Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

fanfarelle

Zamieszcza historie od: 24 lutego 2012 - 17:08
Ostatnio: 25 marca 2015 - 12:09
  • Historii na głównej: 11 z 15
  • Punktów za historie: 8622
  • Komentarzy: 106
  • Punktów za komentarze: 709
 

#48730

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed lat. Uczyłam w pewnej szkole, w której przypadła mi w udziale klasa z córką pani dyrektor. Wydaje mi się, że dla dobra dziecka i dla dbania o atmosferę w pracy, dyrektor szkoły powinien posłać swoje dziecko do innej placówki, bo rodzi się pewien konflikt ról, niemniej rozumiem, że takie rozwiązanie jest wygodne. Skoro się na wygodę decydujemy, musimy się godzić z konsekwencjami. Dyrektor, którego rolą między innymi jest uczyć rodziców, jak opiekować się swoimi pociechami i jak wspierać je w nauce, powinien świecić przykładem. Tak nie było. Córka była bardzo niedopilnowana. Nie miała prac domowych, nigdy nie pamiętała o testach i kartkówkach, więc wpadały słabe oceny. Każdy brak pracy zaznaczałam (bo zawsze wszystkim dzieciom zaznaczałam) i jak rodzic zajrzy w ćwiczenia, od razu widzi, co, jak i dlaczego.

Mamie, spędzającej wiele godzin dziennie w szkole swojego dziecka, jest wyjątkowo łatwo je kontrolować. Może sobie wejść do pokoju nauczycielskiego i nawet codziennie sprawdzać jakie ma oceny. Może w każdej chwili dopytać nauczyciela, w czym problem i jak pomóc. Wie, kiedy nauczyciel prowadzi zajęcia wyrównawcze i może dziecko przyprowadzić. Ta mama tego nie robiła. Na zebranie też nie raczyła zajrzeć. Dziecko duże i powinno już się samodzielnie umieć zatroszczyć o prace domowe i przygotowanie do sprawdzianów, ale wiadomo, czasem taka rodzicielska kontrola się przydaje.

Nadszedł czas zebrania ćwiczeń i ocenienia ich. Nie napracowałam się, bo za dużo do poprawiania nie miałam: głównie pustki. Ocena jaka - dość łatwo się domyślić.

Dwa dni później zostaję wezwana na dywanik i zbieram ciężki opiernicz. Robię oczy jak pięć złotych. Dowiaduję się, że pani dyrektor jest bardzo niezadowolona z mojej pracy. Jak mogłam wystawić taką ocenę, to moja wina przecież, bo nie przypilnowałam, żeby dziecko odrabiało prace domowe. Oczy przecieram już ze zdumienia. Dyskusja dość absurdalna, pani nie przyjmuje do wiadomości, że do moich obowiązków nie należy stanąć dziecku nad głową w domu, żeby pracę domową odrobiło. Nie przyjmuje do wiadomości, że każdy brak był na bieżąco odnotowywany i w ćwiczeniach, i w dzienniku. Przypominam, że są zajęcia wyrównawcze i jeśli dziecko sobie nie radzi z pracą domową, jestem wtedy do dyspozycji i mogę pomóc - dostaję ochrzan, że nie o to chodzi, żeby JEJ dziecko poświęciło kolejną godzinę na naukę, bo musi mieć czas na zabawę (i mówi to pani, która innych rodziców poucza, że ich dzieci MAJĄ chodzić na zajęcia wyrównawcze bez dyskusji).

Pani dyrektor jest zawiedziona, ponieważ uważa, że powinnam po każdej lekcji przyjść do niej do gabinetu i powiedzieć jej dokładnie, co zostało przerobione i jaka jest praca domowa. Przed każdym testem i kartkówką powinnam również zastukać i poinformować ją o dacie oraz zakresie materiału. Mówi to wprost, daje do zrozumienia, że to mój obowiązek.

