Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

budyniek

Zamieszcza historie od: 19 kwietnia 2013 - 17:51
Ostatnio: 16 czerwca 2016 - 6:41
  • Historii na głównej: 23 z 28
  • Punktów za historie: 18592
  • Komentarzy: 104
  • Punktów za komentarze: 944
 

#51296

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkamy na wsi.
Ale takiej prawdziwej. Krowy, świnie, za oknem żyto. Nie takiej z białymi płotkami i młódkami w Lexusach.

Mamy sąsiadów. Starsza sąsiadka-plotkara z synem-starym kawalerem (lat 40). Nie są to przyjaciele, ale z sąsiadami na wsi żyć dobrze trzeba.

Któregoś razu Barbara (sąsiadka) zachodzi z prośbą. Bo my jednak miastowi, a tu na wsi młódek nie ma i czy może byśmy jej Jacka (syna) z kimś zapoznali.

Pomni na prośbę, przy organizowaniu imprezy, zaprosiliśmy kilka kobiet adekwatnych i owego kawalera.

Jacek coś markotny całą imprezę, tylko popija coraz intensywniej. Do zapoznanych pięknot się nie odzywa.

W końcu alkohol wezbrał w żyłach. Jacek wstaje. Zataczającym się krokiem podchodzi do jednej z dziewoi i z powłóczystym spojrzeniem wypala na całe gardło:

- A ruchasz się?!

Oj, coś nam się wydaje, że jednak długo kawalerem pozostanie...

wiejskie umizgi

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 905 (1011)

#51050

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak to gorzej jest kupić coś porządnego...

W zeszłym roku kupowaliśmy meble. Najgorzej było znaleźć ładne łóżko. Udało się! Śliczne, duże łóżko, zagłówek z półeczkami, podświetleniem, radość w domu wielka.

Łóżko kupujemy na lata, więc nie odstrasza nas cena. W tym samym salonie meblowym dobieramy materac. Też kwota duża, ale czego się nie robi dla własnej wygody i wypoczynku.

Sprzedawca przekonuje nas, iż należy dokupić stelaż "elastyczny". Taki z wyższej półki, co sam pierdzi, zamiata i robi tosty, aby ten nasz wyniuniany materac był bezpieczny. Ochoczo dopłacamy.

Łóżeczko składa technik, na którego trzeba się było naczekać, ale żaden problem. Małżeńskie łoże okazuje się wygodne, praktyczne i piejemy z zachwytu.

Po jakimś czasie... zapada się. Podczas gramolenia się na łóżko, stelaż spada z "trzymadełek" z jednej strony. Problem dość duży. Po którymś razie przestaliśmy uznawać to za przypadek. Po przeanalizowaniu okazuje się, że stelaż jest ciut przymały i podczas kręcenia się, łóżko jakby się rozszerza, a konstrukcja spada.

Co robi normalny człowiek? Reklamuje!

Cóż się okazuje? Stelaż powinien być przykręcony do łóżka, żeby nie spadał. Dlaczego nie został przykręcony przez "składacza" z ich firmy? "Bo miał widocznie zły dzień", i... "Technik nie ma obowiązku tego robić, bo stelaż nie jest od kompletu, tylko kupiony oddzielnie". Cóż z tego, że kupiony w tym samym sklepie? Cóż z tego, że to sprzedawca kazał brać lepszy? Gdybyśmy kupili taki za 69 zł z kompletu, a nie taki za 500 lepszy, to mieliby obowiązek "połączyć" dwa produkty, a skoro nam się lepszy zamarzył, to może się zapadać... Na pytanie, czy jak zaczniemy wiercić w produkcie to stracimy gwarancję, szanowna pani oświadcza, że oczywiście, bo nie wolno.

Więc wiercić trzeba, bo spada, ale nie wolno bo gwarancja przepadnie. A ten tańszy ma "dziurki" na przykręcenie, więc byłby przykręcony.

Polityka rozbrajająca... jutro kupimy wkręty i sami sobie "zintegrujemy" ten nasz wymyślny, zapadający się luksus. A jeśli nie... Słoma jest, worki są... zrobimy sobie więzienne sienniki, wtedy chociaż sami wybierzemy pasujące elementy kompletu...

