Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

olkiolki

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2012 - 22:15
Ostatnio: 19 czerwca 2015 - 23:14
O sobie:

Mama dwójki urwisów, które kocham szybciej niż nad szampon ;-)

Zobacz: http://www.piekielni.pun.pl/forums.php :-)

  • Historii na głównej: 14 z 18
  • Punktów za historie: 14731
  • Komentarzy: 570
  • Punktów za komentarze: 5165
 

#39834

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno czytałam na piekielnych "apel" o trochę zrozumienia dla osób, które rozdają ulotki. Zgadzam się z autorką, ale chciałabym dziś nakreślić sytuację widzianą oczami klienta, który chcąc, nie chcąc, musi taką ulotkę wziąć.

Sytuacja z wczoraj.

W markecie zrobiłam spore zakupy, do tego dość ciężkie. Uzbierały się w sumie cztery reklamówki. Idę sobie z dziećmi (dwójką) do drzwi i nagle nieszczęście: Mała się potknęła, upadła i zaczyna głośno płakać. Rzuciłam torby, podeszłam do Małej i przytulam. W tym momencie podchodzi do mnie pani od ulotek i podaje mi jedną. Nie zwróciłam na nią specjalnej uwagi, więc podeszła bliżej i dosłownie wcisnęła kartkę między mnie a Małą.
Przeszłam nad tym do porządku dziennego.

Mała w końcu się uspokoiła więc zbieram siaty i idziemy dalej. Wyglądałam pewnie jak wielbłąd mając dwie siatki w każdej ręce, a na siatkach uwiesiły się dzieci. I w takim momencie znów podchodzi do mnie pani rozdająca ulotki (chyba inna) i wyciąga do mnie rękę z ulotką. Raczej było widać, że nijak nie umiałam jej wziąć, więc się grzecznie uśmiechnęłam i powiedziałam, że "dziękuję, ale nie bardzo mam jak wziąć, chyba, że między zęby" i się wyszczerzyłam. Docelowo miał być to uśmiech ironiczny, ale przerodził się w głuchy rechot, kiedy pani podniosła ulotkę na wysokość moich ust.

Osoby roznoszące ulotki, proszę, trochę zrozumienia :-)

pasaż w tesco ulotki

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 875 (941)

#38153

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam dziś z dzieciakami (dwoma swoimi i jednym od znajomych) na placu zabaw. Konkretniej, dzieciaki szalały w parku linowym. Regulamin placu mówi, że park jest oddany do użytku dla dzieci w wieku od 3 do 12 lat. Napisy wiszą na każdym z "domków na drzewie" i przy każdym wejściu, dodatkowo są bardzo duże. Po konstrukcji dzieci mogą chodzić pod nadzorem rodziców lub opiekunów. Oczywiście, starsze dzieci przychodzą same, ale te mniejsze zawsze są z rodzicami.

Muszę jeszcze dodać, że konstrukcja jest w kształcie litery "U" i są tylko dwa wejścia, żadnych wyjść "po drodze". Dzieci zwykle obierają sobie kierunek chodzenia i rzadko się zdarza, żeby ktoś szedł "do tyłu".

Dziś na placu było może około 30 dzieci, w tym zdecydowana większość właśnie "na wysokości".

I tak mija sobie pierwsza godzina zabawy, gdy nagle na konstrukcji pojawia się taran. A konkretnie cztery tarany. Na oko 15-16 letnie.
Zaczynają biegać po niej, spychając co mniejsze dzieci na siatkę zabezpieczającą, a te starsze zrzucając między kładki.

Patrzę, leży cała moja trójka, Mała płacze, inne dzieci jej wtórują. I wiecie co? Żaden z rodziców nie podniósł siedzenia. Wszyscy osłupieli. Ze mną na czele. Normalnym odruchem jest biec do dziecka i uspokoić je. Ale ja chyba nie jestem normalna. Najpierw próbowałam delikwentów zagonić do jednego wyjścia. Bawili się ze mną w "kotka i myszkę". Ja do jednego wejścia oni do drugiego, ja do drugiego oni do pierwszego, czyniąc przy tym większe spustoszenie.

