Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Autoryzacja żądania nie powiodła sięx

 

#91297

przez ~iglica ·
| Do ulubionych
Może zostanę zaszufladkowana jako madka i zminusowana, ale uważam, że sytuacja jest piekielna...

Mam nieco młodszą kuzynkę, z którą zawsze miałam bardzo dobry kontakt. 5 lat temu przeprowadziłam się 200km od rodzinnego miasta, kontakt nieco osłabł, ale był na tyle bliski, że kuzynka nawet kilka razy odwiedzała nas z narzeczonym. Podczas tych wizyt sami proponowali, że zabiorą dzieci do kina czy na plac zabaw. Dzieci uwielbiają ciocię Marlenkę i wydawało mi się, że ze wzajemnością.

Około rok temu Marlena poinformowała, że mają z narzeczonym zaplanowany ślub na czerwiec tego roku. W listopadzie otrzymaliśmy oficjalne zaproszenie dla całej naszej czwórki, to znaczy mąż, ja i dzieci, 5 i 7 lat.

Dzieci były bardzo podekscytowane, a Marlena sama je zagadywała na temat imprezy, że będzie super, będą inne dzieci, tańce, córka musi wybrać sobie ładną sukienkę itd.
Dzieciaki czekały na imprezę z niecierpliwością. A ja pod koniec kwietnia dostałam telefon od Marleny.

W skrócie wyprosiła dzieci z wesela. Najpierw jako powód podała niedogadanie z hotelem kwestii pokoi dla gości, podobno mogli nam załatwić tylko dwójkę. Odparłam, że to jeśli nie ma opcji dostawki, to przecież możemy spać u rodziców, jaki problem. Potem Marlena stwierdziła, że poza tym animatorka im odmówiła i będą się nudzić i w sumie to dla naszego komfortu. Ponownie odparłam, że to żaden problem, bo po pierwsze ani ja ani mąż nie pijemy dużo, a jedno i tak musi być trzeźwe, po drugie chyba znamy się na tyle, że wie, że zajmujemy się dziećmi i lubimy się z nimi bawić.

Marlena mówi, że niby tak, ale ona już wszystkie inne dzieci wyprosiła, więc głupio jak my przyjdziemy z dziećmi...
Ok... zatem powiedziałam, że przedyskutuje to z mężem i oddzwonię. Doszliśmy do wniosku, że po pierwsze nie chcemy dzieciom robić przykrości tym, że sami pójdziemy na imprezę, z której one zostały wyproszone, poza tym, kwestia opieki. Cała rodzina szła na wesele, nie mamy na tyle bliskich i jednocześnie chętnych do opieki nad dziećmi znajomych spoza rodziny, aby poprosić ich o to i ze spokojną głową się bawić. Poinformowałam Marlenę, że musimy odmówić udziału. Marlena niby ok, ale zawiedziona, ale co zrobić.

Rozmawiałam na ten temat z mamą. Mama wypytywała najpierw czy do kościoła też nie przyjdziemy, potem czy mamy w planach jakoś przed weselem spotkać się z Marleną. Odparłam, że nie, ale mama nadal zadawała dziwczane pytania, aż zapytałam wprost o co jej chodzi.

Moja ciocia, mama Marleny, poskarżyła się mamie, że Marlena i jej narzeczony mają problem, bo większość rodzin z dziećmi po ich wyproszeniu odwołało swój udział, więc mają kilkanaście pustych talerzyków, więc też kilkanaście tysięcy straty i ona (ciocia) uważa, że powinniśmy oddać chociaż za talerzyki.

Zadzwoniłam do Marleny zapytać, skąd jej mama ma takie pomysły, Marlena:
- no takie są w sumie fakty, my już liczby gości nie możemy zmienić
- Marlena, ale to ty nagle zmieniłaś reguły gry, to nie wiedziałaś, że już nie możesz tych talerzyków odwołać?
- No te dla dzieci mogłam, a nie spodziewałam się, że ktoś przez to nie przyjdzie
- No chyba to było do przewidzenia...
- A co to taki problem pójść gdzieś bez dzieci?
- Ale to nie chodzi tylko o to...
- No głupio, szukam teraz innych gości, z kasą może nie będzie tak źle, jakoś się zwróci, chociaż teraz to już szukamy po tych biedniejszych znajomych, ale przeprosić powinnaś!
- Ja ciebie?!
- No tak, moje wesele, to moje zasady!
- Ale ja ich też nie muszę akceptować i mogę nie przychodzić, tak?