Zapadający się luksus

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 578 (686)
zarchiwizowany

#51327

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Co jest z tymi ludźmi?

Rynek, bazar, targowisko. Wszędzie pozapychane, auta na poboczach.

Mąż ustawił się również na poboczu, pogoniony, żeby wielkie truskawki przytargał, bom spragniona. Siedzę na miejscu pasażera, z tyłu w bagażniku i na złożonych siedzeniach wózek inwalidzki. Widoczny. Choćbym się chciała przestawić-nie przestawię. Z resztą stoimy "legalnie" tak jak kolejnych kilkanaście samochodów.

Gramoli się babsko. Wciska pomiędzy zaparkowane na poboczu samochody a rów. Jojczy, psioczy, złorzeczy.

"No i jak tu przejść?! no jak?! no pozastawiali, no! jak tak można! przejść się nie da! uf, puf, no nie przejdę!"

Marudzi tak przeciskając się obok kolejnych samochodów. Dochodzi do naszego pierdzibąka. Ufa, pufa, wzdycha, opiera łapsko na lusterku, przeciska się, żeby trzewika nie zanurzyć w błocie.

"No jak tu stoją! tu się przejść nie da!"
"Bo tu chodnika nie ma!" odkrzykuję, gdy była na wysokości maski. Przetruchtała kolejne 50 metrów i chyba dopiero wtedy wymyśliła ripostę, bo zaczęła wygrażać podniesioną łapą.

Lepiej się uświnić jak nieboskie stworzenie i gramolić poboczem, zamiast pustym, równiutkim chodnikiem naprzeciw, prawda?



Koniec wrażeń? Otóż nie.
Czytam dalej, a tu gramoli się dwóch średniozaawansowanych wiekowo panocków. Jeden zatrzymuje się przy moim otwartym oknie i zaczyna odgrażanie.

"No jak to tak?! jak tak można?! tu się przejść nie da! Milicja jakby jechała to byś taaaaki mandat dostała! Józek, dzwoń po milicję! Przestaw to auto babo, bo milicję zawołam! Tu nielegalnie stoisz! mandat taki! tylko milicja będzie jechała!"

i taka tyrada dobre kilka minut. Sama, w dwupaku, nie będę dziadygi prowokować mocniej i się odszczekiwać, czytam dalej. Perorowali dalej kilka metrów za samochodem, chyba zastanawiając się jak tu milicję wezwać...

Do tej pory zastanawiało mnie, czy faktycznie jeszcze komuś się wydaje, że zomo i milicja istnieją. Sądziłam, że to przejaskrawione historie. Ale odszczekuję.

ONI ISTNIEJĄ!

logika pieszych

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 17 (59)

#50804

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nienawidzę braku kultury i hipokryzji. Czasem jednak trzeba być dyplomatą... albo i nie ;)

Kilka lat temu miał miejsce sylwester. Rzecz niebywała, prawda?

Otóż, planów mi bozia poskąpiła, mąż nie był mężem, a dopiero raczkującym "chłopakiem". Miał on się wybrać na sylwestra do znajomej, więc oczywiście zaproponował moją tam obecność. Plany dość nagłe, chwilkę przed zamknięciem galerii handlowej wparowałam tam jak tsunami kupując sukienkę, buty, torebkę i pasującą biżuterię.

Naszykowana oczekuję na partnera. Telefon dzwoni. Niestety Pani Gospodarz zmieniła zdanie, bo ona mnie nie zna i... boi się, że coś ukradnę. (zabawne, gdyż posiadając wielki dom, pracę płatną nadzwyczaj dobrze i 2 letnie auto raczej nie miałam w planach obrabiać kawalerki czy skusić się na kilkunastoletni telewizor).

Sylwestra spędziliśmy kameralnie, bez pretensji, przecie Pani Gospodarz mnie nie zna.

Jakiś czas później, gdy jeszcze zimowe miesiące trwały, odbyło się spotkanie w klubie w gronie znajomych mojego M. W trakcie poczułam się średnio, więc uzgodniliśmy, że ucieknę do domku i później przyjadę po ukochanego, żeby go bezpiecznie dotransportować zaprocentowanego do domu.

