Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

PannaMi

Zamieszcza historie od: 11 kwietnia 2016 - 13:48
Ostatnio: 29 grudnia 2021 - 20:07
O sobie:

Maruda. Oporna dziewczyna. Jedyny człowiek na świecie, który nie lubi truskawek.
Kiedy płonę, płonie ze mną cały świat.

  • Historii na głównej: 14 z 14
  • Punktów za historie: 3580
  • Komentarzy: 30
  • Punktów za komentarze: 251
 

#82205

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tyle się człowiek naczytał o piekielnych madkach, a mimo to pierwsze zderzenie z takim osobnikiem wywołało niemały szok.

Sytuacja z dzisiaj.
Firmowy wyjazd integracyjny zakończony grillem z dodatkowymi atrakcjami. Jedną z takich specjalnie wykupionych przez nas zabaw był taki a'la dmuchany zamek, a właściwie placyk. Na tym placyku dwa kwadratowe dość miękkie podesty. Zabawa jest prosta: dwie osoby stają na podestach i gąbczastymi długimi pałkami próbują zrzucić tę drugą osobę.

Po kilku godzinach wszyscy zmęczeni całym dniem, rozłożyli się wygodnie z piwkiem w ręku na placyku i wchłaniali zadowoleni witaminę D. Sielanka.

Oczywiście do czasu kiedy na nasz placyk nie wpadło Wredne Babsko [WB] z dwoma dziewczynkami lat ok 4.
Dziewczynki wskoczyły na placyk i zaczęły szarżować jak małe dziki. Kto bawił się na dmuchanych atrakcjach ten wie, że raczej ciężko utrzymać w takiej sytuacji piwo w ręku, a w sumie nawet ciężko się zwyczajnie zrelaksować jak co 3 sekundy miota człowiekiem na wszystkie strony.

Jako, że byłam organizatorem imprezy zaczęłam obserwować [WB] i jej pociechy mając nadzieję, że dziewczynki poskaczą 10 minut i się znudzą. O słodka naiwności.
Po dłuższej chwili moi kpledzy zaczęli wstawać i oddalać się w spokojniejsze miejsce. Dziewczynki swoim zachowaniem zmiotły z atrakcji 3/4 odpoczywających czyli jakieś 15 osób.

Krew mnie zalała nie powiem, bo czas leciał, a końca zabawy nie widać. Wstałam więc i najgrzeczniej jak potrafiłam starałam się wytłumaczyć kobiecie (kto wie może faktycznie nie wiedziała, że to atrakcja płatna przygotowana specjalnie pod wykupioną imprezę?), że dziewczynki nam jednak już przeszkadzają, a zapłaciliśmy za korzystanie z placyku.

[WB] potraktowała mnie rykiem na pół wsi, że to są dzieci i czy mi nie wstyd je wyrzucać? Czy mi nie wstyd zabraniać małym dzieciom zabawy? Piwo niech sobie dorośli piją na ławkach! Dmuchane atrakcje są dla dzieci nie dla dorosłych.

Rozmowa ze słupem. Na nic argumenty. Poszłam więc do obsługi i grzecznie poprosiłam o wyproszenie [WB] razem z pociechami z wykupionej przez nas atrakcji. Na taki rozwój wypadków w [WB] wstąpił szał, bo zaczęła biegać od jednej osoby z naszej imprezy do drugiej wrzeszcząc:
- I co ci te biedne dzieci przeszkadzają! Sam sobie siedź na ławce! Co wam te dzieci zrobiły? Nie wstyd wam? Niech wszyscy patrzą jacy jesteście! Dzieciom zabraniacie!!!

Przyznam, że mnie osobiście zamurowało. Obsługa też nie bardzo mogła sobie poradzić z [WB]. Koniec końców sytuację uratował kolega, który spokojnie sącząc piwo na placyku do podchodzącej z wrzaskiem [WB] okrzyknął:
- Idź stąd! Słyszysz? Idź stąd!
Podziałało jak magiczne zaklęcie.
Niby internet. Niby człowiek czyta o takich sytuacjach, a kiedy sam się w nich znajdzie to i tak szok, niedowierzanie.

I na koniec mała uwaga: gdyby dziewczynki bawiły się grzeczniej, a [WB] zareagowała normalnie/kulturalnie na moje zwrócenie uwagi, to pewnie ludzie przesunęliby się tak żeby dziewczynki mogły sobie poskakać w jednym rogu placyku.
Niestety jednak życie wtedy byłoby zbyt piękne.

madka dziecko integracja

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 194 (200)

#79593

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Parafrazując pewną krążącą po internecie sentencję:
Gdybym nie chodziła na basen nie wiedziałabym, że na świecie jest tylu idiotów.

Sezon w pełni więc dziś kilka smaczków z wrocławskiego Aqua Parku.

1. Tory do pływania.
Wielkim pływakiem nie jestem, ale żabką kilka basenów dla zdrowia i dobrego samopoczucia przepłynąć lubię.
We wrocławskim Aqua Parku są specjalnie wydzielone bodaj 4 tory na powietrzu. Świetna sprawa dla mnie laika pływania bo raz, że basen płytszy i krótszy a dwa, wiadomo latem na powietrzu przyjemniej się pływa.
Niestety nagromadzenie piekielnych w tym miejscu jest koszmarne.

- mamusie uczące ok roczne dzieci pływania na środku toru, albo po prostu przynoszące niemowlęta na tor, żeby mogły się popluskać,
- nastolatki opalające się przy jeden ze ścian toru, przez co właściwie cały tor zablokowany,
- pary obściskujące się na środku toru,
- Haliny nieuznające ruchu wahadłowego tylko płynące środkiem i np zawracające w połowie,
- dzieciaki wskakujące do basenu właśnie na tory, oczywiście nie patrząc czy ktoś akurat płynie czy nie
- tatuś z Brajankiem urządzający sobie zawody w chlapaniu na środku toru.

