Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

cukierniczka

Zamieszcza historie od: 11 czerwca 2012 - 17:31
Ostatnio: 10 października 2012 - 14:55
  • Historii na głównej: 1 z 8
  • Punktów za historie: 1613
  • Komentarzy: 14
  • Punktów za komentarze: 55
 
zarchiwizowany

#41025

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Uwaga na nieuczciwe praktyki firm ubezpieczeniowych!

W czerwcu tego roku rodzice kupili mi pierwszy samochód - nieduży i nienajnowszy , więc i wartość niezbyt wielka, ale jak na pierwsze autko w sam raz.
Samochód oczywiście posiadał ubezpieczenie zakupione przez sprzedawcę i ważne jeszcze przez prawie miesiąc od kupna. Jednak ta firma ubezpieczeniowa nie miała jakiejś rewelacyjnej oferty i mój tata, jako współwłaściciel samochodu, zdecydował się na inną firmę, z jego zdaniem lepszą i tańszą ofertą. Mi przypadło załatwianie formalności z tym związanych, tak więc sprawdziłam w internecie, co i jak trzeba zrobić w takiej sytuacji zmiany ubezpieczyciela. Parę dni przed upływem terminu obowiązywania ubezpieczenia znalazłam namiary na firmę, w której samochód był ubezpieczony i chciałam tę sprawę załatwić telefonicznie, ale na infolinii nikt nie odbierał. Cóż, pomyślałam, w takim razie wyślę to wypowiedzenie umowy pocztą, nie elektroniczną, a tradycyjną, co by było pewniej.
Druk wypowiedzenia umowy wydrukowałam, wszystkie potrzebne dane wpisałam, podpisy właścicieli samochodu złożone, to pakuję to wszystko w kopertę i na pocztę. Na poczcie nadaję list polecony, żeby nie było, że nie dotarło. Dostałam przy tym taki świstek, potwierdzenie nadania. I Bogu dzięki, że go przechowywałam, mimo, że list nadany w lipcu i o sprawie dawno zapomniałam!
Bo oto wczoraj przyszedł do mojego ojca list z wezwaniem do zapłaty niebagatelnej kwoty ponad 3 tys. zł za uwaga, uwaga... niezapłaconą ratę ubezpieczenia za kolejny okres (policzyli sobie za cały kolejny rok), ponieważ umowa nie została wypowiedziana. Pomijając tę absurdalnie wysoką kwotę ubezpieczenia (bo naliczoną bez żadnych zniżek) to jest to jakieś 2/3 wartości mojego samochodu i ani nam się śni tyle płacić, zwłaszcza, że zrezygnowaliśmy z tego ubezpieczenia dopełniając przy tym wszelkich formalności.
Dobre jest jeszcze to, że mimo, że pismo od ubezpieczalni zostało wysłane w październiku to data na nim opiewa na koniec czerwca, kiedy jeszcze nawet nie skończył się okres, w którym można było wypowiedzieć tę umowę.
Jak dla mnie to jest oczywista, grubymi nićmi szyta próba wyłudzenia niemałych pieniędzy. Liczą chyba na to, że ludzie gubią czy wyrzucają po jakimś czasie takie kwitki z potwierdzeniem nadania i nie mają wtedy żadnego dowodu, że wypowiedzieli umowę w terminie. Nie dajcie się tak nabierać i trzymajcie potwierdzenia nadania, bo jak widać mogą się przydać nawet po dłuższym czasie.
Ja ani mój ojciec oczywiście płacić nie zamierzamy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie - odpuszczą sobie, czy będą nas straszyć skutkami. Jakby co, dowody mam, więc się nie boję, tylko szkoda stresu na użeranie się z takimi parszywymi sprawami.

ubezpieczenia UNIQA usługi

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 43 (109)

#33195

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jadę autobusem miejskim w Warszawie, godziny poza szczytem, ale że o tej porze ta linia kursuje rzadko, to i trochę narodu w środku się zebrało.
Ja staję koło okna i obserwuję podwójne siedzenie obok. Zajęte jest przez młodą kobietę w ciąży, obok niej siedzi około 2-3 letnia córeczka i gdzieś z boku leżą jeszcze jakieś ich torby, zakupy itp. Mama czyta córce książeczkę. Dziecko siedzi spokojnie, zasłuchane. Nie rozrabia, nie wrzeszczy, nie kopie współpasażerów jak to się zdarza nieraz dzieciakom w komunikacji miejskiej. No ładna scenka.
Na to na którymś z przystanków wsiada pani, wcale nie jakaś staruszka, tak z pięćdziesiąt kilka lat i staje obok tego siedzenia, gdzie kobieta z dzieckiem i zakupami.