Zaproponował, żeby podrzucić jego bliskiego przyjaciela z małżonką. Niezbyt po drodze, ale nie ma kłopotu. Z klubu wytaczają się 4 osoby. Ku zdziwieniu moim i partnera oprócz zadeklarowanych pasażerów do autka chce się ładować również dodatkowa kobitka. Wszyscy sądzili, że wybiera się na przystanek w tym samym kierunku, nic o transporcie mówione nie było.

Zapytałam, gdzie chce jechać. Drugi koniec miasta. Kim była owa dama? Pani Gospodarz, posądzająca mnie o zapędy kleptomańskie.

Dusza moja rogata wyszła na wierzch. Sama, bez mojego udziału, z uśmiechem rzekła:
- Wiesz, ja to w sumie cię nie znam i się boję, czy czegoś mi z auta nie ukradniesz. Rozumiesz oczywiście, tak jak ja rozumiałam?

Obraza spowodowała zapowietrzenie i wściekły trucht na przystanek z okrzykami "jak mnie zgwałcą, to będzie twoja wina!".

Chyba nikt się nie połasił, bo wezwanie do zapłaty za szkody moralne czy alimenty nie przyszło ;)

gastronomia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 805 (915)

#50446

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludzie mają antypatie... Ale, żeby auto pałało nienawiścią?

Klient przyjeżdża do warsztatu.
Objawy:
Auto gaśnie i nie odpala. Tak o. Bez okoliczności, bez powodu, czasem tak robi.
Prośba klienta:
zrobić autem dużo kilometrów, żeby na pewno nie było kłopotu.
Wstępna diagnoza:
Żonka mogła w kałużę wlecieć i gdzieś zwarcie jest. Kilometry kabli w aucie, więc spełnimy prośbę i zobaczymy co się stanie gdy... auto stanie ;)

Autko użytkowane przez nas kilka dni. Dziury, kałuże, lejący deszcz, skwar z nieba, jazda agresywna jak i taka dla jeździdełka przyjemniejsza.

Kłopot jest. Auto NIE GAŚNIE, ba chodzi jak w zegarku, odpala od pryknięcia, na komputerze diagnostycznym żadnych błędów.

Dzwonimy do klienta, zgodnie z prośbą przejechaliśmy ponad 400 km, auto nie wykazało żadnych obiekcji. Facet zadowolony, bo płacić nie musi. Odbiera autko.

6 minut niezmąconego spokoju. Telefon.
Auto stoi jeszcze na tej samej ulicy co warsztat. Ki czort? Znów, żadnych błędów, facetowi odpalić nie chce. Wsiada mąż... Odpala od pierdnięcia i jeszcze radośnie merda rurą wydechową.

Autko chyba zwyczajnie swojego właściciela nie lubi, bo tylko jemu krnąbrność objawia.
Dostaliśmy ofertę kupna złośliwego sprzętu. Przemyślimy, w końcu nie można tak ot, olać tak szczerego uczucia autka.

warsztatowe miłości

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 651 (745)

#50230

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Klienci warsztatu samochodowego. Część pierwsza.

1. Typ "natychmiast"

Dzwoni o 23 w niedzielę, bo uszczeleczka nieszczelna, autko nie dynda, a rano do pracy. O 6 by pan, panie złociutki przyjechał. Po tłumaczeniach, że o 6 żadnych części się nie dostanie, klient zgadza się na późniejszą wizytę. Od 6 alarmowanie telefonami i awantury, dlaczego jeszcze nie przyjechał. Po ostrym wytłumaczeniu, że zaraz wcale nie przyjedzie klient zmiękł.

2. Typ "jestem najważniejszy"

Cały plac samochodów, mąż z mechanikami dziubdzia od rana do nocy, zaniedbując ze zmęczenia podstawowe potrzeby ciężarnej małżonki (no co, tort orzechowy o 2 w nocy jest absolutnie niezbędną i podstawową potrzebą...). Wjeżdża ON. Najczęściej jest to właściciel starego trupa, przedpotopowego bitego BMW, którego "przerobił na szport" zakładając lśniące kapsle i naklejając znaczki informujące o jego zajebistości.
Robota poważna, na kilka dni. Poinformowany, że niestety, ale w ciągu 3-4 dni na pewno auto nie będzie ruszone, bo nie ma już rąk do pracy. Nie ma sprawy, on zostawi. Oczywiście już po godzinie pyta, czy auto jest robione i marudzi średnio 86 razy dziennie dopytując czy może już odebrać. Wielce oburzony, że dla mechanika jego "szczałeczka" nie jest takim priorytetem jak dla niego.

