Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

elda24

Zamieszcza historie od: 6 maja 2011 - 19:50
Ostatnio: 18 lutego 2020 - 7:43
  • Historii na głównej: 6 z 8
  • Punktów za historie: 5565
  • Komentarzy: 1505
  • Punktów za komentarze: 12540
 

#84790

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Stałam przed ruchliwym przejściem ulicznym i czekałam na zielone światło. W pewnym momencie kątem oka zobaczyłam jadące na rowerze dziecko, które z dużą prędkością kierowało się na pasy i raczej nie miało zamiaru się zatrzymać. W momencie, w którym znalazło się koło mnie, zdążyłam je szarpnąć, przez co ono i ja upadliśmy na chodnik.

Oczywiście dziecko - dziewczynka - w ryk. Oprócz drobnych zadrapań, nic się jej nie stało, ja jednak zgniotłam sobie okulary o rower. Gdyby nie ja, dziewczynka zostałaby mokrą plamą na zderzaku busa.

Gdy otrząsnęłam się z szoku, zaczęłam krzyczeć na dziecko - nie panowałam w pełni nad swoimi emocjami i wyżyłam się na dziewczynce.

W tym samym momencie dostałam z liścia w twarz, bo jak ja śmiem krzyczeć na Zuzankę. Bo to biedne, przestraszone dziecko.

Chciałam wezwać policję ze względu na napaść, ale zrezygnowałam, bo byłam w obcym mieście, a chciałam zdążyć na pociąg.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 77 (137)

#54912

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trafiłam kiedyś na ogłoszenie:

Samodzielne, dwupokojowe mieszkanie w centrum; nowa, duża łazienka; taras.

Ogłoszenie okraszone zdjęciami, cena adekwatna do metrażu i lokalizacji.

Zadzwoniłam do właściciela dopytać o szczegóły, wywołałam zachwyt stwierdzeniem, że mieszkanie chcemy na minimum 2 lata, usłyszałam, że meble swoje możemy przywieźć, najwyżej on coś wyniesie żeby zrobić miejsce. Umówiłam się na "oglądanie".

Może Was zaskoczę, ale mieszkanie faktycznie miało 2 pokoje, mieściło się w ścisłym centrum i miało ładną łazienkę i taras. Szkoda tylko, że słowo "samodzielne" zostało "trochę" nadużyte...

Otóż, żeby się dostać do mieszkania, trzeba przejść przez ogromne mieszkanie studenckie i wspiąć się po stromych i rozchybotanych schodkach (takich jakie montuje się przy antresolach albo poddaszach). Taras owszem, ale do podziału z lokatorami studenckiego mieszkania. Na taras można dostać się jedynie przez to "samodzielne" dwupokojowe więc drzwi zamykać nie wolno żeby wszyscy mogli bez przeszkód z tarasu korzystać. Dodatkowo, studenci mają pozwolenie na imprezy tylko i wyłącznie na tarasie i wtedy używają kuchni i łazienki w lokalu z ogłoszenia.
Niestety, to nie koniec... Od czerwca do końca września wypad z mieszkania, bo właścicielowi na ten okres bardziej się opłaca wynajmować turystom. Oczywiście, wspaniałomyślnie, właściciel przeniósłby nas do któregoś z pokoi w jakimś innym mieszkaniu, nasze meble mogłyby sobie zostać.

Nie wiem ilu ciekawych rzeczy dowiedziałabym się gdybym tej całej szopki nie przerwała oznajmiając facetowi, że oszalał skoro uważa, że:
- wynajmę mieszkanie, z którego będzie mnie "wysiedlał" co roku na 4 miesiące
- zostawię nowe meble, w tym białą kanapę, o której rozmawialiśmy wcześniej w miejscu przez które przez ten czas przewinie się spokojnie setka osób
- wynajmę i zapłacę za "samodzielne" mieszkanie, po którym non stop ktoś nie tylko będzie mi się kręcił ale też urządzał imprezy.

Pan się obraził i oznajmił, że jestem aspołeczna i mam wygórowane wymagania...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 834 (874)

#25493

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako świeża mężatka opowiem historię z cyklu "moje piękne, polskie wesele". Może przydługo, może mało piekielnie, ale mnie jeszcze trzęsie na samą myśl o tym.

Jako osoby wierzące, postanowiliśmy z ówczesnym narzeczonym wziąć ślub w mojej rodzinnej parafii. Wszystko idzie po naszej myśli, ksiądz datę zarezerwował, jest pięknie. Trzeba jeszcze tylko nawiedzić organistę, żeby przypadkiem w tym dniu nie grał gdzieś indziej. Wszystko byłoby pięknie, ładne, ale zmienił się nam ledwie miesiąc temu organista. Stary był fajny, jako "co łaska" brał flaszkę, czy te 50 zł. Co kto miał. Poszliśmy do nowego organisty [O] - nie ma sprawy, termin zaklepany. Na pytanie "ile się należy" usłyszeliśmy oczywiście słynne "co łaska". Udajemy [M] głupich:
[M] - Co łaska czyli tak mniej więcej ile?
[O] - Może być tyle, ile stary brał...
[M] (udajemy dalej głupich) - Wie pan, pierwszy raz ślub bierzemy, nie wiemy ile to jest...
[O] - To dajcie tyle, na ile was stać. Przynieście zaraz przed mszą.