Pani Starsza, tonem od początku nieprzyjemnym: No wzięłaby to dziecko, nie widać, że starsza osoba nie ma gdzie usiąść?! Co za brak kultury, te młode to teraz takie niewychowane, co to za przykład dla dziecka!
Pani Młodsza: Przykro mi, ale nie mogę pani ustąpić. Jestem w zagrożonej ciąży, nie mogę wziąć córki na kolana, nie wolno mi tyle dźwigać.
PS: A co mnie to obchodzi?! Każda sobie może mówić, że jest w ciąży! Brzuch sobie zrobi i od razu myśli, że jej wszystko wolno! Ja też w ciąży byłam i nic mi się nie stało!

I tak dalej najeżdża na tę biedną kobietę, która przecież kulturalnie się odezwała. Ludzie zaczynają coś tam powoli z cicha uspokajać babkę, że dałaby spokój, że ktoś inny jej ustąpi, ale nie, zapowietrzyła się i gada dalej swoje.
Pani z dzieckiem w końcu dojechała do swojego przystanku albo po prostu dość już miała tego gadania, bo szybko wysiadła. Widać było, że jest jej przykro, że została tak objechana, ale chyba nie miała siły się bronić przed tym nieuzasadnionym atakiem roszczeniowego babsztyla.

Nie mam nic przeciwko starszym ludziom, sama ustępuję, jak widzę, że komuś jest ciężko stać. Zauważyłam tylko taką zastanawiającą prawidłowość, że naprawdę potrzebujący ludzie nie wykłócają się o ustąpienie miejsca i z wdzięcznością siadają, kiedy się im ustąpi. Awanturować za to lubią się takie właśnie pańcie w późnośrednim wieku, co to domagają się szacunku, a same nie okazują go innym. A skoro ta pani sama kiedyś była w ciąży, to tym bardziej mogłaby wykazać się zrozumieniem...

komunikacja_miejska

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 584 (676)
zarchiwizowany

#33394

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia, której ja osobiście z racji wieku nie pamiętam, za to rodzina nie daje mi o niej zapomnieć ;)

Byłam wtedy około 3-letnim brzdącem, który w zwyczaju miał spożywać wieczorami owocową kaszkę na mleku. Któregoś wieczoru tata spostrzegł, że mleko nam się skończyło, więc chcąc nie chcąc wziął mnie ze sobą na szybkie zakupy do najbliższego sklepu.

Gdy O[jciec], ze mną "na barana" znalazł się przed drzwiami sklepu i już-już miał wejść, ze środka wychynęła rozwścieczona E[kspedientka].

E: Gdzie mi pan tu włazisz?! Nie widać, że zamknięte?!

Przy czym drzwi jak najbardziej otwarte,a godzina była mniej więcej 18.45, sklep czynny do 19.

O: Ale przecież do 19 jeszcze daleko.
E: I co z tego jak ja już podłogę umyłam! Nie ma mi tu włażenia w buciorach! Nie będę znowu myć!

No cóż, sam początek lat 90-tych, mentalność ze szczęśliwie minionego systemu wciąż miała się dobrze (a sądząc po historiach na tym portalu, i dziś miewa się niezgorzej).

Wracając do historii, ojciec mój próbuje wziąć babę na litość:

O: Ale pani droga! Ja tylko dla dziecka mleko na kaszkę chciałem!
E: Nie słyszy, że zamknięte?
O: To ja nie będę wchodził, tylko niech mi pani poda tą butelkę mleka, zapłacę i już nas nie ma. Może być?
E: Nie!!!

I w tym momencie do dyskusji włączyłam się ja. Widocznie niezwykle rozzłościła mnie perspektywa braku kaszki na kolację, bo z wysokości ojcowskich pleców, mierząc palcem w ekspedientkę, powoli wyartykułowałam: ZAMKNIJ SIĘ TY STARA KUPO ZŁOMU

Nie wiem, kto w tym momencie był bardziej zszokowany: mój tata czy ekspedientka. Wiem tyle, że sprzedawczyni na moment zamilkła i zastygła nad swoją szczotą, wykonując gest zapraszający do środka.