Co zabawne przy każdej grzecznie zwróconej uwadze słyszałam, że to ja robię problem i nie potrafię się zachować.

2. Fala.
We wrocławskim Aqua Parku jest specjalny basen, w którym co 30 minut włączany jest symulator fal morskich. Jest to naprawdę niezła zabawa, ale trzeba też przestrzegać pewnych zasad bo łatwo sobie zrobić krzywdę.
Z tym drugim oczywiście spora część narodu ma duże problemy.

- rodzice biorą sobie dzieciaki na większą głębokość, przez co Brajanek z Jessiką są co chwilę podtapiani przez falę i widać, że mają spore problemy z utrzymaniem się na powierzchni. W ramach ratowania się chlapią, machają rękami, kopią ludzi, momentami podtapiając ich. Oj tam, oj tam, taka super zabawa! Ratownik gwiżdże? To na pewno na kogoś innego!
- pływanie przy ścianie jest zabronione i nie trzeba być Einsteinem, żeby domyślić się dlaczego. Jedna większa fala + twoja głowa na ścianie stylizowanej na skałę i w najlepszym wypadku lądujesz w karetce.

Co robią ludzie? Oczywiście biegną do ściany, bo tam największy prąd. Ratownik gwiżdże? Odejdę na 2 sekundy i wrócę na pewno mnie nie zauważy.

3. Leniwa rzeka. Kolejna świetna atrakcja. Płytki basen (ok 70 cm wody) z prądem, który niesie człowieka po specjalnym torze. Niestety idealne miejsce potwierdzające, że za głupim dzieckiem stoi jeszcze głupszy rodzic.

Zderzenia w tym basenie zdarzają się dosłownie co 3 sekundy - zatrzymywanie się przy ścianie przy największym prądzie i to w dodatku na zakręcie gdzie osoba płynąca nie ma jak cię zobaczyć to standard. Rodzice upatrzyli sobie to miejsce jako przystanek w oczekiwaniu na dzieci. Wyobraźcie sobie teraz tą fantastyczną "kraksę", kiedy ok 10 osób wpada jedna na drugą ponieważ mamusia czeka sobie tam na córeczkę.

- wędrówki pod prąd bo Jessika zgubiła się gdzieś mamusi i trzeba jej poszukać,
- tatuś urządzający sobie zawody chlapania i wyścigi z synkiem przez co wpadał, potrącał i podtapiał właściwie każdą osobę, którą mijał,
- dzisiaj jedna dziewczynka chyba w ferworze dzikiej "zabawy" rzuciła się na mnie całym ciałem (nie wiem chyba mnie z kimś pomyliła), podtapiając mnie prawie zdarła ze mnie strój kąpielowy... mamusia obok myślicie, że zareagowała? Tak owszem słowami "Haha, a ja tu jestem". Ani przepraszam ani pocałuj mnie w d...
Dzieciaki w tym miejscu zachowują się dosłownie jak zwierzęta wypuszczone na wolność, a rodzice stoją z boku i im przyklaskują.
- mój absolutny "hit" - dwóch na moje oko 15-latków wskakiwało (!) z dość sporej jednak wysokości do tego baseniku. To, że nie doszło wtedy do tragedii uważam za prawdziwy cud.

I na koniec. Czy może mi ktoś wytłumaczyć po co kobietom pełny makijaż i wielka złota biżuteria na basenie?
Że nie wspomnę już o okularach przeciwsłonecznych noszonych w budynku...

PS. Zapomniałam o dzieciach kąpiących się na golasa. Zawsze jak widzę takie brzdące, to szlag mnie trafia i mam ochotę podejść i zapytać rodzica czy wie kto to pedofil i czy bardzo chce sprawiać takiej osobie "radość" golizną swojego dziecka. I jeszcze nastolatki w strojach tak skąpych, że moja super seksowna bielizna tylko na wyjątkowe okazje przy tym to przedwojenne pantalony. A potem krzyk i protesty, że uprzedmiotowienie kobiet i seksizm. No cóż.

basen aqua park wroclaw

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (234)

#79568

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przez kilka lat pracowałam jako sekretarka i tak sobie myślę, że w temacie kurierów był to mój parasol ochronny.
Parasol, który kilka miesięcy temu złożył się z hukiem.

Do wszystkich kurierów zawsze podchodziłam z szacunkiem i uśmiechem. Zdawałam sobie sprawę jak ciężką mają pracę, czasami wręcz nierealne zadania i tereny do rozwiezienia paczek, dlatego starałam się jak mogłam im tą pracę umilić.
Jak wpadali do moich firm, zawsze miałam dla nich uśmiech, dobre słowo a czasami jakiś gadżet czy coś słodkiego.
Oni w zamian za to, odpłacali mi się zawsze terminową dostawą a czasami ustalaniem mnie jako klienta priorytetowego "A spojrzałem, że dzisiaj w końcu paczka dla Pani a nie na firmę to myślę przyjadę rano żeby Pani nie czekała".

Zachciało mi się jednak awansów, zmiany firmy i stanowiska.
I się zaczęło.
Zamawiam paczki od firmy X, mniej więcej 2 w miesiącu. Dodam, że nic dużego ani ciężkiego. Na stronie firmy mam założone konto do którego przypisany jest adres dostawy. Od kilku miesięcy jeden i ten sam.

Ok 3 tygodnie temu dostałam sms z InPostu, że kurier już do mnie jedzie. Bosko. Kurier jedzie a ja czekam, godzinę, dwie, trzy, pięć?! W pracy byłam do 18, o 17 Pana kuriera ni huhu no to dzwonimy.

Wita mnie przeciągłe "A to nie może Pani sobie po paczkę przyjechać bo ja jestem tu i tu (kilka ulic dalej od mojej firmy). No tak się składa, że nie mogę bo jestem w pracy a nawet jakbym mogła to Pana pracą jest dostarczenie mi tej paczki. Czekam na Pana maksymalnie do 18. Pan pod firmę przyjechał ale znowu wjechać windą na 6 piętro już się nie chciało więc był telefon czy mogłabym. Akurat tak wyszło z pracą, że nie mogłam. Gdyby przyjechał wcześniej zapewne zeszłabym bo jak pisałam wyżej zawsze miałam dużo empatii i zrozumienia dla ludzi pracujących w tym zawodzie.