Niby ok. Wszystko gra, piekielności nie ma. Umówiliśmy się z pozostałymi dwoma parami biorącymi ślub w tym samym dniu, że damy wszyscy po 200 zł. Bo ponoć tyle ten chłopak brał w poprzedniej parafii.
Nastał wielki dzień. Ja z tatą stoję już w drzwiach do kościoła, przyszły mąż czeka pod ołtarzem. Ksiądz macha z zakrystii. Zgodnie z umową świadek szybciutko na chór, zanieść przygotowaną wcześniej "cołaskę" organiście (dodam tylko, że miał przy sobie "zapasowe" 50 zł i ani grosza więcej). Po chwili zbiega przerażony:
- Powiedział, że za tak mało to on nie zagra... Mamy dorzucić...
Co byście zrobili na moim miejscu?

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 533 (591)

#21348

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zaszłam w ciążę. Radość mieszała się z paniką, bo z Miłym (o którym pisałam we wcześniejszych historiach) pobrać się mieliśmy aż w sierpniu. Ale co tam, będziemy rodzicami – ślub udało się przyspieszyć, wszystko pięknie, czas wybrać lekarza. Zupełnie nie miałam doświadczenia, wcześniej leczyłam się prywatnie, ale że nie miałam też pracy i utrzymywaliśmy się tylko z pensji Miłego, zdecydowałam się dać państwowej służbie zdrowia drugą szansę.

Idę. Objawy koszmarne: bóle brzucha, zwłaszcza po tym, jak się zmęczyłam, niepokoiły mnie najbardziej – były po prostu nie do wytrzymania, zdarzało mi się całymi dniami leżeć i płakać. Badania krwi zrobione, tak, jest dzidziuś, informuję o dolegliwościach – nawet nie skończyłam zdania, kiedy lekarz przerwał mi, pytając, czy chcę coś przeciwbólowego
- Ale... nie, bo może dziecku zaszkodzi – zaoponowałam, prosząc o jakieś badania, nie wiem, może usg, może to ciąża pozamaciczna.
- Proszę pani, ja mam więcej lat praktyki niż pani sobie liczy, nic się nie dzieje, pani się nie denerwuje, nie pije, nie pali...
Ok, być może panikuję.
Wracam do domu, razem z obolałym i dziwnie jak na pierwszy trymestr powiększonym brzuchem. Boli tak wściekle, że nie mogę funkcjonować. Wysłuchuję rad koleżanek o swojej nadmiernej panice i przejmowaniu się głupotami.

Dzisiejszy ranek. Ból nie do wytrzymania – w planach całodzienne leżenie. Nagle zauważyłam, że krwawię. Miły w pracy, na służbie, nie może wyjść, w panice zadzwoniłam po taxi, nie chciałam czekać na karetkę, wypłakałam w słuchawkę, że szybko, bo krew, bo ciąża, dyspozytor zadzwonił po pogotowie, oddzwoniono do mnie, wysłuchano objawów, kazano się nie ruszać, leżeć. Miły w międzyczasie cudem wyrwał się z pracy, w pełnym umundurowaniu, przyjeżdża karetka, zabierają mnie (trzy piętra pieszo w dół po schodach i parę metrów do bramy), izba przyjęć, usg.
- Kiedy miała pani robione usg? – Pyta lekarz
- W ogóle... - odpowiadam.
- Aha. No tak, ja w macicy ciąży nie widzę, jajniki też czyste, poroniła pani.
- Ale... ale jak to? – zaczęłam płakać. Po prostu nie mogłam tego opanować, jak to poronienie? Byłam wczoraj u lekarza, miało być wszystko ok...
- Kotek, ile ma pani lat? 23? To nigdy nie słyszała pani tego słowa? Po –ro – nie – nie. Ciąży nie ma, no. Poronienia się zdarzają, kobiety palą, piją, dzieci bywają chore, dobrze, że teraz pani poroniła, nie później. Nie ma co płakać, ubierać się, jutro do przychodni.

Nie mam pojęcia, jak stamtąd wyszłam. Usiałam na schodach i zaczęłam płakać, po prostu nieopanowanie. Bo czułam, że coś jest nie tak! Bo czemu zlekceważono te bóle! Czemu! Jakim prawem! Przecież mówiłam!
Dojechał Miły, zabrał mnie rozdygotaną do domu. Sprawdzam – bielizna we krwi. Dzwonię z kolei do swojego prywatnego lekarza, czort z pieniędzmi, już zaoszczędziłam na swoim zdrowiu. Informuję o sytuacji.
- I co? Poroniła pani i nawet nie wzięli panią na fotel? Nie obejrzeli natychmiast? Do przychodni kazali iść? – pytał mój doktor. Wypłakałam tylko, że tak. Westchnął
- Pani przyjedzie do mnie... może trzeba jeszcze macicę wyłyżeczkować, bo istnieje prawdopodobieństwo, że tam zostały resztki, które należy usunąć operacyjnie.

Tak. Właśnie straciłam chciane, kochane dziecko, które miało już imię, na które czekaliśmy – nie wiem, czy by dało się je uratować, czy miało umrzeć, ale wiem, że prosiłam o interwencję, bo bolało, bo źle się czułam... a potem, po wszystkim, nawet nie trafiłam na fotel, żeby sprawdzić, czy nie potrzebuję zabiegu. To jest po prostu straszne.

Skomentuj (90) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1040 (1226)

1