Na ten moment w rodzinie jest mały kwas. Mam nadzieję, że wesele będzie mimo wszystko udane, a nasze stosunki wrócą do normy, gdy kurz opadnie.

wesela

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 89 (97)

#91299

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ulotkowe szaleństwo.

Przez ostatnie dwa lata ze skrzynki na listy wyciągam na kilogramy ulotki Netii.

Małe, średnie, duże. Chyba jedna drukarnia pracuje tylko na to, by zapełnić skrzynki w naszych dwóch blokach. Zadzwoniłam w końcu do przedstawiciela, którego numer podano na ulotce i spytałam z kim z działem marketingu mogę się w tej sprawie skontaktować.

Pan zaczął kpić i odesłał mnie na infolinię, bo dzięki takiemu telefonowi dział marketingu pochwali ich pracę. Z niedowierzaniem spytałam czy naprawdę dział marketingu chwali ich za zostawianie hurtowych ilości ulotek, bo efektu nie ma.
W odpowiedzi usłyszałam, że dzwonię z pierdołami, jestem śmieszna, że jak chce to sobie mogę zadzwonić na policję i parę jeszcze pseudo coachowych mądrości.

Te ulotki to jakaś plaga, ale podejście do klienta to prawdziwa tragedia

Kalisz

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 70 (72)

#91278

przez ~linea ·
| Do ulubionych
Opiszę wam pewną historię. Nie zdradzę, kim jestem dla bohaterów, bo chcę to opisać obiektywnie. Jestem ciekawa waszego zdania, kto tu był piekielny.

Na wsi mieszkali sobie Babcia i Dziadek. Mieli oni czwórkę dzieci: dwie córki i dwóch synów. Trójka wyprowadziła się do miast, a jeden syn, Antek, został na wsi, ożenił się i mieszkał w domu rodziców, podzielonym na pół.

Babcia i Dziadek niby mieli drobne gospodarstwo, ale raczej utrzymywali się z pracy gdzie indziej. Hodowanie drobiu czy królików traktowali trochę jak hobby. Antek chciał rozbudować gospodarstwo, gdyż rodzice posiadali trochę ziemi. Rodzice postanowili więc podarować tę ziemię jemu i jego żonie. Rolnictwo jednak nie szło im za bardzo, więc ziemia leżała odłogiem, a Antek i jego żona poszli do pracy.

Przez wiele lat cała rodzina: Babcia, Dziadek i wszystkie ich dzieci żyli ze sobą w zgodzie. Rodzeństwo, które układało sobie życie w miastach, ziemia podarowana Antkowi niespecjalnie interesowała. Wartość też przedstawiała niezbyt dużą, więc nikt nie miał pretensji.

W pewnym momencie Antek zaczął pić. Dziadek też pił, ale pieniądze do domu zawsze przynosił. Antek niestety nie - z czasem wszystko, co zarobił, przepijał. Po alkoholu był niezwykle miły i kochany, ale cóż po tym, skoro pieniędzy nie było. Żona, Kalina, sama musiała pracować na całą ich czwórkę (ona, Antek i dwójka dzieci). Kalina więc zaczęła nosić się z zamiarem zostawienia Antka i wyprowadzenia się z dziećmi do miasta. Dziadek i Babcia chcieli za wszelką cenę temu zapobiec - co by wstydu we wsi nie było. Zaproponowali więc przepisanie domu na Antka i Kalinę w zamian za dożywotnią opiekę. Sprawa została przedyskutowana z resztą rodzeństwa, które było przeciw. Mniejszym problemem była tu kwestia spadku, a tego, że nie mogli uwierzyć, że Antek i Kalina byliby chętni do opieki nad Babcią i Dziadkiem, a oni na pewno by się nie skarżyli. Babcia i Dziadek jednak postawili na swoim.