3. Typ "a nie można taniej?"

Ten typ ma masę podtypów, w zależności od stopnia upierdliwości. Najgorszy jest typ, który na cito chce mieć wykonaną usługę, a później jest obrażony, że tak drogo, mimo, że o cenie wiedział.

Jeden męża zdenerwował, a że chłop spokojny, jakby go mnisi wychowali, to zasługa była niebywała.

Robota na kilka dni, auto zardzewiałe, generalnie część, której wymiana powinna zająć godzinę jest wymieniana przez 5h. Zrobione! Klient przyjeżdża. Od progu zaczyna przeglądać rachunek skrupulatnie. Dopatrzył się punktu "nowe śruby". Koszt niebagatelny, bo jakieś 6 zł. ALE JAKIM PRAWEM! ON SIĘ NIE ZGADZAŁ NA WYMIANĘ ŚRUB! Tłumaczenie, że stare były tak zardzewiałe i zapieczone, że nie dało się ich uratować nie daje nic. Klient próbuje dalej targować cenę. Kwota, która go zadowoli jest niższa niż pieniążek wydany na zakupione części, o robocie zapominając.

Mąż zabrał mu rachunek, schował do kasetki. Poszedł odkręcać. Klient w panice, cóż ten mechanior, żyd jeden robi! A mąż spokojnie mówi, że skoro mu nie odpowiada, to wyjmuje wymienioną rzecz, i może mu w gratisie auto wypchnąć na drogę. Część wyjęta, mimo szarpaniny (Teraz gładko poszło, wszystko przez te śruby...). Mąż stare części daje w siateczce i auto wypycha, przy groźbach klienta.

Klientowi zostało zamówić lawetę i auto wieźć gdzie indziej, bo mąż zapowiedział, że skoro dwa razy ma robić to samo, to płatna robota będzie dwukrotnie. O tym, że został faszystą i komuchem, bo nie zgodził się na ponowny montaż za wcześniejsze pieniądze wspominać nie będę.

4. Typ "a naucz mnie"

Typ ten jest czytaczem forów motoryzacyjnych. Nie wie jak odróżnić klucz francuski od imbusa, ale wyczytał i wiedzą błyszczy. Stoi nad głową i pyta "ale dlaczego to tak? a jak to się demontuje? a po co się zakłada to? a do czego to służy?", chętny wiedzy praktycznej nabyć. Najczęściej zmywany pomrukiem, a ostatecznie wyjaśnieniem, że płaci za robotę a nie za szkolenie zawodowe. Wtedy się obraża i wtrąca tylko luźne uwagi o tym, że "na forum X to napisali, że ten wężyk musi mieć centymetr mniej, bo jak nie ma to grozi ponownym wybuchem w Czarnobylu".

5. Typ "to wasza wina"

Klient odbiera auto. Wszystko sprawne, podpisane. Wraca po roku z zupełnie inną usterką, chcąc reklamacji, bo przecież on za naprawę zapłacił, a autko nie jeździ, więc to wina mechanika.

Typów, jak i konkretnych sytuacji jest o wiele więcej, ale zostawię je na inną okazję, gdyż właśnie wparowała na podwórko baba-czołg opancerzona w malucha i przeczuwam kolejną historię...

Warsztat samochodowy uslugi

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 544 (682)

#50188

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia TrissMerigold opowiadająca o walce o szmatki po zmarłej, przypomniało mi o własnych przebojach z ciuchami i szpargałami po rodzinie.

Tak się złożyło niefortunnie, że w ciągu pół roku straciłam całą rodzinę, dokładniej babcię i mamę. Podjęliśmy decyzję, że szafy trzeba opróżnić. Sąsiadka, wiejska kobitka, lat około 60. Zapytaliśmy, czy chce, bo sylwetka podobna do babcinej. Oczywiście, chęć ogromna, oczy się świecą, wiadomo, na wsi się nie przelewa.