Ojcu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wszedł, wziął mleko, pieniądze zostawił na ladzie i wyszedł stamtąd tak szybko jak zdołał.

Jak tylko sklep zostawiliśmy za rogiem, tata zdjął mnie z ramion, popatrzył mi w oczy i spytał
- Dziecko, skąd ty znasz takie słowa?!

Na co ja, z miną absolutnie niewinną:
- Z bajki o misiu jakimś tam.

Jako że były to czasy bez setki dziecięcych kanałów nadających kreskówki na okrągło, tacie niedługo zajęło zidentyfikowanie trefnej frazy w trefnym odcinku trefnej bajki o trefnym misiu. VHS powędrowała do kosza i po misiu nie pozostało nawet wspomnienie, a ja na szczęście nie wyrosłam na taką piekielną klientkę jak się zapowiadało.

społem

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 232 (274)
zarchiwizowany

#33226

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sylwestra i Nowy Rok spędziłam w podróży, na godzeniu się ze stratą portfela, a wraz z nim gotówki, wszystkich kart, legitymacji studenckiej, dowodu i jeszcze paru innych cennych rzeczy.

A było to tak:

Wieczorem w Sylwestra wsiadłam w autobus z Bielska-Białej do Krakowa. Bilet kupowałam u kierowcy: zapłaciłam, a resztę wraz z wydrukowanym biletem schowałam do portfela i poszłam szukać miejsca. Gdy już miejsce znalazłam, postanowiłam czym prędzej zdjąć z siebie kilka warstw ubrań, jako że temperatura w autobusie była znacznie wyższa niż na zewnątrz.
Właśnie wtedy musiałam w pośpiechu odłożyć portfel nie do torebki, a na siedzenie. Portfel musiał wpaść gdzieś w dziurę między siedzeniami, a ja usiadłam i o schowaniu portfela do torby zapomniałam.
Że portfela brak, zorientowałam się już na dworcu autobusowym w Krakowie, kiedy czekając na znajomego, który miał mnie odebrać chciałam skorzystać z tamtejszej toalety.
Wiadomo, panika, że co ja zrobię teraz w podróży bez pieniędzy, bez dokumentów. Mimo wszystko myślę, co się mogło stać. Szybko przypominam sobie, że ostatnio portfel miałam w autobusie, więc biegiem na płytę dworca.
Wysiadałam ostatnia, więc jest nadzieja, że nikt portfela koło mojego siedzenia nie zauważył i może nadal sobie tam leży. Niestety autobusu już nie było.
Nie bardzo wiedząc, co robić dalej, szukam na dworcu jakiegoś biura, może ktoś mi powie, gdzie te autobusy odjeżdżają albo da numer do kierowcy.
Biuro znalazłam, ale jedyni pracownicy, których tam zastałam to dwóch starszych ochroniarzy. Żadnego dyspozytora, kierownika, nikt. Wszyscy postanowili opuścić swoje stanowiska pracy, mimo że dyspozytor powinien być tam non-stop, no ale przecież sylwester.
Panowie z ochrony byli nawet sympatyczni i starali się mi pomóc, ale nie bardzo umieli. Znaleźli w biurze zeszyt z numerami na różne dworce i mówią, żeby dzwonić, że może tam ktoś pracuje i powie mi, co z tym autobusem i jego kierowcą.
Autobus jechał początkowo z Cieszyna. Dzwonię tam.

Ja: Dobry wieczór. Ja tu jechałam autobusem stąd dotąd o tej i o tej i w tym autobusie zostawiłam portfel. Czy pan mi może powiedzieć, czy można jakoś się skontaktować z kierowcą albo gdzie te autobusy mają parking?
Jakiś facet przepitym głosem: Ja zaraz sprawdzę (odkłada słuchawkę na chwilę). Nie mamy takiego autobusu.
Ja: Przecież nim przyjechałam, kilkanaście minut temu wysiadłam z niego w Krakowie.
Facet: To może nie od nas. Niech pani sprawdzi na bilecie, jakiego przewoźnika to autobus.
J: Bilet miałam w tym portfelu. Jak to nie od was, wyjechał z dworca w Cieszynie.
F: Ja nic nie wiem, niech pani poda nr kursu i nazwę przewoźnika z biletu.
J: Tłumaczę panu, że bilet jest w tym zgubionym portfelu. Na pewno ten autobus odjeżdżał z dworca w Cieszynie, bardzo proszę jeszcze raz sprawdzić.
F: Nie ma. Niech pani powie jaki przewoźnik
J (już zrezygnowana, ile można tłumaczyć): Nie wiem
F: To do widzenia.