Kiedy Pan jechał windą ja w pocie czoła pisałam skargę. Kiedy jednak zobaczyłam Pana kuriera serce mi zmiękło. Z paczką dreptał do mnie starszy Pan, który zapewne dorabia sobie do emerytury. Widać było, że kompletnie "nie ogarnia", nie jest wielozadaniowy a i siły już nie te. Zamieniłam z Panem kilka słów i z uśmiechem pożegnaliśmy się. Skarga poleciała do kosza. I to był BŁĄD.

W poniedziałek zamówiłam kolejna paczkę z firmy X.
Powinna dojść w środę/czwartek. W środę co prawda miałam wolne ale paczka też na firmowy adres a koleżanki z recepcji zawsze wszystko odbierają bez problemu. Standardowego smsa "Leci do Ciebie paczka!" jednak niet zatem byłam pewna, że dostane ją w moje ręce dzisiaj.

Zamiast paczki dostałam jednak maila z jakże treściwym info "Paczka zwrócona do nadawcy".

Jak? Kiedy? Dlaczego? Na jakiej podstawie?
Tyle pytań bez odpowiedzi.

Szybki mail do inpostu. Cisza. Kolejny mail. Cisza. Reklamacja. Cisza.

W końcu po dłuuugim czasie dostałam jakże treściwa odpowiedź:
"Paczka zwrócona do nadawcy. Błędny adres"
Krew mnie lekko zalała nie powiem. Stwierdziłam, ze z takim zawrotnym tempem wymiany korespondencji do Bożego Narodzenia może czegoś się dowiem, dlatego chwyciłam za telefon i dzwonię.

Skrócony przebieg rozmowy:

Tak zwrócona bo błędny adres. Tak w sumie to Pani widzi, że adres od miesięcy bez zmian i zawsze był poprawny a paczki dostarczane. Pani nie wie co z tym zrobić. Mogę złożyć reklamację. Czas odpowiedzi 30 dni (hahaha). Nie niestety paczki nie da się już cofnąć. Można wysłać raz jeszcze. Pani nie wie co zrobić jak kurier znowu stwierdzi, że nie chce mu się wchodzić do biurowca, wjeżdżać na górę i stwierdzi, że adres jest niepoprawny. Tak mogę złożyć skargę na kuriera. Nie Pani nie wie czy będą jakieś konsekwencje. Pani nic więcej nie może mi pomóc.

Podsumowując: samowolka bez konsekwencji, a Ty szary klienciku płać i módl się coby kurier był w nastroju paczkę ci dostarczyć.

kurierzy kurier inpost paczki dostawa

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (155)

#76669

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W jednej z poprzednich historii wspominałam, że choruję na insulinooporność. Dziś krótka historia bardzo długiej drogi dojścia do tej wiedzy.

W pewnym momencie życia, kiedy liczba treningów wzrosła do ok 5 tygodniowo, dieta nabrała zdrowszych barw i kształtów, a waga mimo wszystko stała w miejscu, doszłam do wniosku, że może warto się przebadać.

Lekarz nr 1: Zlecił podstawowe badania. Wszystko w nich było ok. Na koniec przebąknął coś o IO ale chyba bardziej sam do siebie. Skierowania na dalsze badania nie dostałam, bo insulinooporność to taka "choroba" taka no jest taka ale nie ma żadnego wpływu.
Ja zielona jak szczypiorek w tym temacie, oczywiście uwierzyłam mądremu lekarzowi.

Minął kolejny rok. Dieta i treningi były trzymane. Mięśnie ładnie się rozwijały, tylko kurka tłuszczy nic a nic nie ubywało. I nagle zaczęłam słyszeć od trenera na siłowni od ginekologa, a nawet od fryzjerki: niech Pani zrobi te dokładne badania, bo coś tu naprawdę jest nie tak jak być powinno.

Lekarz nr 2: Starsza Pani, która wita pacjenta w gabinecie wzrokiem i tonem "Czego tu?!". Od progu wiedziałam, że będzie wesoło. Zleciła mi ponownie same podstawowe badania, chociaż pokazałam wyniki sprzed roku. Nie. Ona wie lepiej, ona jest lekarzem, a ja mam nie wymyślać.
Badania zrobiłam, znowu wszystko wyszło cacy. Wracam na konsultację z prośbą o skierowanie na trochę już bardziej specjalistyczne badania (usg tarczycy, krzywa cukrowa i insulinowa dla zainteresowanych). Proszę się jak dziecko, chociaż przychodnia prywatna wszystko mam w pakiecie za darmoszkę. Ale nie. Jest Pani zdrowa. Witaminę D proszę łykać. Żegnam.

Tym razem nie dałam się zbyć tak łatwo i podreptałam do lekarza nr 3. Obiecując sobie solennie, że bez skierowania nie wyjdę. Trafiłam na człowieka bardzo miłego i dostałam nawet więcej badań niż prosiłam.
Badania zrobione i na pierwszy rzut oka widzę ja laik, że coś dziwne te wyniki. Biegnę na konsultację i słyszę, że to normalne, że cytuję "odchylenie od normy jest normalne bo jest małe". Ok. No jak lekarz tako rzecze i to 3 to chyba mówi prawdę?