Słowa, których użyłam, może nie nadają się na publikację, ale o dziwo, podziałały. Stanęli przy wejściu i usłyszeli ode mnie parę słów. Najłagodniejsze z nich to takie, że w podskokach mają opuścić plac zabaw, bo są za starzy. Tarany w rechot. Już zaczynałam tracić wiarę w swoje predyspozycje negocjatorskie, gdy nagle słyszę za plecami: "ta pani ma rację". Wystraszyłam się nieźle, bo mężczyzna stał zaraz za mną, a nie słyszałam go gdy podchodził. Przy tym muszę powiedzieć, że i głos, i postura tego pana budziły respekt. Pan dodał tylko, że mają trzy sekundy na opuszczenie placu zabaw. Raz... dwa... taranów nie ma.

Gdy wychodzili za bramę, herszt bandy obejrzał się i zawołał:
- I tak tu wrócimy!
Pan nie został dłużny:
- Dobra, ale wtedy zamienię was twarzami.

Mistrz ciętej riposty ;-)

plac zabaw Księża Góra

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 729 (783)

#36866

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Długo zastanawiałam się, czy dodać swoją najbardziej piekielną "przygodę" z lekarzami. Poczucie upokorzenia, wstyd i ten straszny fizyczny ból, pamiętam do dziś.

23 czerwca 2006 roku urodziłam ślicznego chłopczyka. Ciąża przebiegała prawie książkowo, termin wyznaczony na 25 czerwca troszkę się przyspieszył ;-) Sam poród wspominam całkiem nieźle, położne i lekarze pomagali, a ja współpracowałam.

Ponieważ w trakcie parcia pękłam dość głęboko, lekarz który mnie zszywał, długo patrzał we mnie, aż w końcu zawołał ordynatora. Na moje pytanie "czy coś się dzieje?", odpowiedział, że nie potrafi sam zlokalizować końca pęknięcia i woli zawołać szefa. Pomyślałam, że super, bo wolę, żeby zajrzał we mnie doświadczony ginekolog niż jakiś młody ma odwalić fuszerkę.
Przyszedł "szef", pooglądali, pogmerali narzędziami w mojej pochwie i zaczęło się szycie. W tzw. międzyczasie zdążyłam "odlecieć", ale położna, która się mną opiekowała dała radę ogarnąć sytuację.
Pozszywali, wywieźli na korytarz, dali dziecię, wywieźli do sali, gdzie przeleżałam kolejne 3 doby, wypisali do domu. Standard.

Przyjechaliśmy do domu. Czułam się słaba, ale to zdecydowanie normalne, więc mąż kazał mi się położyć. Tak przeleżałam kilka dni, podnosząc się jedynie do toalety, tudzież łazienki na prysznic. Czułam się coraz słabsza i zaczynało mi dokuczać miejsce szycia.

Nadeszła pora na wizytę położnej środowiskowej. Pani przyszła, pooglądała naszego synka, porozmawiała, a na moje pytanie dlaczego tak boli, odpowiedziała, że to zupełnie normalne. Że jedne panie mówią, że "ciągnie", inne, że boli, a jeszcze inne, tak jak ja, że boli strasznie mocno. I że mam wrażenie, że jajniki mam przyszyte do macicy, a one bez przerwy chcą na swoje miejsce. Tak czułam, ale skoro pani położna stwierdziła, że to normalne, to rozpaczać nie będę. Kazała "wietrzyć ranę". Znaczy podkład pod pupę i leżeć bez bielizny. Co niniejszym uczyniłam. Było lato, ciepło, gorąco, to się "wietrzyłam".

W ten konkretny dzień się wietrzyłam, a następnego zaniemogłam. Nie potrafiłam obrócić się z boku na bok, unosiłam jedynie głowę i ręce. Nogi miałam przyrośnięte do łóżka, a kręgosłup czułam gdzieś w mózgu. Mąż chciał wziąć mnie na ręce, żeby zanieść do auta i pojechać na pogotowie, ale każdy ruch powodował straszny ból. Płakałam, wyłam, zanosiłam się, ale po jakiejś godzinie wstałam z łóżka. Zejście ze schodów (4 piętro) zajęło mi kolejne pół godziny, wejście do auta następne piętnaście minut. Jechałam na siedzeniu obok kierowcy, zwrócona tyłem do kierunku jazdy, na kolanach. Każdy zakręt, hamowanie lub nierówność powodowały ból nie do opisania.