Informuję ją, że u mnie w klasie jej Ania jest taką samą Anią, jak każda inna Ania, zaś mama Ani jest taką samą mamą Ani, jak każda inna mama Ani. Że nie przychodzę do innych rodziców do pracy, żeby ich na bieżąco informować, co się dzieje na lekcjach, ani nie nawiedzam ich w tym celu w domu. Że absolutnie nie będę stosować innych zasad wobec tej konkretnej Ani tylko dlatego, że trafiło jej się urodzić w takiej, a nie innej rodzinie. Nie zamierzam stosować taryfy ulgowej jak inni nauczyciele, byle tylko mieć święty spokój. Sugeruję również, żeby się zastanowiła, czy rozmawia ze mną z pozycji dyrektora szkoły, czy z pozycji rodzica, bo chyba się nieco role mieszają.

Chyba pierwszy raz pani dyrektor napotkała opór, bo oniemiała i dalsza współpraca przebiegała na innych zasadach, nieco się dzieckiem zainteresowała. Zastanawia mnie jednak, co jako matka chciała uzyskać w ten sposób dla dziecka.

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 838 (870)
zarchiwizowany

#48725

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak działa nasz system opieki zdrowotnej dla kobiet z niepowodzeniami położniczymi? Jak się domyślacie, fantastycznie.

Kobieta we wczesnej ciąży. Lekarz informuje, że w razie jakichkolwiek plamień trzeba natychmiast konsultować sprawę. Zaczyna plamić. Zestresowana jedzie prosto na izbę przyjęć szpitala. Tam po długim czasie oczekiwania, nieprzyjemnym badaniu przy braku jakiejkolwiek prywatności (rodzina wejść nie może, ale otwarte drzwi i przewijający się przez gabinet tabun pań z rejestracji i innych pracowników nie związanych bezpośrednio ze sprawą jest w porządku) odsyłają bez zwolnienia z pracy, choć następnego dnia bardzo cięzki dzień, co pacjentka zgłasza. Lekarz mówi, że ma iść normalnie do pracy, bo i tak "jak ma coś być to będzie".

Pacjentka wraca na izbę przyjęć dwa dni później, bo krwawienie się nasiliło. Znów odsyłają ją z kwitkiem i w niewybrednych słowach (z przekleństwem włącznie) ochrzaniają, że nie można się tak co chwila badać i proszę wrócić, jak będzie się lało wiadrami.

Pacjentka traci ciążę. Lekarz, który ją informuje o tym, że serce przestało bić, jest wyraźnie obruszony jej łzami, każe przestać płakać i sobie idzie.

Pacjentka trafia na kontrolę lekarską. Chce się dowiedzieć, co się stało. I dowiaduje się, że nie wiadomo i że wychodzi się z założenia, że to "przypadek". I że do badań mających na celu znalezienie przyczyny niepowodzenia przysługuje jej prawo dopiero po trzeciej stracie.

Wróć, jak trzeci raz przeżyjesz ten sam koszmar, może wtedy się zaczniemy zastanawiać, co jest nie tak. Ciekawa jestem, czy po trzeciej stracie kobietę poinformują, że teraz już może pójść na badania i najbliższe zapisy na badania odbędą się za rok.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 274 (348)

#48150

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wspominałam, uczę języka angielskiego. Pracuję z dziećmi w szkole językowej. Nauka intensywna.

Mam taką zasadę, że nawet z najmłodszymi dziećmi staram się prowadzić zajęcia z użyciem jak największej ilości języka obcego, wspartego gestem czy obrazkiem. Działa to bardzo dobrze. Z dziećmi nieco starszymi, takimi w trzeciej/czwartej klasie (w zależności od grupy i tego, jak długo się z nami uczą) wprowadzam zasadę, że podczas zajęć używamy tylko języka angielskiego. Wszyscy, uczniowie też. I w komunikacji ze mną, i w komunikacji między sobą. W razie jakiegoś większego problemu wiedzą, jak poprosić o pozwolenie na użycie języka ojczystego i gdy widzę, że może chodzić o coś, czego dziecko jeszcze za żadne skarby nie wyrazi po angielsku, zezwalam. Takich sytuacji jednak jest niewiele. Stosuję również system motywacyjny nagradzający mówienie po angielsku. Pokazuję im, jak w prosty sposób za pomocą opanowanych przez nich słów i struktur można się skutecznie komunikować. Że wcale nie trzeba powiedzieć "Proszę pani, czy mogłaby pani pomóc mi w rozwiązaniu zadania trzeciego, ponieważ nie wiem, jak je zrobić?" gdyż tę samą myśl można przekazać mówiąc "Help! Exercise 3" - a to każde z nich potrafi ;)