W przekonaniu, że jestem zdrowa ale sierota, która sama się nakarmić dobrze nie potrafi, zapisałam się do dietetyka. Takiego polecanego z wyższej półki.
Kiedy na pierwszej wizycie wesoło oznajmiłam, że ze mną problemów nie będzie, bo jam zdrowa jak ryba, Pani dietetyk od razu poprosiła o wyniki badań.
Spojrzała na nie, szczęka w dół i pyta się mnie, kto mi powiedział, że jestem zdrowa?! Wyniki są złe, a nawet bardzo złe i najlepsze co mnie może czekać bez leczenia i odpowiedniej diety to szybka przyjaźń z cukrzycą. Dostałam przykaz umówienia się na wizytę do jednego z najlepszych endokrynologów w mieście i zrobienia jeszcze kilku innych badań. Wszystkie późniejsze wydarzenia potwierdziły słowa Pani dietetyk.

Teraz już czuję się dobrze, trzymam dietę, waga spada.
Tylko czasem tak mnie najdzie refleksja, co by się ze mną teraz działo gdybym nie skonsultowała się z dietetykiem i innym lekarzem prywatnie?

IO lekarz choroba

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 196 (222)

#74545

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie tak dawno opisywałam swoje perypetie z poszukiwania sukienki na wesele.
Wesele na które w ostateczności nie poszłam. Nie o tym jednak dzisiaj bo to naprawdę grubsza historia jest. Dziś opiszę kilka kwiatków z przygotowań wieczoru panieńskiego na który jeszcze się "załapałam".

Jakoś tak się złożyło, że organizacja panieńskiego w całości przypadła mnie. Dostałam odpowiednio wcześniej listę gości, założyłam grupę na FB i zaczęło się piekło. Poniżej w skrócie kilka największych kwiatków.

1) Niby dorosłe kobiety a rozmawiać ze sobą nie potrafią za krucyfiksa. Zamiast tego preferowane było wylewanie żali w prywatnych wiadomościach do mnie.

2) Olewanie i niepomaganie absolutnie w niczym. Ok rozumiem, że ktoś może nie mieć ani czasu ani chęci ale kiedy taka osoba wpada na chwile przed imprezą na grupę i stwierdza, że jednak jest do bani, że wszystko źle i że ona zrobiłaby to milion raz lepiej to krew naprawdę mnie zalewa.

3) Limuzyna. Taki miałam pomysł, żeby jedną z atrakcji było wynajęcie limuzyny. Nie upierałam się przy tym jedynie poddałam temat pod dyskusję. Spadł na mnie grad krytyki, że chyba zwariowałam tyle kasy wydawać na godzinną przejażdżkę, że one nie mają kasy itp. No i ok w pewnym momencie kilka osób odpadło, budżet zaczął się sypać więc poinformowałam wszystkich, że odwołuję tą limuzynę bo faktycznie nas na nią nie stać. Co usłyszałam w odpowiedzi? Rujnuję imprezę, zabieram im największą atrakcję, jak ja tak mogę?!

4) Finanse. Pierwsza sprawa jaką ustaliłam to składka. Z czasem jednak okazało się, że w budżecie się nie zmieścimy i trzeba dopłacić po 20 zł/os. Znowu były żale i pretensje, że sama składka to było dużo i one nie mają. Bodaj dzień później panienki chwaliły się, że kupiły już sukienki po 400-500zł... I nie, to nie były biedne studentki. Wszystkie pracujące, dwie z własnymi firmami, inne złapały się na dobre stanowiska do korporacji. A pierwotna ustalona składka to 100zł.

5) Klub. Jako, że mieszkam w dużym mieście oferta klubowa jest dość szeroka. Nie we wszystkich miejscach byłam ale jakieś pojęcie o większości lokali mam. Tak się złożyło, że niedawno otworzył się w centrum pewien super wypasiony klub. Taki wiecie bą tą pierdą, gdzie im krótsza spódniczka i wyższe szpilki, tym łatwiej wejść. Sama tam nie byłam bo to nie moje klimaty ale rozmawiałam z wieloma znajomymi i naprawdę nie usłyszałam ani jednej pozytywnej opinii o tym miejscu. Proponowałam w zamian miejsca w podobnym klimacie i lokalizacji ale nic nie trafiało do grupy.

Moje argumenty zbywane były jednym tekstem "Nie bo nie. Bo my chcemy do klubu Bą tą pierdą i koniec!" Czarę goryczy przelała jednak informacja ile kosztuje samo wynajęcie loży w tym wspaniałym miejscu a mianowicie 350 zł. A teraz wróćcie do punktu z finansami. Tak laski, które robiły afery o 20 zł dorzutki nie widziały problemu w wywaleniu 350 zł za samo wynajęcie loży.

6) I na koniec mój absolutny hit. Zaznaczyć muszę, że cała impreza miała mieć miejsce w moim miejscu zamieszkania co wiązało się z tym, że reszta łącznie z panna młodą musi dojechać. Było to ustalane na samym początku i wszyscy wyrazili na to zgodę. Dzień przed imprezą siedzę sobie u fryzjera, połowa głowy już w farbie i nagle mój telefon zaczyna dzwonić jak opętany. Dzwoniła panna młoda z kosmiczną awanturą, że zostawiam jej biedną malutką siostrzyczkę bez transportu. Czy ja nie mam serca zostawiać dziecko na pastwę losu?! Jestem bezczelna i nie nadaję się do organizacji czegokolwiek.

Nie ma we mnie za grosz empatii! A jak coś jej się stanie to będzie wszystko moja wina i mam natychmiast NATYCHMIAST organizować na własny koszt transport bo jak nie to ona wszystko odwołuje i nigdzie nie jedzie i nic ją nie obchodzi jak ja to zrobię to ma być kur... zrobione!!! (i taki wrzask dobre 10 minut). Tym biednym maleńkim dzieckiem była 21 letnia siostra młodej która tak się składa od 2 lat studiuje w moim obecnym miejscu zamieszkania. Sprawę transportu sobie olała i jakoś się ocknęła dzień przed, że wszyscy się ogarnęli i nikt jakoś specjalnie się nią nie przejął. Bo i po co, dorosła osoba, autobusy/pociągi/busy kursują. A samo miasto i tą trasę chyba zna dość dobrze wszak studiuje tu już trochę. Koniec końców wszyscy nagle stwierdzili, że to moja wina bo przecież powinnam dorosłym babom podstawić karoce pod nos. Tego, że wszystko było ustalane wcześniej, że wszyscy się na wszystko zgadzali, że przecież to nie jest dziecko, jakoś nikt słuchać nie chciał.