Dotarliśmy na izbę przyjęć. Papierki wypisane, udajemy się na piętro ginekologiczne. Przyjmuje mnie lekarz, który nie cieszy się sympatią pacjentek, ale podobno jest "fachowcem". Powiedziałam mu o swoich dolegliwościach. Kazał się położyć na krześle ginekologicznym (kolejne 15 minut w asyście męża). Podszedł, popatrzał, założył rękawiczki i zaczął badać. Bolało! O jak bolało!

Po badaniu stwierdził, że on tam nic nie widzi, wszystko jest w porządku, a ja przecież panikuję. A później spojrzał wymownie na mojego męża i stwierdził, że powinnam dbać o higienę. Mój mąż odpowiedział, że przecież chodzę do łazienki, myję się i przecież on mi za każdym razem pomaga (wejść do wanny i z niej wyjść, nie mamy prysznica) i wie przecież, że się myję. Na to lekarz, że skoro tak, to dlaczego śmierdzę? Przecież nie mogę się myć, bo gdybym się myła, to bym nie śmierdziała. Proste.

Wizyta skończona. Przy wychodzeniu spojrzał tylko na mnie i zapytał z uśmiechem:
- Czy mi się tylko wydaje, czy pani naprawdę ma problemy z chodzeniem?
Wyszłam.

Mąż zawiózł mnie do domu, pomógł się położyć, pojechał do apteki po coś na "po porodzie". Przywiózł tantum rosa. Zaczęłam go stosować i po dwóch dniach byłam w miarę "na chodzie". Umiałam wstać z łóżka bez płaczu i najważniejsze, umiałam w końcu zrobić coś przy Małym :-)
Ból ustąpił. Zaczęło się za to coś innego: mianowicie zaczęłam śmierdzieć. Dosłownie. Mąż często dyskretnie pytał, czy "puściłam bąka", obwąchiwaliśmy Małego czy przypadkiem nie zrobił kupki, znajomi nic nie mówili, ale ich miny mówiły wiele. Moja przyjaciółka powiedziała, że może to kwestia mydła albo szamponu. Ale najgorszy był fakt, że śmierdziałam cała. I mimo zmian szamponu, mydła i pięcio-ośmiokrotnych dziennych wizyt w łazience, zapach się utrzymywał. Umówiłam się do lekarza, ale do niego już nie dotarłam. Wcześniej zdarzyło się coś, co przerosło moje najśmielsze wyobrażenia.

W dniu 22 lipca 2006 roku, czyli miesiąc po porodzie, poszłam do łazienki, żeby standardowo zmyć z siebie zapach. Weszłam do wanny, zaczynam się podmywać i czuję, że mam coś między nogami. Coś miękkiego. Spanikowałam i zawołałam męża, żeby mnie trzymał, gdybym miała urodzić jakieś swoje wnętrzności. Zaczęłam wyciągać to "coś". Wyszło. Bez bólu, z ulgą i ze smrodem. Mąż zwymiotował, ja się trzymałam. Rozłożyłam na dłoni 7 (siedem) gazików, zaszytych przez, przepraszam, konowała...

A miało być tak pięknie...

służba_zdrowia

Skomentuj (79) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1659 (1721)

#35225

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W dni takie jak dzisiaj najchętniej każdy wskoczyłby do chłodnej wody i odpoczywał. I nie ma w tym nic dziwnego oprócz faktu, że niektóre miejsca są prywatne i przeznaczone do użytku tylko zamkniętej grupy osób, tak jak na przykład nasz basen. ;-)

Basen jak basen, nieduży, niewysoki ale jest i spełnia swoją rolę. Muszę jeszcze dodać, że stoi w naszym ogródku, a raczej na działce, na której kiedyś (w odległej przyszłości) wybudujemy dom naszych marzeń. ;-)
Działka nie jest ogrodzona, ponieważ teren dookoła to kilka domów jednorodzinnych naszej bliższej lub dalszej rodziny, a nasz plac to takie centrum, w którym stoją huśtawki, jest piaskownica, kilka innych atrakcji dla dzieci, nasze centrum dowodzenia czyli przyczepa kempingowa (takie maleństwo, ale jest prąd i bieżąca woda) i wspomniany basen. Co jeszcze ważne dla historii, wokół jest kilka tabliczek informujących, że teren jest prywatny, a żeby dostać się na wspomnianą działkę trzeba przejść dróżką, na której mijamy przynajmniej dwie takie tabliczki.