Załadowaliśmy czyste i pachnące ciuchy do auta. Wyszło tego od groma, ledwo wepchnięte do sporego kombiaka. Ciuchy może nie Versace, ale dużo markowych, dobrych gatunkowo i praktycznie nowych. Wśród tego płaszcze, poncza, sukienki, swetry z kaszmiru, kapelusze.

Sąsiadka dziękowała z łzami w oczach, rewię zrobiła. Większość leżała świetnie, a część miała przeznaczyć na prace polowe.

Czułam się spełniona, cieszyłam się z dobrego uczynku, bo nie ufałam organizacjom zajmującym się przekazywaniem ciuchów, a tak wierzyłam, że komuś pomogłam.

Kilka tygodni później podczas luźnej sąsiedzkiej pogawędki dowiedziałam się, że sąsiadeczka ciuchy w większości SPALIŁA W PIECU, bo części i tak nie będzie nosić. Myślałam, że się popłaczę, bo przecież komuś mogłyby posłużyć, a tak? Ponczo za kilkaset złotych, założone dwa razy poszło z dymem...

Jednak dowiedziałam się niedługo później, iż z dymem nie poszło. Paradowała w nim inna mieszkanka wsi, chwaląc się w sklepie, że okazyjnie odkupiła od sąsiadki, bo ta "kupiła i jednak się rozmyśliła". Ciekawe ile ciuchów zostało sprzedanych, a ile faktycznie poszło z dymem. Niby nic złego, ofiarowane, nie moja sprawa... Ale jednak zabolało..

Odechciało mi się pomagać.

wieś

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 676 (754)

#50047

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Walki z oszutem ciąg dalszy. (http://piekielni.pl/49893)

Wspominałam, że jeśli pieniążki, które ponoć wysłał nie dojdą do poniedziałku, idziemy osobiście powalczyć. Ale jesteśmy w porządku, dzwonimy jeszcze w sobotę, żeby chłopina wiedział co go czeka.

Cóż nam powiedział w sobotę przez telefon pan uczciwy?

Dzwoniłam poinformować rodzicielkę, jak już wspominałam, we wtorek, prawie tydzień wcześniej, że syn dłużny jest, kontaktu nie ma, ale chcę, żeby wiedział, że sprawa trafi wyżej, byłam uprzejma, konkretna, chciałam być fair.

Natomiast Oszust Stulecia stwierdził, że obraziłam śmiertelnie mamusię, on przelew oczywiście wysłał, ale mama cofnęła, bo ją tak dogłębnie uraziłam. Zastraszyłam ją (8 miesiąc ciąży, na ten moment niepełnosprawna, nosz postrachem jestem, staranuję biedną kobiecinę wózkiem...), groziłam sądem, policją i prokuraturą, pobiciem i rumuńską mafią.

Otóż, w poniedziałek wybraliśmy się do siedziby firmy oszusta, gdzie siedzi jego szanowna rodzicielka. Biedna kobieta nie wiedziała o niczym, telefonem była zasmucona, bo syn nieuczciwy, ale nie wiedziała o żadnych przelewach, a już zwłaszcza nic nie cofała...

Jeden pozytyw całej sytuacji, przeprosiła w imieniu syna, nakazała, żeby z nim się więcej nie kontaktować i ona sama pokryje zadłużenie dziś lub jutro.

Co jest w oszuście najbardziej irytujące? Kłamie jak dziecko z podstawówki, wymyśla niczym Pinokio, a to facet solidnie po 30stce, wykształcony, RADCA PRAWNY, firmę mający już z 10 lat.

A zamiast ściemniać wystarczyło powiedzieć: "Stary, przepraszam, kłopot mam chwilowy, mógłbyś poczekać?" i pomoglibyśmy, poczekali. Ale na chamstwo i kłamstwa to już nie da się zareagować uprzejmością.

znajomi znajomi...

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 615 (663)

#49908

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio poważnie było, to teraz zabawniej będzie. Tajemnica Znikających Kuleczek.

Wychowałam się w domu z ogrodem, w "zielonej" dzielnicy miasta. Drogą przed domem latem sunęły peletony rowerzystów, watahy staruszek oraz stada rodzin z dziećmi, by dotrzeć do lasu i zakosztować relaksu nad stawami.