Po tych i wielu innych wspaniałych przeżyciach dziś już wiem, że nigdy więcej nie podejmę się organizacji czegoś takiego. Nigdy.

wieczór panieński organizacja

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (274)

#74019

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak sobie ostatnio myślałam o tym, że dawno nic piekielnego mnie nie spotkało. I chyba wywołałam wilka z lasu.

Kilka słów wstępu:
Noszę rozmiar 40/42. Coraz częściej z naciskiem jednak na 40.
Szczupła może nie jestem ale dbam o siebie, chodzę na siłownię, basen. Chudnę powoli ale zdrowo, jak to określił lekarz.
Xską nigdy nie spodziewam się być, bo raz, że za bardzo lubię jedzenie a dwa, że insulinoodporność to paskudna choroba, która naprawdę utrudnia życie, jeśli idzie o wagę.
Nie narzekam jednak, bo widzę rezultaty swojej pracy i wcale nie uważam, że kobieta w rozm. 40 jest spasionym grubasem niegodnym życia.

Jako, że moja przyjaciółka wychodzi niebawem za mąż od pewnego czasu rozglądam się za odpowiednią kreacją. Jestem świadoma swojego ciała, dlatego bufiaste tiule i księżniczkowe sukienki z miejsca sobie odpuszczam. Kłopotów z rozmiarem jeśli idzie o "sieciówki" nie mam. Zazwyczaj wbijam się spokojnie w 40 czasami w 42.

Dziś wybrałam się jednak na rajd po eleganckich butikach. Myślę, że pierwszy i ostatni raz w życiu.
Poniżej kilka uprzejmości jakie dziś usłyszałam:

1. "Dzień dobry. Nic w Pani rozmiarze nie mamy u nas w sklepie. Na panią to i tak chyba tylko szyte na miarę by było."

Rozumiem, że sklep może mieć taki, a nie inny asortyment, ale kurza stopa ten ostatni komentarz o szyciu na miarę, naprawdę szanowna Pani mogła sobie darować, bo tak się składa, że naprawdę nie mam problemów z kupnem ciuchów. No chyba, że coś mnie ominęło i teraz kobiety kończą się na rozmiarze 38. A wszystko co powyżej, to zwyczajnie według reszty świata niegodne ładnego ubrania spasione wieprze (asortyment w sklepie teoretycznie kończył się na 40, ale rozmiar zaniżony, więc tak naprawdę było to 38).

2. Odpowiedź ekspedientki na pytanie "Przepraszam czy mają Państwo ten model w rozm. L lub XL? "Ale jakby Pani chciała tą sukienkę w swoim rozmiarze to to by musiał być rozmiar z 60!" Nie skomentowałam bo mnie zatkało. I to chyba był mój błąd bo kobieta ciągnęła dalej... "Wie Pani pewnych sukienek się nie robi w taaaakich rozmiarach żeby TACY ludzie ich nie nosili."

Jako, że zawsze byłam empatycznym człowiekiem, to mogłabym nawet zrozumieć, że w świecie kogoś kto całe życie śmigał tylko w xxskach albo xskach rozmiar 40 noszą ludzie otyli. Ta kobieta jednak sama nie należała do najszczuplejszych i w najlepszym razie nosiła rozmiar 38... Ze sklepu wyszłam, bo odechciało mi się nawet oglądać.

3. Kolejny "butik", pytam o sukienki w moim rozmiarze. Odpowiedź Pani ekspedientki: "Pani to na pewno nie nosi 40. U nas są zaniżone rozmiary, więc pokażę Pani wszystko co mamy w rozmiarze 46!" Próbowałam kobiecie zasugerować, że rozumiem zaniżoną rozmiarówkę, ale od 40/42 do 46 daleka droga. Co usłyszałam w odpowiedzi? "T-shirt to może i Pani 40 nosi, bo to się wszystko rozciąga, to każdy się jakoś w 40 wciśnie". Koniec końców zwątpiłam w siebie i wylądowałam w przymierzalni z tymi sukienkami w rozmiarze 46. Nie metka przecież najważniejsza, a jak się w czymś wygląda. Zgodnie z przewidywaniami wszystko było za duże... Ale oczywiście Pani ekspedientka wie lepiej.

Sukienkę kupię chyba jednak w "sieciówce", bo wiele rzeczy jestem w stanie zrozumieć ale braku kultury osobistej i zwykłego chamstwa już nie.

sukienka zakupy ekspedientki xl

Skomentuj (74) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 269 (335)

#72920

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając historię #72911 miałam wrażenie, jakbym czytała historię o swoim chłopaku i jego kochanym braciszku. Na szczęście nasza skończyła się odrobinę lepiej.

Słowem wstępu: Mój chłopak od 16 roku życia utrzymuje się właściwie sam. Rodzice nie dawali ani nie dają mu ani złotówki. Po skończeniu 18 lat nawet za mieszkanie w domu rodzinnym musiał płacić jak za wynajem pokoju u obcych. I nie chodzi mi o to, że musiał się dokładać do rachunków. On musiał płacić normalnie "czynsz" + rachunki za mieszkanie w domu rodzinnym. Jego braciszek oczywiście również usłyszał takie żądanie, ale miał je głęboko gdzieś.

Kochany braciszek niby pracował, ale zawsze na czarno i nikt nigdy tak naprawdę nie wiedział, ile i kiedy zarobił. A on radośnie wszystko przepijał i przepalał z kumplami na ławeczce pod blokiem.
Braciszek systematycznie pożyczał też kasę u mojego chłopaka a swojego brata na tak zwane "wieczne nieoddanie".