Wprowadzenie tej zasady zazwyczaj kończy się tym, że przez pierwszy miesiąc dzieci marudzą i przez pierwszy miesiąc (no, czasem 2 tygodnie, jak grupa gadatliwa) mam względną ciszę na zajęciach i skupienie, a potem jednak potrzeba komunikacji wygrywa i się wszyscy rozgadują do tego stopnia, że potrafią się zapomnieć i jeszcze schodząc po schodach po zajęciach dzieci prowadzą zaciętą dyskusję po angielsku. Aż miło popatrzeć. I zawsze rodzice byli zadowoleni.

Trafiła mi się jednak pewna grupa, która mnie załamała. Przejęłam ją w czwartym roku uczenia się w naszej szkole. Znowu nie dzieci mnie załamały, dzieciaki cudowne, grupa rozgadana jak mało która, fantastycznie sobie radzą. Załamały mnie mamy w grupie, broniące swoich dzieci jak lwice. Dzieci dość duże, uczą się dodatkowo angielskiego już czwarty rok i naprawdę dużo potrafią. Moją zasadę wprowadzałam skutecznie w grupach krócej się uczących. Mamusie jednak naskakiwały na mnie, jakbym nie wiadomo, jaką krzywdę ich dzieciom robiła. Bo były mocno zaniepokojone tym, że... na dodatkowych zajęciach z angielskiego mówię do dzieci po angielsku i wymagam tego samego od moich uczniów. Organizowane były liczne spotkania ze mną, narady, ja tłumaczyłam swoje, mamusie swoje. Bo dzieci będą miały tiki nerwowe. I będą się moczyć w nocy ze stresu! Jak ja śmiem tak stresować ich pociechy! Tymczasem grupa błyskawicznie się zaadaptowała do nowej zasady i radzą sobie po prostu rewelacyjnie. Aż miło ich się słucha. Wszystkich, co do jednego. I cieszą się jak szaleni, że to jedyne zajęcia, na których nauczyciel nie strofuje ich za gadanie z koleżanką z ławki podczas pracy - pod warunkiem, że gadają po angielsku.

Zastanawiam się jednak, co jest nie tak z tym światem. Rodzice posyłają swoją pociechę na dodatkowe zajęcia językowe, płacą za to i mają pretensje, że człowiek ich uczy. Rozumiem, że powinniśmy sobie prowadzić luźne pogawędki po polsku, żeby się dzieci nie zestresowały?

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 755 (833)

#47991

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Męża wywiało gdzieś hen! na drugi koniec Polski, gdzie odbywał ważne szkolenie. Z zasięgiem u niego koszmarnie, ale już drugiego dnia udało mu się skontaktować ze mną, żeby poinformować, iż zapomniał wziąć ze sobą pewnej Bardzo Ważnej Rzeczy. No cóż, trudno, zdarza się. Na szczęście są firmy kurierskie, doślę.

Zamówiłam sobie oops-kuriera, przybył, przesyłkę zabrał, miała dotrzeć następnego dnia. Mąż się nie odzywa, pewnie dotarła, o sprawie zapomniałam w natłoku różnych zajęć. Dwa dni później mężowi udało się skontaktować ze mną i powiedzieć, że przesyłka nie dotarła. Zdziwiona, postanowiłam skorzystać z monitorowania przesyłki. Okazało się, że już drugi dzień jest w mieście X, ale jest jakiś problem. Pojawiła się adnotacja:

"W celu doręczenia przesyłki potrzebna jest poprawna nazwa firmy lub odbiorcy. Firma Piekielna próbuje uzyskać te informacje".

Hm. Czyli jest jakaś niejasność z adresem. No ok, może być, mogłabym doprecyzować, ale przy zamawianiu kuriera nie było możliwości dopisania wiadomości dla kuriera, która mogłaby mu pomóc w należytym wypełnieniu obowiązków. Za to były pola wymagające moich danych kontaktowych, które pieczołowicie wypełniłam i żyłam sobie w pewności, że w razie problemu mogą do mnie zadzwonić albo napisać.