Pierwsza sytuacja z dzisiaj: wychodzę z przyczepy ze świeżo zaparzoną kawą i dębieję na widok dwóch osób pływających w basenie. Ponieważ była to kobieta z dzieckiem, byłam święcie przekonana, że to któraś z kuzynek. Po chwili dotarło do mnie, że to ktoś nieznajomy. Podchodzę i pytam grzecznie kim są (może rodzina rodziny) i dlaczego kąpią się w naszym basenie. Najpierw kulturalnie pani odpowiedziała, że ona i wnusia przyszły się wykąpać i że przecież mieszkają tu, o, niedaleko. Zaczęłam więc tłumaczyć, że to teren prywatny, że ten plac zabaw to nasz i że to tak nieładnie bez pytania wchodzić komuś na ogródek. Pani najpierw się zapowietrzyła i sypnęła garścią dość niewybrednych słów, co miało znaczyć ni mniej ni więcej, że jak to? One nie mogą? Na moje grzeczne: teraz już na pewno nie mogą, pani zwróciła się do wnusi:
- Chodź kochanie, poszukamy innego basenu...

Generalnie nie miałabym pewnie nic przeciwko, gdyby pani zapytała. Dziewczynka była zachwycona figlowaniem w wodzie, a i sama pani z początku zrobiła na mnie dość dobre wrażenie. Ale mówi się trudno. Pozostaje mi tylko życzyć powodzenia w szukaniu darmowego basenu...

Sytuacja druga (z wczoraj): jak wspomniałam, żeby wejść (wjechać) na działkę musimy minąć dwie tabliczki, a dodać trzeba, że ścieżka jest dość wąska. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domów rodziny są działki. Takie działki zakładowe, które ciągną się po horyzont. Zdarza się, że brakuje miejsc parkingowych, więc ludzie parkują na chodniku wzdłuż ulicy. Problem jednak w tym, że na chodniku nie ma grama cienia. A gdzie jest cień? Tak, cień jest na naszej alejce. Nie ma jak zaparkować auto w cieniu przy tabliczce z napisem "teren prywatny, nieupoważnionym wstęp wzbroniony". I dodatkowo w takim miejscu, że o wjeździe wózkiem (nie mówię o większym kalibrze) możemy zapomnieć.

Zdarzyło się raz - czerwone seicento. Zdarzyło się drugi - znów czerwone seicento. I na nieszczęście pani parkującej czerwone seicento po raz trzeci, mój kuzyn wpadł na iście genialny plan. Zadzwonił po innego kuzyna, żeby zaparkował swoim autem za seicento, swoim zaparkował przed nim. Tak więc czerwony fiat został zablokowany kompletnie. Z obu stron auto miało może jakieś 10 cm luzu do drugiego.

Wieczorem patrzymy, idzie pani. Zła jak osa. Kuzyn idzie w jej stronę, żeby wytłumaczyć w czym rzecz, a ta jak na niego nie ryknie, że zdeptał jej godność (!), że jak on w ogóle śmiał i że taki on jest i owaki. Przeczekał ten wybuch i grzecznie tłumaczy, że nie ma miejsca, że teren prywatny i że na chodniku miejsca nie brakuje. A pani znów swoje, że cham i niewychowany. Już obstawialiśmy, kiedy kuzyn się wkurzy, zawróci i nie odjedzie autem. Nic z tego. Odjechał obydwoma, pani pojechała również. I nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że kuzyn przyszedł roześmiany. Okazało się, że pani się na niego... obraziła. A konkretniej powiedziała, że choćby miała pieszo iść ze swojego domu na działkę, to jej noga więcej u nas nie postanie.

Mam nadzieję.

teren prywatny

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 745 (787)
zarchiwizowany

#32675

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sytuacja w przedszkolu, całość dotyczy mojego sześcioletniego synka. I mnie [J]. I Piekielnej Pani Przedszkolanki [PPP].

Raczej długo.