Sytuacja zmieniła się nieco, kiedy na scenie pojawiłam się ja.
Wiadomo, jak ma się dziewczynę, to facet też chce dobrze wyglądać, ubrać się ładnie i zaprosić ukochaną od czasu do czasu do kina czy na przysłowiową kawę. A na takie przyjemności potrzebne są fundusze. Chłopak ciężko pracował, odkładał co mógł, a jak miał więcej, to od czasu do czasu z dobrego miękkiego serca pożyczał temu nierobowi 20-50 zł. Po kilku latach zdecydowaliśmy się zamieszkać razem i sytuacja ponownie się zmieniła. Chłopak poszedł na studia, więc pracuje tylko dorywczo, ale jakoś sobie radzimy. Od pierwszego do pierwszego.

W styczniu tego roku dopadła nas jednak czarna seria. Grypa zmogła i mnie, i chłopaka, dodatkowo moje zęby stwierdziły, że chyba czas na sztuczną szczękę i dentystę odwiedzałam chyba z 5 razy w ciągu miesiąca. Nasze wypłaty rozpłynęły się praktycznie z dnia na dzień. Chłopak postanowił pogadać z bratem o spłacie chociaż części zadłużenia w trybie natychmiastowym (tamten akurat pracował i zarabiał, czym bardzo się przed wszystkimi chwalił, więc kasę miał). Co usłyszał w odpowiedzi? Prychnięcie, chamski śmiech i tekst "Przecież ja od ciebie nic nie pożyczałem, jeleniu, to były twoje dobrowolne datki".
Cóż, chłopakowi nerwy puściły i skończyło się na mordobiciu małego pasożyta.

Drugą opcją było zwrócenie się do rodziców z prośbą o pożyczkę. Ja do swoich, chłopak do swoich. Moi rodzice oczywiście się zgodzili i jak zwykle nawet nie pożyczyli, a dali nam te kilka złotych, bo wiedzieli, że to nie na głupoty, tylko jest to dla nas trudny okres. A rodzice chłopaka? Zaznaczę jeszcze, że oboje pracują na pełen etat i wcale nie za minimalną. Nawet go nie wysłuchali, tylko powiedzieli, że oni nie mają i nie pożyczą. Koniec. Dwa dni później pojechali na weekend na wycieczkę.

Mało piekielne? Miesiąc później, jakoś 2 dni po wypłacie, chłopak odebrał dwa telefony: pierwszy od brata, drugi od rodziców, z prośbą o pożyczenie pieniędzy, bo oni biedni i nie mają.

Od tego czasu minęło już kilka miesięcy. Chłopak rodziców odwiedził raz. Z bratem nie rozmawia wcale. Czasami go namawiam na odwiedziny w domu, ale nie chce, więc zmuszać go też nie będę. Chyba w końcu zobaczył, jak piekielną ma rodzinę...

rodzina brat pieniądze

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 310 (348)

#72905

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam w ostatnim czasie kilka historii o piekielnych lokatorach. Niby temat rzeka, oklepany z każdej możliwej strony. Myślę jednak, że moja przygoda z czasów bycia świeżo upieczoną studentką wkracza na wyższy level lokatorskiej piekielności.

Mały wstęp:

Moją przyjaciółkę (nazwijmy ją roboczo Nina) znałam od urodzenia. Mieszkałyśmy "drzwi w drzwi" całe życie. Moi rodzice traktowali ją jak swoją trzecią córkę, a i ja w jej domu czułam się jak u siebie.
Sytuacja zmieniła się znacząco, kiedy weszłyśmy w wiek dojrzewania. I nie, to nie Nina się zmieniła, a jej samotna matka, która postanowiła ponownie wyjść za mąż. Niby nic piekielnego. Jej wybranek okazał się jednak alkoholikiem, męskim bokserem i złodziejem, który miał wiele "przygód" z lokalną policją. Do dzisiaj pamiętam sceny jakie urządzał, noce, kiedy mój tato biegł na ratunek "biednej kobiecie". Sama na własne oczy widziałam, jak cudowny mąż rzucał swoją drobną żoną o ścianę jak lalką. Jak rozwalił telefon i zabarykadował drzwi, żeby nie mogła uciec. Czasami myślę sobie, że życie tej pani niejednokrotnie uratowały cienkie ściany w bloku i mój kochany tatko, który nie udawał, że nic się nie dzieje, tylko biegł zawsze ratować sąsiadkę. Moi rodzice nigdy nie wymagali wdzięczności za pomoc. Ot, chcieli żyć jak do tej pory i utrzymywać przyjacielskie kontakty (wspólne wieczorne imprezy, imieniny, pilnowanie na zmianę mnie i Niny itp).

Niestety matka Niny, która wcześniej w biedzie szczególnej nie żyła, ot, zwyczajna klasa średnia, dała się zaczarować pieniądzom. To nic, że mężuś pił i bił. Kasę dawał, był nowy samochód, remonty, zagraniczne wycieczki i pudrowanie siniaków. Niestety Nina również dała się zmanipulować i stopniowo zaczęła zmieniać również znajomych.

Czas leciał, po liceum wyprowadzałyśmy się do tego samego miasta i umówiłyśmy się na wspólne mieszkanie w jednym pokoju. Lokatorem byłam wg mnie wzorowym. Zawsze po sobie sprzątam, nigdy nikomu nie podkradałam jedzenia, a posiadanie rodzeństwa i rodzice pracujący "na nockach" nauczyli mnie zachowywać się bardzo cicho kiedy ktoś śpi lub się uczy. W tamtych czasach byłam raczej szarą myszką, cichą, spokojną, nie imprezującą. To Nina wychodziła na imprezy albo urządzała je na mieszkaniu. Jej chłopak nocował z nami w pokoju bez zapowiedzi.
Nie przeszkadzało mi to i nigdy nie robiłam z tego problemu.