I się rozłączył. Nie odbiera.

Więc ja znów do ochrony, ale nic nie wiedzą niestety i nie mogą mi pomóc.

Ja: To co ja mam zrobić? (już płaczę z tych nerwów)
Ochroniarz: Pani przyjdzie jutro, od 6 rano jest nowa zmiana, to dyspozytor przyjdzie i pani pomoże.

Sylwester jakoś przeszedł, biorąc pod uwagę okoliczności to nawet całkiem nieźle się bawiłam u znajomych. W Nowy Rok zmuszona byłam wstać o nieludzko wczesnej godzinie, ciemno, głucho, niektórzy dopiero co się położyli po imprezie, a ja już zrywam gospodarza z łóżka i razem jedziemy komunikacją miejską na dworzec, żeby o 6 stawić się już na miejscu i prosić dyspozytora o pomoc.
Przyjeżdżamy, a tam: jedynym, słownie jedynym pracownikiem obecnym na dworcu jest pani klozetowa, która twierdzi, że przed 9 to tu pewnie nikt nie przyjdzie. Zabawili się, jak wstaną to przyjdą. Nie wiadomo, o której, więc nie ma co czekać.
Mam jeszcze odrobinę nadziei, bo zauważyłam na rozkładzie, że za 20 minut odjeżdża autobus do Cieszyna, sprawdziłam, kursuje w Nowy Rok, liczę więc na to, że może będzie to ten sam autobus, którym ja przyjechałam wczoraj i może jakimś cudem nadal będzie tam mój portfel.
Udaję się więc na płytę dworca i czekam, czekam, czekam... Wraz ze mną około dwudziestu innych osób. Wszyscy wypatrujemy autobusu, który jednak nie przyjeżdża. Nikt nic nie wie, nie ma kogo zapytać, co się dzieje. Ludzie krążą po dworcu. Pani klozetowa twierdzi, że kierowca pewnie wczoraj sobie popił i dlatego nie przyjechał i nie przyjedzie. Po około pół godziny stania na mrozie ostatni najwytrwalsi zwątpili, że autobus się zjawi i ludzie się rozeszli, ja również.

Cała historia skończyła się tak, że jak już zdążyłam telefonicznie zastrzec wszystkie ważniejsze dokumenty, nadenerwować się co nie miara i pogodzić ze stratą zawartości portfela to po południu udało mi się zastać dyspozytorkę przy pracy. Dosłownie dwa telefony i już wiedziała, że portfel jest u pana Stasia, kierowcy takiej a takiej firmy przewozowej. Rzeczony pan Staś portfel z całą zawartością dostarczył następnego dnia i nawet dzwonił do mnie, czy na pewno wszystko jest. Bardzo, bardzo byłam wdzięczna pani dyspozytorce i panu kierowcy.

Gdzie piekielność? Piekielni moim zdaniem byli ci pracownicy, którzy olali swoje służbowe obowiązki, bo sylwester. Skoro mają płacone za dyżur to ich obowiązkiem jest tam być i pracować. Gdyby w sylwestra na miejscu był dyspozytor albo inny kompetentny pracownik obsługi, mogłabym całą sprawę załatwić w parę minut. Nie najadłabym się tylu nerwów i zostałoby mi oszczędzone zastrzeganie dokumentów i wyrabianie nowych.
Pomyślcie sobie też o tych pasażerach, którzy w Nowy Rok wstają w środku lodowatej nocy, żeby zdążyć na pierwszy autobus. Zapewne nie robią tego dla przyjemności, tylko dlatego, że muszą gdzieś dojechać. Wielu z nich wykosztowało się pewnie na taxi, bo w święto o tak wczesnej porze ciężko się jeździ komunikacją. Część może wymeldowała się już z hotelu. Marzną pół godziny na dworcu tylko po to, żeby przekonać się, że Nowy Rok zaczął się dla nich pechowo i autobusu nie będzie.
U mnie na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Raz jeszcze dzięki dyspozytorce i kierowcy, a tym co nie przyszli do pracy najchętniej życzyłabym sylwestrowej petardy w d*