W "trzylatkach" było całkiem przyjemnie, poznawalismy się (dzieci, rodzice i panie).
W "czterolatkach" (listopad 2010) [PPP] poprosila mnie na rozmowę i powiedziała, że mój syn, ktory do tej pory był bardzo spokojny, zaprzyjaźnił się z chłopakiem z grupy, który jest raczej dzieckiem żywiołowym, a przy okazji niekoniecznie grzecznym i [PPP] mi sugeruje, że moje dziecko może przejąć jakieś zachowania od kolegi. Ustaliłysmy, że jak tylko coś się wydarzy (złe zachowania, brak reakcji na zwrócenie uwagi czy wręcz agresja) będę na bieżąco informowana.
I tak minął nam rok. Nic się nie działo, wszystko było w porządku. Bardzo często pytałam PPP jak zachowuje się mój syn w przedszkolu. Slyszałam same superlatywy. Mądry, grzeczny, szybko się uczy, słucha pań w przedszkolu, pomaga, chętny do współpracy... Moja dusza rosła :-)
Tak dobrnęiśmy do "pięciolatków". I znów pochwały. Nie można się do niczego przyczepić. Do domu synek przynosił same czerwone serduszka (pochwała za dobre zachowanie w przedszkolu). Jednym słowem byłam dumna i blada. Muszę jeszcze dodać, że w domu bywało różnie, czasem był do rany przyłóż, czasem miał gorsze dni, jak każdy. Jednak gorszych dni było może kilka(naście) w przeciągu tych prawie dwóch lat.
Ostatnie zebranie rodziców w przedszkolu: mowa o tym, że dzieci są bardzo agresywne, że biją, kopią, leją się i gryzą i w ogóle jest tak strasznie, że PPP wezwała policję do przedszkola(!). Do pięcio(sześcio)latków!!! Bo sobie nie radzi! Rodzice w szoku, konsternacja pełna. Poszliśmy więc zapytać Pani Dyrektor, jak to jest z tą policją. Pani Dyrektor zrobiła wielkie oczy i spokojnie wytłumaczyła, że to nie tak. Policja jest zapraszana do przedszkola trzy razy w roku, ponieważ mają "cykl wykładów", a ostatni temat był rzeczywiście o agresji. A żeby dzieci się bardziej cieszyły, to policjantom zawsze towarzyszy Sznupek. I to nie tylko nasza grupa miała pogadankę, ale całe przedszkole...
Uspokoilismy się trochę.
Tak więc pewnego pięknego dnia idę po Małego do przedszkola i z szafki wyciągam karteczkę od PPP. Informacja, że w dniu ... odbędzie się spotkanie rodziców z psychologiem w sprawie agresji dzieci w grupie.
Idę więc do PPP i pytam o co kaman? A ona mi na to, że agresja się rozprzestrzenia, że złe dzieci i tak w ten deseń.
[J] - proszę mi powiedzieć, czy zaproszenie dotyczy wszystkich rodziców?
[PPP] - nie, tylko rodziców tych dzieci, które są agresywne.
[J] - (wtf?????) to dlaczego ja dostalam zaproszenie? Przecież mój syn jest spokojnym dzieckiem.
[PPP] - pani syn? heheh... Nigdy w życiu! Pani syn jest agresywny!
[J] - ?????? Nie rozumiem...
[PPP] - no bije, zaczepia, nie słucha, wyrywa zabawki kolegom, gryzie...
[J] - (ze łzami w oczach) dlaczego ja nic o tym nie wiem?
[PPP] - jak to pani nie wie?
[J] - a skąd mam wiedzieć? Nic mi pani nie mówiła, nikt z rodziców nie zgłaszał...
[PPP] - czyli pani na nic nie reagowała?
[J] - na co miałam reagować?????!!!!!
[PPP] - pamięta pani, ja pani w "czterolatkach" sugerowałam...
[J] - co mi pani sugerowała? Że mój syn zaczął się bawić z dzieckiem, ktore jest niegrzeczne? że może przejąć zachowania od niego? Skoro przejął, dlaczego mnie pani o tym nie informowała? Pytałam! Codziennie dwa razy jestem w przedszkolu i ani razu nie usłyszałam, że coś jest nie tak!
[PPP] - (ze stoickim spokojem) to ja panią własnie informuję...

Po prawie dwóch latach!!! Brak słów!!!