Pewnego pięknego dnia moja przyjaciółka w trakcie robienia kolacji zadała mi jedno pytanie, które zapamiętam sobie już do końca życia. A brzmiało ono "Słuchaj Mi, mogłabyś się wyprowadzić? Bo wiesz, niby zawsze jesteś cicho i w ogóle, ale w sumie PRZESZKADZA MI JAK ODDYCHASZ".

Tydzień później byłam już na nowym mieszkaniu.
Smaczek: Nina miała pretensje, że ogarnęłam się z tym tak szybko i zostawiłam ją na lodzie (czynsz zapłaciłam jak trzeba, ale nie szukałam nikogo na swoje miejsce).

lokatorka mieszkanie studenci przyjaciółki

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 291 (317)

#73026

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z wczoraj.
Jak wspominałam wcześniej jestem na etapie szukania nowej pracy. Byłam na kilku rozmowach i udało się! Dostałam pracę biurową, w 90% pokrywającą się z tym co robię obecnie i w czym mam doświadczenie. Ogłoszenie było "na bogato", czyli wszystkie świadczenia socjalne i benefity, oczywiście umowa o pracę, całość zamieszczona na sprawdzonym poważnym portalu, gdzie pracodawca za umieszczenie ogłoszenia musi zapłacić niemałą sumkę. No bajka! Na rozmowie Panie rekruterki bardzo miłe, zachwycone moją osobą. Zadzwoniły dzień po rozmowie, żebym już nigdzie nie szukała bo oni bardzo by chcieli żebym dołączyła do ich zespołu. Zrobiłam badania lekarskie i wczoraj udałam się na mój pierwszy dzień.

To co zastałam na miejscu zwaliło mnie z nóg po prostu! Moja nowa cudowna praca nie była w cale pracą biurową a na produkcji! Nigdy nie pracowałam w fabryce więc w sumie nie wiedziałam nawet czego się spodziewać.
Niby jakieś 15% obowiązków miałam wykonywać na komputerze no ale o czymś zupełnie innym była mowa na rozmowie rekrutacyjnej i w ogłoszeniu.

Oszołomiona całą sytuacją zaczęłam szkolenie. Praca na 3 różnych "systemach". Pani szkoląca, która miała być moją bezpośrednią przełożoną pokazała mi dosłownie 3 razy co i jak i miałam pracować sama. Ok tak się szybciej człowiek uczy jak sam coś robi. Moje pierwsze podejście i pierwsze pytanie skwitowane zostało nerwowym prychnięciem, że jak to nie wiem jak to zrobić?! Przecież ona mi to przed chwilą mówiła! Owszem, mówiła też tysiąc innych informacji i sporo zapamiętałam ale na pewno nie wszystkie.

W momencie w którym po godzinie "szkolenia" babsko zaczęło się na mnie drzeć, że o coś pytam, wiedziałam już, że nie mam zamiaru zostać tam ani minuty dłużej. Szanowna Pani nawrzeszczała na mnie również za to, że uwaga uwaga użyłam skrótu "ctrl+v" zamiast prawy przycisk myszy i wklej. Dodatkowo, źle zaznaczałam tekst bo przez ruch myszki zamiast kliknąć 2 razy. Naprawdę nie żartuję. Wytrzymałam tam niecałe dwie godziny po czym po prostu powiedziałam, że dziękuję (umowy jeszcze nie podpisałam, leżała spokojnie obok bo szkolenie ważniejsze).
Po opuszczeniu firmy zadzwoniła do mnie jedna z Pań rekruterek, z pytaniem o powód rezygnacji. Bardzo jasno wytłumaczyłam Pani, że stanowisko o jakim była mowa w ogłoszeniu i na rozmowie rekrutacyjnej bardzo różni się z tym czym właściwie miałabym się zajmować. Co usłyszałam w odpowiedzi? "Ojej no może faktycznie mogło to być odrobinę mylące dla Pani". Aha czyli wszyscy byli w pełni świadomi całego procederu i mieli nadzieję, że się nie połapię? Albo będzie mi wszystko jedno czy pracuję w biurze na konkretnym stanowisku czy na produkcji?

Uprzedzając na koniec komentarze, że uważam się za lepszą od ludzi tam pracujących itp. Nie, nie uważam. Niech każdy pracuje gdzie chce i robi to co mu odpowiada. Ja szukam pracy w konkretnym obszarze. Mam wykształcenie, doświadczenie w tej dziedzinie i dobrze się w niej odnajduję.
Słów mi tylko brakuje jak pomyślę, że są ludzie, którzy praktykują takie procedery.

nowa praca ogłoszenia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 303 (325)

#72595

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szukanie pracy i rekrutacje. Temat rzeka. Jako, że jestem ostatnio bardzo w temacie postanowiłam opisać swoje doświadczenia. Zaznaczę, że wykształcenie mam humanistyczne, raczej bardzo, bardzo luźno związane z tym, czym się zajmuję na co dzień. Jednakowoż posiadam kilkuletnie doświadczenie w branży, w której pracuję i w której zatrudnienia szukam. Z racji tego, że wiążę z tą dziedziną swoją przyszłość, zapisałam się też do pewnej szkoły (nie studia) na ten kierunek.

Na początek ogłoszenia.
Opis obowiązków na kilkadziesiąt nawet linijek tekstu. Opis wymagań pracodawcy podobnie. Opis co pracodawca oferuje? 3 linijki, które znam już na pamięć: przyjazną atmosferę, atrakcyjne wynagrodzenie, możliwość pracy w jakże cudownej firmie. Koniec. Zawsze jak widzę tego typu ogłoszenia, to nie wiem czy mam się śmiać czy płakać.