pks kraków

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 49 (151)
zarchiwizowany

#33211

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia mojej koleżanki ze studiów. Dziekanat. Są tam półki, na których leżą rozliczone indeksy. Kiedy dziekanat jest otwarty, można po prostu wejść, wyszukać swój indeks i go zabrać. Koleżanka weszła, ktoś w środku załatwiał swoją sprawę, więc nie absorbując nikogo swoją osobą skierowała się do półki z indeksami i szuka swojego.

Baba z dziekanatu: Czy może pani nie przeszkadzać?
Koleżanka: Mogę.

I wyszła.

Jak wiadomo, student jest zbędnym elementem idealnego systemu uczelni i sama jego obecność zakłóca spokój szanownych pań w dziekanacie.

dziekanat

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (69)
zarchiwizowany

#33209

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jadę z siostrą nocnym pociągiem do Gdyni. Pociąg zatłoczony, udało nam się w końcu znaleźć dwa wolne miejsca w jakimś przedziale. Siadamy całe szczęśliwe, że nie przyjdzie nam spędzić nocy w korytarzu.
W przedziale towarzystwo to dwie nieznające się nawzajem dziewczyny i rodzinka: babcia, matka i dwójka dzieciaków około dziesięcioletnich.
Bachorki najpierw drą się i kłócą o to, kto będzie grał na komórce matki. Matka w którymś momencie nie wytrzymała, zabrała im ten telefon, czemu towarzyszył ryk młodszego, ale na szczęście po jakimś czasie się uspokoili i grali na zmianę, niestety przy włączonym dźwięku. Trudno, nie wyśpimy się, ale ważne, że siedzimy.
Znudziło im się granie, próbują zasnąć. My też. Niestety w przedziale duszno okropnie (początek lipca), miejsca przy oknie zajmuje śpiący dzieciak i babcia, ale udało mi się przecisnąć i trochę okno uchylić, pytając wcześniej, czy nie będzie im przeszkadzało otwarte okno. Na szczęście nie. Oddychamy świeżym powietrzem, ale nie na długo. Babcia bez słowa postanowiła okno zamknąć. Jedna z jadących dziewczyn mówi, że tu tak strasznie duszno i czy można by jednak to okno otworzyć. Babka nic nie mówi, więc dziewczyna otworzyła. Nie mija parę minut i babcia okno zamyka, znów bez słowa. Zapytana przez nas, czemu zamyka, odpowiada "Bo jej się dzieci przeziębią". Mało prawdopodobne przy tej temperaturze, ale nie będziemy się z nią kłócić.
Próbujemy w tej duchocie spać, ale z półsnu wyrywa mnie szelest folii. Babcia wyciąga kanapkę z suchą krakowską i częstuje nią matkę dzieci. Dzieci przy tym też się budzą i również dostają po kanapce. Fantastycznie. Te kiełbasiane aromaty wdychane w atmosferze dusznego przedziału... No normalnie nocny pociąg z mięsem.
Zjedli. Zapaszek niestety pozostał. Teraz już naprawdę nie ma czym oddychać, więc znowu pytamy, czy możemy otworzyć okno. Babcia się łaskawie zgadza, ale po chwili znów okno zamyka. Już nawet nie próbujemy z nią dyskutować. Smród trochę zelżał, wpadło świeże powietrze, znowu zasypiam. Tym razem na dłużej.
Ze snu wyrywa mnie około 4 nad ranem dźwięk lejącego się płynu. Myślę sobie, że co kurde, że ktoś tu za przeproszeniem szcza w przedziale? No to już przegięcie. Co się okazuje? Babcia wyjęła półtoralitrową butelkę wody mineralnej oraz 4 małe butelki, po jednej dla każdego i każdą z tych butelek powoli napełniała wodą, lejąc po ściance. Nie udało mi się znaleźć wytłumaczenia, dlaczego musi to robić, dlaczego tak głośno i dlaczego o tej porze.
Potem już nie zasnęłam. Gdy starsza pani skończyła z nalewaniem wody, zajęła się odmawianiem różańca. Niby szeptem, ale na tyle głośno, że cały przedział musiał uczestniczyć w tym porannym nabożeństwie.
Ostatni raz wybrałam się w podróż bez słuchawek.