I wisienka:
[PPP] kiedyś tam założyła sobie taki "zeszyt przewinień dzieciaków". Zrobiła to w tajemnicy przed rodzicami, bo nikt o nim nie wiedział. Do powyższej awantury. Kazałam sobie go pokazać. Zobaczyłam. I jestem w szoku. Pod nazwiskiem mojego syna widnieją notatki:

1. grudzień 2011 - użył słowa "k***a", zapytany skąd je zna, odpowiedział, że od kuzyna.

2. luty 2012 - ugryzł kolegę w palec, bo kolega zabrał mu kartę z piłkarzem...

Bądź mądry...

przedszkole

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 221 (285)
zarchiwizowany

#31477

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielność koleżanki wyszła naprawdę przypadkiem a i uśmialiśmy się z sytuacji setnie :-)

Mój sześcioletni synek ma kolegę w przedszkolu, Kubusia. Kubuś chodzi do logopedy, ponieważ ma problem z prawidłowym użyciem niektórych głosek. I tak na przykład zamiast kaczka mówi taczka, zamiast kurczak jest turczak. Co ważne, spotkania z logopedą (i ćwiczenia w domu) przynoszą powoli efekty.
Zdarzyło się, że chłopcy razem trenują piłkę nożną i kiedyś wlaśnie na takim treningu słyszymy jak Kubuś woła: "Turwa, co za strzał!" Mamy Kubusia nie było, więc trener wziął chłopaka na stronę, upomnniał i wszystko gra.
Po jakiejś chwili przychodzi mama Kuby i o całym zajściu jest przez nas informowana. Jeszcze dobrze nie skończyliśmy, a ona na to: "A powiedział ku*wa czy turwa?!"
Nadgorliwość logopedyczna? ;-))

trening logopeda

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (237)

#29292

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szóste urodziny "narzeczonej" mojego synka odbyły się dziś w stadninie koni. Jedną z atrakcji dla dzieciaków była przejażdżka na kucach.

Wszystko pięknie i ładnie do momentu, kiedy Pani, która miała za zadanie zrobić z każdym z dzieciaków na koniku "kurs" dookoła stajni, nawrzeszczała na jedno z dzieci (które zresztą, jak większość, pierwszy raz w życiu miało do czynienia z koniem), że powinno samo zsiąść z kuca. Matce nie pozwoliła się zbliżyć, bo... nie i już! Dziecko powinno umieć(!).
Po mojej interwencji pozwolono mamie ściągnąć zapłakanego chłopczyka z siodła.

Do teraz się zastanawiam, czy schodzenie z konia jest naturalnym odruchem każdego?

stadnina koni

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 655 (747)
zarchiwizowany

#27629

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Vilio przypomniała mi jedną, w której bezpośrednio nie uczestniczyłam, ale byłam jej naocznym świadkiem.

Mam koleżankę, której rodzice swojego czasu mieszkali w Wiedniu. Koleżanka zaprosiła mnie do nich na dwa tygodnie. Ponieważ w swoim, wtedy jeszcze krótkim życiu, nie widziałam za wiele świata, bardzo się cieszyłam na ten wyjazd. Nadszedł TEN dzień i pojechałyśmy. Dotarłysmy do Wiednia i już od samego początku moja koleżanka (lepiej obyta ode mnie) zaczęła mi pokazywać, objasniać. A to Prater, a to "cośtam", a to metro... Wsiadłyśmy więc do niego (raz, że bardzo chciałam, a dwa, że i tak musiałaśmy jeszcze dojechać do domu jej rodziców) i zajęłyśmy siedzące miejsca. Przed nami siedziało dwóch chłopaków, na oko ciut starszych od nas. Jeden z nich miał dość mocno widoczny trądzik na twarzy. Widząc to koleżanka pięknie się do niego uśmiechnęła i (cały czas susząc zęby) zaczęła coś w ten deseń: "Kolego, ależ ty jesteś brzydki, taki pryszczaty i ogorzały. Trzeba ci dobrego lekarza, itd.". Kiedy ona tak sobie do niego mówiła, on zaczął się uśmiechać. Wyglądało na to, że zaczęła mu się podobać... Nagle chłopcy wstali, więc ona się na chwilę przymknęła, a "pryszczaty" skorzystał z tej chwili ciszy i powiedzial do niej: "No co ty? Mi pryszcze zejdą, ale ty zostaniesz głupia na zawsze". Po czym wysiadł...
Nie muszę chyba wymieniać kolorów na jej twarzy...

metro w Wiedniu

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 220 (274)