Zdarzyoł mi się kiedyś być nawet na rozmowie po wysłaniu życiorysu na takie właśnie ogłoszenie. Stanowisko zawierał obowiązki 3 innych stanowisk, które w tej firmie nie istniały. Wiadomo, po co płacić trzy razy jak można raz. Firma duża w mieście znana. Rozmowa z Panem dyrektorem bardzo przyjemna. Od razu stwierdził, że jestem idealną kandydatką na to stanowisko. Ostatnie pytanie, jakie mi zadał było o wysokość wynagrodzenia, jakie chciałabym otrzymywać. Podałam zawrotną kwotę 2000zł netto. Panu mina zrzedła. Rzucił na pożegnanie, że się odezwą. Czekam na ten odzew do dzisiaj. Podsumowując: wymagania bardzo duże, praca właściwie na 3 stanowiskach za kwotę rzędu 1500-1600zł netto. Naprawdę bardzo jestem ciekawa, kto dał się złapać na tą fantastyczną ofertę.

Nie mogę pominąć ogłoszeń zawierających w opisie informację, że oferowana jest umowa o pracę, po czym na rozmowie kwalifikacyjnej okazuje się, że jednak zlecenie z możliwością przejścia w przyszłości (nieokreślonej) na umowę o pracę.

Oczekiwania z kosmosu to w przypadku dużych firm wg mnie norma. Wiele razy zdarzyło mi się, że aplikowałam na jakieś stanowisko, zostałam zaproszona na rozmowę bądź dwie, w efekcie końcowym pracy jednak nie otrzymałam. Ok. zdarza się, byli lepsi. Tylko dlaczego miesiąc czy dwa później znowu widzę te same ogłoszenia na stronach dla ludzi szukających pracy? Niektóre „wiszą” po kilka miesięcy albo wracają jak bumerang. Nigdy również nie zdarzyło mi się, żeby zgodnie z obietnicami ktoś do mnie oddzwonił w razie, kiedy zwolni się stanowisko w danej firmie. Nie wiem po co dodawać taką formułkę i być może robić komuś nadzieję.

Rozmowy kwalifikacyjne.

Zdaję sobie sprawę, że rekruterzy i sposoby rekrutacji są bardzo zróżnicowane. Jednak sytuacja, w której na 2 lub 3 etapie podczas rozmowy omawiane są właściwie już warunki zatrudnienia (w jakich godzinach dokładnie, za ile, jaki okres próbny, możliwość skrócenia tego okresu, bo Pani już po rozmowie widzi, że na pewno świetnie sobie poradzę, jaka umowa od kiedy mogłabym zacząć itp.) całość zakończona stwierdzeniem, żeby czekać na telefon z potwierdzeniem do dnia X, a zaraz potem składać wypowiedzenie w obecnej pracy. Po upływie terminu oczywiście telefon dalej milczy. Takie rozmowy miałam w ciągu ostatniego miesiąca trzy. Wszystkie zakończyły się tak samo. Moim krótkim mailem do danej firmy z zapytaniem czy rekrutacja dalej trwa, czy też może została już zakończona. Odpowiedź przychodzi niemal natychmiast „Witamy jednak zdecydowaliśmy się na innego kandydata. Dziękujemy za udział w rekrutacji”.
Naprawdę? Naprawdę tak ciężko jest wykonać ten jeden czy dwa telefony do osób, które nie zostały zatrudnione? Zamiast trzymać człowieka w niepewności albo, co gorsza przeświadczeniu, że otrzyma tą posadę?

Rozmowy w kancelariach adwokackich zawsze wyglądają tak samo. Dawniej, chociaż nie posiadałam wykształcenia związanego z prawem, dawałam się nabrać na opcję „mile widziane”. Od jakiegoś czasu wszystkie ogłoszenia wszelakich kancelarii omijam szerokim łukiem, nawet wtedy, kiedy spełniam wszystkie wymagania i posiadam zbliżone doświadczenie. Nauczona doświadczeniem wiem już, że KAŻDA rozmowa o pracę w kancelarii skończy się odkrywczym stwierdzeniem „Oj oj, ale Pani NIE POSIADA wykształcenia prawniczego!” Eureka! Pani chyba pierwszy raz widzi na czy moje CV, bo z tego co pamiętam to niczego w nim nie ukrywałam ani nie dopisywałam. Nie wiem więc czego Pani/Panie się spodziewają? Że hobbystycznie studiuję sobie prawo tylko zapomniałam wspomnieć o tym w życiorysie? Albo, że 3 lata pracowałam w kancelarii, tylko chciałam zostawić to jako niespodziankę na rozmowę? Po takim stwierdzeniu zawsze padało sakramentalne „odezwiemy się”. Jako, że po odpowiedzi odmownej zdarza mi się zapytać rekrutera co zadecydowało o odrzuceniu mojej kandydatury (zawsze cenna informacja na przyszłość), tak w przypadku kancelarii zawsze słyszałam, że zdecydowali się na kogoś z wykształceniem prawniczym jednak.

Podobną sytuację miałam w firmie gdzie „mile widziane” było wykształcenie ekonomiczne. Takowego nie posiadam jednak zakres obowiązków w 99% pokrywał się z moim doświadczeniem i tym, co chcę robić, więc zgłosiłam swoją kandydaturę. Standardowo zaproszenie na rozmowę i wielki szok, że nie kłamałam w CV i nie mam wykształcenia ekonomicznego... Dodatkowo dla smaczku zerowe zainteresowania doświadczeniem, które posiadam i tym co mogłaby wnieść do firmy, a zamiast tego tekst „no dobrze, ale skupmy się na tym, czego Pani nie potrafi” WTF??? Z obowiązków, jakie zaznaczone były w głoszeniu potrafiłam wykonać większość, jak nie wszystko. Panowie dyrektorzy (taki zaszczyt mnie kopnął, bo było ich aż trzech) nie byli jednak tym zainteresowani i z lubością zaczęli mnie wypytywać o zagadnienia z ekonomii (pytań już nie przytoczę ale kompletnie niezwiązane ze stanowiskiem).

Powoli zaczynam tracić nadzieję na znalezienie pracy z umową o pracę i wynagrodzeniem, które pozwoli mi przeżyć, bo o jakimkolwiek kredycie nawet jeszcze nie myślę. Coraz częściej za to rozważam jednak emigrację.

praca rozmowa kwalifikacyjna ogłoszenia

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (196)