pkp

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 80 (182)
zarchiwizowany

#33204

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moi rodzice jakiś czas temu zamieszkali w dużym domu, który systematycznie wykańczają. Gdy zbliżały się święta Bożego Narodzenia, mama uznała, że trzeba by zrobić coś z tym, że na korytarzu świecą nam jedynie gołe żarówki. Słowem: powinniśmy kupić lampy, najlepiej jak najszybciej, to akurat zdążymy z montażem przed świętami i dom będzie wyglądał ładniej kiedy odwiedzą nas goście.
Zazwyczaj takie zakupy robimy przez internet - wiadomo: taniej, większy wybór i jeszcze do domu przywiozą. Ale że tym razem zależało nam na czasie - chcieliśmy po prostu pojechać do sklepu i wyjść z lampami - to z mamą i siostrą udałam się do pobliskiego Leroy Merlin.
Na miejscu oglądamy te wszystkie lampy, wybór duży aż nazbyt, ciężko się na coś zdecydować. Wiele egzemplarzy nie ma cen, a pracownika ciężko znaleźć. Tak swoją drogą, to zauważyliście, że pracownicy sklepów budowlanych niemal do perfekcji opanowali sztukę bycia ninja? Niby są gdzieś na sklepie, ale nikt nie wie gdzie, bo na pewno nie na swoim dziale.
W końcu jest, zjawia się ona, pracownica działu oświetlenie. Odpowiada na nasze pytania, a raczej stara się, bo większość pytań o cenę/dostępność poszczególnych egzemplarzy kończy się "to ja sprawdzę w systemie/w magazynie". Coś tam wreszcie udało nam się znaleźć, a nie było łatwo znaleźć lampy w zawrotnej ilości 3 sztuk tego samego rodzaju. Niestety w sklepie, który odwiedziliśmy jest tylko jedna taka lampa, druga jest w innym, a trzecia w jeszcze kolejnym. Każdy ze sklepów w odległości co najmniej kilkunastu kilometrów od drugiego. No nie uśmiecha nam się tak jeździć. Na szczęście pomiędzy sklepami często kursują samochody dostawcze, więc czy mogliby przywieźć i nasze lampy. Mogliby. Super.
Z naszej strony pada pytanie na kiedy możemy mieć te lampy. Pani mówi, że będą już jutro. Fantastycznie. Dostajemy wydruk zamówienia, idziemy do kasy opłacić zaliczkę.
Przyjeżdżamy następnego dnia. Jest Wigilia rano. Lamp nie ma. Ojej, pani z działu oświetlenia jest bardzo przykro. Nam tym bardziej, że zmarnowaliśmy czas, a wiadomo, w Wigilię przygotowań dużo. Sklep miał na zamówieniu nasz telefon, więc czemu nie zadzwonili? Ach, to przedświąteczne zamieszanie.
Kiedy więc będą nasze lampy? No niestety dopiero po świętach, bo sami Państwo rozumiecie, teraz to już nic nie zdążymy załatwić, a jutro dzień wolny. My już źli, bo jak tak to równie dobrze mogliśmy zamówić te lampy w internecie. Nic to, teraz nie mamy już czasu na łażenie po sklepach, poza tym zaliczka zapłacona. No trudno, mówi mama, to chociaż na sylwestra już będą.
W kolejnym tygodniu czekamy na obiecany telefon ze sklepu, ale nikt się nie kontaktuje. Więc kontaktujemy się my. Lamp nadal nie ma. Nawet nie mają sensownej wymówki. Bo ktoś zapomniał, bo zamówienie się zawieruszyło itp.
Następny tydzień, nadal nie dzwonią. Rodzice się wkurzyli i dzwonią sami. Lamp nadal nie ma, ale lada dzień mają być.
W końcu, po 2 tygodniach od zamówienia, lampy się pojawiają. Rodzice jadą, odbierają zapakowane kartony, dopłacają pozostałą kwotę. W domu okazuje się, że jedna lampa ma zbity klosz, a jedna to inny model, różniący się wymiarami. Trzeba pojechać i zareklamować. Oczywiście w sklepie nie ma nieuszkodzonego egzemplarza na wymianę. Trzeba czekać. Zabierają lampy, zwracają pieniądze z dopłaconej kwoty, zostawiają sobie zaliczkę i każą czekać na wymianę towaru.