Jako dzieć zakupiłam za uciułane pieniążki 4 krzaczki, ot malutkie jakieś, które potem dało się "formować" przycinaniem. Kupione miały kształt kuleczki. Kulki w doniczkach zamontowałam w ogrodzie z pomocą babci. Wjazd na posesję jest prostopadły do drogi, ciągnie się kawałek za bramą, po jego prawicy jest ogród. Krzaczki dostały honorowe miejsce tuż przy granicy ogrodu i wjazdu (oczywiście już za bramą). Brama była otwarta całe dnie, gdyż na końcu mieścił się zakład usługowy, za domem.

Kilka dni po zasadzeniu znikła pierwsza kuleczka. Później kolejne dwie. Razem z rodzicielką czatujemy za oknem, żeby odkryć nurtujący sekret znikających kulek.

Patrzymy, a tu babcia, starowinka taka, z reklamówką zatrzymuje się pod bramą. Rozgląda wzrokiem niepewnym. W końcu hyc! Podbiega, mija bramę i już jest przy kuleczkach! Mama wtedy wyleciała, a ja z wypiekami patrzyłam, jak seniorka wyjmuje krzaczek z gleby i wsadza do torby, po czym jak rącza gazela zwiewa. Krzepka mama jednak starszej sprinterki nie dopadła.

A kuleczek żal. Ale nie martwcie się! Jako niebywałych bogaczy stać nas było na odkupienie kuleczek, których zastraszająca cena, zmuszająca do kradzieży, wynosiła 3.99 za sztukę.

Ogródkowi Porywacze Kuleczek

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 698 (744)

#49899

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Często czytając historie o piekielnych rodzinkach czytam też komentarze. Dużo z nich zarzuca konfabulację i kłamstwa, bo to aż nieprawdopodobne, żeby rodzina była taka. Ja niestety w każdą taką historię wierzę, bo sama doświadczyłam sytuacji tak absurdalnej, że aż ciężko uwierzyć.

Po śmierci matki mówię, że żadnej żyjącej rodziny nie mam, choć mój biologiczny ojciec żyje. Dlaczego tak? Otóż, moja matka związała się z człowiekiem, który jej nie uświadomił, że ma żonę. Później, gdy zaszła w ciążę, obiecywał, że żonę zostawi, ale zawsze "to był zły moment". Nigdy z nami nie mieszkał, pamiętam jak przez mgłę przyjazdy "taty", które skończyły się w okolicach komunii.

Ojciec do biednych nie należał, był prezesem jednej z poważnych organizacji, miał fabryki w "obcych krajach", gdy w Polsce królował duży fiat, on jeździł autem sprowadzonym z dalekich stron. Mimo to, matka wychowywała mnie sama, bez ŻADNEJ pomocy finansowej, żadnych alimentów itp. Gdy byłam nastolatką, czyniłam wyrzuty, bo przecież byłoby nam łatwiej, lecz matka się wściekała i uparcie twierdziła, że ona swój honor ma i od dziada nic nie potrzebuje.

Kilka miesięcy po śmierci mojej rodzicielki stwierdziłam, że wypada "tatusia" poszukać, żeby go o śmierci uświadomić. Nazwisko ojca poznałam dopiero jako osoba dorosła, przy jakiejś papierologii. Zaczęłam poszukiwania. Udało się.

Pomna na to, że dziad ma żonę, dorosłe córki, ba wnuki nawet, nikt o "bękarcie" nie wie, chciałam być uprzejma, więc poprosiłam "Pana X" zamiast "tatusia", do telefonu. Baba była żywo zainteresowana kto zacz, ale nie zdradziłam. Oświadczyła, że Pana X nie ma. Dałam spokój. Po kilku dniach telefon:

X: Z kim rozmawiam?
ja: Z tej strony Budyń, chciałam poinformować o śmierci matki.
X: Nie wydzwaniaj do mnie! Przyjadę do końca tygodnia.

Fakt, przyjechał. Nie będzie słowo w słowo, bo zapomniałam wiele, kilka lat minęło.