O innej godzinie kolejna taka adnotacja. I dopisek, że termin doręczenia uległ zmianie. I potem znowu. Niestety sprawdzałam to już wieczorem, więc infolinia była już nieczynna i nie mogłam zapytać, co się stało. Bardzo mnie jednak zainteresowało, że firma Piekielna próbuje uzyskać informacje. Zaczęłam się zastanawiać, jak próbuje uzyskać informacje, skoro do tej pory nikt się ze mną nie skontaktował.

Rano zadzwoniłam do źródła. Przedstawiłam się, opowiedziałam, co i jak i czekam na odpowiedź, co się stało. Pani mi wyjaśniła, ja Pani wyjaśniłam, pani zapisała w systemie, wszystko pięknie. Tylko zapytałam pani, dlaczego nikt się ze mną nie skontaktował do tej pory.

- A, bo widzi pani, kurier nie ma do pani telefonu.
- To w takim razie co się stało z tymi danymi, które podawałam?
- No, one były potrzebne tylko przy zamawianiu kuriera. Do odbioru przesyłki.

Świetnie.

- To proszę mi w takim razie powiedzieć, jak firma Piekielna próbuje uzyskać informacje, gdzie dostarczyć przesyłkę, skoro nikt nawet nie spróbował mnie o to zapytać?

- A, wie pani, bo my w takiej sytuacji wysyłamy kartkę pocztową, bo zazwyczaj listonosze najlepiej znają okolicę i wiedzą, gdzie są bardziej problematyczne adresy.

Wymiękłam. W takim razie było od razu pocztą wysłać, listonosz może by lepiej wiedział.

Tym sposobem przesyłka szła 4 dni. Szłaby 5, bowiem pani poinformowała mnie radośnie, że w takim razie przesyłka zostanie dostarczona "w dniu jutrzejszym", ale równie radośnie jej oświadczyłam, że w "dniu jutrzejszym" to mogą ją co najwyżej do mnie dostarczyć, bo męża tam już nie będzie.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 486 (536)
zarchiwizowany

#25619

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jestem nauczycielką angielskiego w szkole podstawowej. Dzieci dziećmi, najciekawsze są jednak kontakty z rodzicami.

Październik. Dzień otwarty w szkole. Przychodzi tata dziewczynki z drugiej klasy, którą dopiero co objęłam po poprzedniej nauczycielce. Od progu zaczyna awanturę, że nie umiem uczyć i poziom nauczania, jaki prezentuję jest poniżej krytyki. Patrzę na niego ze zdziwieniem, bo na co dzień spotykam się z przeciwnymi opiniami, niemniej ciekawi mnie jego argumentacja, więc słucham dalej. Dowiaduję się, że tatuś jest niezadowolony, bowiem dziecko uczy się języka już ponad rok ale jak mu się włączy telewizję po angielsku to nic nie rozumie. To moja wina, bo dzieci w tym wieku przecież najszybciej się uczą języka a u mnie na lekcji to tylko jakieś słówka, piosenki, proste zdania. Miałam ochotę spytać rzeczonego tatusia, czy życzyłby sobie, żebyśmy oglądali BBC na zajęciach i żeby dziecko w domu streszczało mu Economista, jednak powstrzymałam się i przez kolejne 15 minut tłumaczyłam ze spokojem specyfikę nauczania języka obcego w tak młodym wieku. Tatuś spokorniał nieco, już wydaje się, że zrozumiał, lecz za chwilę zadaje mi pytanie:
"To w takim razie żeby moja córka mogła się więcej nauczyć, chciałbym, żeby pani uczyła ją prywatnie..." (Tak! Ten człowiek, który chwilę wcześniej zarzucał mi niekompetencję, teraz proponuje mi prywatne lekcje.) "...i tak sobie pomyślałem, że możnaby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, bo żona też się chce uczyć angielskiego, jest początkująca, więc mogłyby się uczyć razem." Widać cały mój wykład na temat metodyki został wysłuchany ze zrozumieniem jedynie przez ściany. Nie wytrzymałam i zapytałam, jak sobie to wyobraża: czy córka, słabo jeszcze pisząca, będzie rozwiązywać zadania gramatyczne, czy też żona będzie kolorować obrazki?

szkoła

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 218 (228)