Po paru dniach telefon, żeby przyjechać i odebrać lampy. Jedziemy z ojcem, tym razem sprawdzamy wszystkie kartony, jest ok. Ale za tę całą hecę z czekaniem chcemy rabatu. Pracownicy z oświetlenia twierdzą, że kierownika już nie ma, a oni nie mogą podejmować takich decyzji. Chcą, żebyśmy zapłacili całość kwoty i odebrali lampy, a jak przyjedziemy do kierownika to on nam część tej dopłaty odda. O nie nie. Nauczeni doświadczeniem wykazujemy daleko postępującą nieufność w obietnice pracowników tego sklepu. Ku niezadowoleniu obsługi nie kwitujemy odbioru towaru ani nie uiszczamy dopłaty tylko domagamy się rozmowy z kierownikiem. Kiedy będzie? Jutro. No to czekamy na telefon z propozycją godziny spotkania.
Kolejnego dnia, ok. godziny 16 dzwoni do mnie pracownik sklepu z informacją, że wprawdzie kierownik jest na zebraniu, ale on został upoważniony do przekazania mi informacji, że kierownik zgadza się na 10% rabat. Ale ja się nie zgadzam, bo to 60 zł to według mnie kwota zdecydowanie nieadekwatna do czasu i nerwów, które kosztowała nas przygoda z tym zakupem.
Pytam, kiedy mogę osobiście porozmawiać z kierownikiem. Pan coś kręci, że dzisiaj to nie wiadomo, czy on będzie miał czas, bo zebranie, a potem kończy pracę. Ale ja mam już tego dość i prosto z pracy jadę do nieszczęsnego Leroy. Domagam się sprowadzenia chociaż na chwilę kierownika, żeby załatwił moją sprawę. Informuję obsługę z oświetlenia, że oczekuję co najmniej 25% rabatu i przeprosin z ich strony za tak nieziemsko długi czas oczekiwania na zamówienie. Oni z kolei informują mnie, że kierownik nadal na zebraniu i żebym czekała. Czekam prawie godzinę. Kierownik nadal się nie zmaterializował, natomiast dane mi było porozmawiać z nim przez telefon, że już już zaraz będzie. W trakcie tej krótkiej rozmowy nie omieszkałam wyrazić swojego delikatnie mówiąc niezadowolenia z faktu oczekiwania na niego i na te cholerne lampy. Mija kolejne pół godziny, kierownik nie przychodzi (czyżby się wystraszył), ale wysłał swojego zastępcę, który przekazuje mi, że kierownik zgadza się na moją propozycję wielkości rabatu. W tym momencie żałuję, że nie zażądałam więcej, ale niech tam, mam już serdecznie dość.
Usatysfakcjonowana tym moralnym zwycięstwem odbieram lampy i udaję się do kasy. Tam płacę, ale jakoś tak za duża mi się ta kwota wydaje. Co się okazuje? Pani policzyła mi rabat od "nowej" ceny lamp. No bo mamy nowy rok, to oni nową cenę wprowadzili. W tym momencie już się wszystko we mnie gotuje. Mam ochotę tymi lampami rzucać w obsługę. Szkoda, że wystarczy tylko na 3 pociski. Wrrr. Wzywam na kasę pracownika oświetlenia i starając się opanować, proszę żeby wyjaśnić tę sprawę, bo nie zamierzam płacić więcej niż się umawialiśmy i mam już dość siedzenia w tym sklepie. W tym momencie zapewne oni także mieli już dość mnie, bo najpierw obydwoje zniknęli, a po powrocie kasjerka nie robiąc już problemów oddała mi różnicę w nowej i starej cenie lamp.
Ufff.

Leroy Merlin

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (207)
zarchiwizowany

#33193

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dworzec Wschodni, Warszawa

Chcę jechać do Krakowa. Wcześniej w internecie sprawdziłam, jakie połączenia oferuje mi PKP, więc stawiam się na dworcu na jakiś czas przed odjazdem wybranego pociągu i udaję się do kas celem zakupu biletu.