X: No to opowiadaj, jak to się stało.
Ja: *cała historia*, przepraszam pana, że nie dałam znać wcześniej, ale w końcu tyle lat bez kontaktu, nawet numeru nie miałam.
X: A bo wiesz, u matki co chwila był nowy narzeczony, więc się czułem zbędny, ona nie chciała, żebym do ciebie przyjeżdżał, bo miała co chwilę innego. Ale wiesz, że ten dom to ja remontowałem?
Ja: Nie będzie się tak pan o mojej matce wyrażał, proszę wyjść. Nigdy złotówka alimentów nie była zapłacona, to chciałam wiedzieć, czy się pan poczuwa do jakiejkolwiek pomocy. (zaczynam kierować się w stronę bramy)
X: Tak, tak, ale wiesz, JA tu wszystko remontowałem, gdyby nie ja, to matka nic by nie miała. Nawet takiego hydraulika miałem... Pan Stasiu się nazywał.
Ja: Pan Stasiu nie żyje, podobnie jak mama...
X: A to mnie zaskoczyłaś... Biedny człowiek, biedny. Bo wiesz, jakbym chciał, to bym ci to mógł zabrać, bo mam tylu świadków w urzędzie skarbowym, że ja tu wszystko remontowałem...

Generalnie co chwila wtręt o tym "jak on tu wszystko remontował", "jak to on mi przysługę odda, że mi domu nie zabierze", i "jakie to zmartwienie, że Pan Stasiu nie żyje". Próbowałam dyskusji, nie udało się. Męża (narzeczonego) wtedy obok nie było, dziadydze kazałam się wynosić.

(kwestia wyjaśnienia: moja matka NIGDY nie miała żadnego mężczyzny, bo bała się, że będę się czuła z tym źle, nie dawała się nawet namawiać na randki, na które usilnie ją wyganiałam jako nastolatka. Kupiła zrujnowany dom, który po wielkich bojach, latach własnoręcznej pracy z dziadkiem wyglądał "w miarę", jedyne prezenty jakie kiedykolwiek od "tatusia" dostałam to 10 zł i batonik. Matka dzwoniła i nalegała, żeby wpadł, póki byłam mała, później dopiero odezwała się żeby o mojej 18-tce pamiętał. Oczywiście miał mnie w nosie, nawet głupiej kartki.)

Minęło dni kilka. Siedzimy sobie z ukochanym na tyłach domu, w naszym warsztacie samochodowym, pożeramy chińszczyznę. Wchodzi Szanowny Pan Tatuś.

Cóż chciał? Otóż, bez prób układania w dialogi, opowiem:
Szanowne Dziadzisko, stwierdziło, że "On tu wszystko budował i jakby chciał to by mi to zabrał, bo ma świadków, sprzed 20 lat w skarbówce", ale, on to przemyślał, i ON CHCE MI POMÓC! Na czym ta pomoc miałaby polegać?

Otóż, on ma córkę i córka szuka domu. I on się dowiadywał, i mogę na niego przepisać dom "bez podatku, bo w końcu jesteśmy rodziną!", a on go podaruje córce swojej, natomiast, żeby mnie wspomóc (bo on oczywiście nie musi, bo "mógłby mi go zabrać, BO ON TU WSZYSTKO REMONTOWAŁ", co powtarzał w każdym zdaniu), to zapłaci mi jakieś 100 tysięcy, żebym miała na życie.

Wtedy nerwy mi puściły, zdążyłam tylko wydukać "won z mojego domu", zaczęły oczy się solidnie szklić. Ukochany kazał mu się wynosić i wręcz siłą zaczął dziada z posesji wypychać. Jeszcze słyszałam jak matka mnie fatalnie wychowała, jaka jestem niewdzięczna i chamska.

Co zbulwersowało mnie i dlaczego nie przyjęłam tak atrakcyjnej propozycji? Dom został miesiąc wcześniej wyceniony przez biegłego (taka książeczka z mapkami, wypisem z księgi, obszernym opisem, tłumaczeniem dlaczego wyceniono na tyle a tyle, i zdjęciami) na ponad 1 500 000...

Od tamtej sytuacji nie próbuję szukać kontaktu. Dla mnie ten człowiek nie żyje. Do tej pory nie wiem jak można być tak bezdusznym i tak potraktować córkę, która straciła całą rodzinę w przeciągu pół roku, zostając sama na świecie. Do tej pory na samo wspomnienie czuję wściekłość.

Historia bardzo osobista, ale może ktoś doceni własną rodzinę, mając na względzie jacy potrafią być "tatusiowie".

grunt to rodzinka

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1026 (1150)