek w postaci egipskich ciemności i wpadania na framugi, krzesła i inne przedmioty, które niefortunnie znalazły się po prawej stronie. Pewnego ponurego styczniowego dnia udałam się prywatnie do optyka, pani popatrzyła podumała i dostałam skierowanie na drugi dzień do szpitala na okulistykę. Tam kilku panów patrzyło, zakrapiało, dumało i postanowili wysłać mnie do kolejnego szpitala na SOR.

Dnia kolejnego miałam tomografię głowy. Po badaniu zaraz podeszła do mnie pielęgniarka, coś w jej wyrazie twarzy mnie zaniepokoiło, była przejęta. Wzięła moją torbę i płaszcz i zaprowadziła do pana doktora, który kazał usiąść i z równie zatroskaną miną spytał się czy ktoś ze mną jest. Powiedziałam że sama przyjechałam. Przytaknął i pokazał mi zdjęcie. Guz mózgu w wielkości dorodnej klementynki. Załamałam się i zaczęłam płakać. Tydzień później miałam 8 godzinną operację, a później 6 tygodni naświetleń. Owy guz okazał się jakąś bardzo złośliwą odmianą obłoniaka, który posiada tylko łacińską i strasznie długą nazwę i występuje szalenie rzadko. Oka nie dało się uratować. Znaczy jest, ale ledwo widzę i dalej wpadam na krzesła, które znajdą się po prawej stronie. Biorę leki na padaczkę, bo jednak miałam rację i to nie był brak magnezu, a neurolog powiedział że ta noga to był główny objaw.
A na rwę pomogły dopiero sterydy.

Rok chodziłam po lekarzach z nogą. NHS prowadzi sporą kampanię żeby z każdą pierdółką (np kaszel, problemy z sikaniem) chodzić do lekarzy, bo to może być rak. Jednak widać do lekarzy to nie dociera i dalej leczą wszystkich paracetamolem.

zagranica

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 391 (409)