J[a]: Dzień dobry, poproszę bilet studencki na pociąg InterRegio o tej i o tej do Krakowa.
K[asjerka]: Nie ma takiego pociągu.

I uznawszy, że tym stwierdzeniem zakończyła konwersację ze mną, wraca do przekładania papierów. Nie poddaję się, w końcu muszę wsiąść w ten pociąg, żeby dojechać na czas.

J: Ale jak to? Jeszcze dziś sprawdzałam na stronie pkp, że na pewno jest i odjeżdża za kilkanaście minut.
K: Jak sprawdzała, jak nie ma.

No kurde, widocznie zwrócenie się do kogoś per "Pani" uwłacza godności pracownika kas tej dumnej instytucji.

J: Proszę ze mnie nie robić głupiej. Mówię, że sprawdzałam i był taki pociąg. Może weszły jakieś zmiany w rozkładzie i to jest nowy pociąg? No nie wiem, proszę chociaż w komputerze sprawdzić.

Tu kasjerka wielce niechętnie, z miną "i co mi tu mówi, wiem lepiej, ale zrobię łaskę, niech ma" zagląda do swojego komputera i po chwili obwieszcza z triumfem w głosie:

K: No i widać? Nie ma takiego pociągu.

W tym momencie już się poddaję, najwyraźniej pkp nie po raz pierwszy zrobiło mnie w trąbę i muszę teraz na szybko kombinować inny dojazd. No trudno. Pani kasjerki nie proszę już o informacje o innych, istniejących połączeniach, bo doświadczona życiem wiem już, że kończy się to standardowym "Tu nie informacja!!!". Tak więc udaję się w kierunku tablicy z rozkładem odjazdów, i, oczom nie wierzę, "mój" nieistniejący pociąg tam jest!

Skoro tak, to pospiesznie wracam do kas, jeszcze powinnam zdążyć kupić bilet. W kasie ta sama kobieta, z którą miałam już przyjemność dyskutować.
Widzi mnie i wzdycha, teatralnie mamrocząc pod nosem "I co znowu"

J: Witam ponownie. Sprawdziłam przed chwilą tablicę odjazdów i pociąg, który według Pani nie istnieje jednak znajduje się w rozkładzie. Jak Pani to wytłumaczy?
K: (niewzruszona): Ja tu nie mam, znaczy, że nie ma.
J: Może to Pani ma jakiś błąd, nie obchodzi mnie to. Bilet studencki poproszę.
K: Ile?
J: Ale jak to? To Pani mi powinna powiedzieć, ile mam zapłacić.
K: Mogę sprzedać bilet, ale jak poda cenę.

Staram się zrozumieć, jak to możliwe, że kasjerka sprzeda mi bilet na pociąg, którego według niej nie ma. Nie ogarniam.

K: (zniecierpliwiona): To co z tym biletem? Mogę wydrukować, jak wie, jaka cena.
J: Ale skąd ja mogę wiedzieć?! Jakieś dwadzieścia parę zł, ale przecież nie znam co do grosza cen biletów.
K: Jak nie, to nie.

I się odwraca.

Fuck, myślę sobie, co za absurd, no nie pojadę do tego Krakowa.
Najchętniej opuściłabym w tym momencie budynek dworca i poszła szukać szczęścia gdzie indziej, ale ciekawość wzięła górę. Postanowiłam na peronie naocznie się przekonać, czy przypadkiem to ze mną coś nie jest nie tak i nie przywidział mi się pociąg w rozkładzie. Na peronie cud, pociąg stoi. Do planowanego odjazdu kilka minut. Zostawiając na później rozważania o bajzlu na kolei, wsiadam. Uff.

Pozostaje kwestia biletu. Trzeba kupić u konduktora, bo przecież do kasy już nie zdążę. Konduktor chętnie sprzedał, przy okazji inkasując 10 zł opłaty manipulacyjnej. Może i nie jest to fortuna, ale to niemal połowa ceny tego biletu.

Szczęśliwie dojechałam. Szkoda mi tylko było, że baba z kasy nie zobaczyła na własne oczy, że nie jest nieomylna.

pkp

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (227)

1