Lata mijały, Antek nadal pił, choć starał się coś tam jednak do domu przynosić. Kalina była coraz bardziej znerwicowana i wykończona. Gdy Dziadek miał 70 lat, nagle diagnoza - rak, ostatnie stadium. W ciągu pół roku - był człowiek, nie ma człowieka... Tu dodać trzeba, że cały czas pielęgnowała go Babcia, bo jak mówiła - przecież ma siłę, a dzieci pracują... Antek i Kalina nawet nie wozili Dziadka do lekarza, bo akurat praca, termin nie pasuje. Przyjeżdżały dzieci z miasta i ojca woziły.

W tym mniej więcej czasie dwójka dzieci Antka i Kaliny wyjechała na studia na drugi koniec Polski. Między Antkiem a Kaliną coraz częściej dochodziło do awantur, szczególnie że Antek ze względów zdrowotnych musiał przestać pić. Brak alkoholu mu doskwierał i szukał zaczepki albo u żony, albo u matki. Trwało to kilka miesięcy, aż się uspokoił. Jak się jednak okazało, małżeństwa nie udało się naprawić - Kalina odeszła do innego mężczyzny i wyprowadziła się.

Na wsi został więc Antek i Babcia. Żyli w zgodzie kilkanaście lat. Antek nie pił, pracował. Babcia jednak zaczęła mocno niedomagać, a on sobie z opieką ewidentnie nie radził. Konieczne było zaangażowanie reszty rodzeństwa. I tu nagle przypomniano sobie o Kalinie, która przecież nadal była właścicielką połowy domu, a jednocześnie była zobowiązana do opieki nad Babcią. Rodzeństwo Antka postanowiło się z nią rozmówić - albo wywiązuje się z obowiązku wobec Babci na spółkę z Antkiem, albo sprawę trzeba rozwiązać oficjalnie przed sądem.

Kalina niby przyjechała raz czy dwa na wieś do byłej teściowej, nieustannie wykłócając się z byłym mężem, że ona jest tylko synową i on powinien się matką opiekować. Babcia, niestety podobnie jak Dziadek, zmarła dość szybko. Na tyle, że umowy już nie dało się cofnąć i tak Kalina i Antek stali się jedynymi właścicielami domu.

Wspomniałam wyżej, że Antek chorował na skutek długotrwałego nadużywania alkoholu - finalnie dożył tylko 55 lat, odszedł 3 lata po Babci, a jego połowę domu odziedziczyły jego dzieci, Marta i Kamil.

Oboje ułożyli już sobie życie setki kilometrów od domu. Kalina również nie interesowała się domem na wsi. Postanowili dom sprzedać. Ponieważ był on w kiepskim stanie, a przyległa ziemia została już wcześniej przez Antka sprzedana, był wart jakieś 200 000 zł. Trzeba jednak dodać, że dom był miejscem spotkań dzieci i wnuków Babci za jej życia, w związku z czym jej dzieciom zależało na tym, aby dom nie został sprzedany i zaorany. Zaproponowali wykupienie go od Kaliny, Marty i Kamila, chcąc go odremontować i robić z niego swego rodzaju domek letniskowy i miejsce spotkań rodzinnych. Marta i Kamil nawet byli chętni się go pozbyć, Kalina niby też, ale twierdziła, że 200 000 zł to za mało. Obie strony zatrudniły rzeczoznawców, którzy dom wyceniali na między 180 a 250 tysięcy. Kalina więc zażądała kwoty z górnej granicy.

Rodzeństwo Antka negocjowało, wypominając jej, że dom w zasadzie fartem wpadł jej w ręce. Ona z kolei wyciągała argument, że przez lata męczyła się z Antkiem, dzieci sama musiała odchowywać, więc coś jej się teraz należy.

Ostatecznie umówili się na 220 000 zł. Sprzedaż doszła do skutku. Rodzeństwo ma poczucie krzywdy, że Kalina ich naciągnęła. Kalina ma im za złe, że wymienili bramę, zamki i ona już tam nie ma wstępu, nie jest zapraszana na rodzinne zjazdy, nawet gdy zapraszane są jej dzieci.

Patrząc na to z boku - w tej sprawie są sami przegrani...

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 54 (68)

#91295

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przyjaciel ma syna, lat 9. Jakiś miesiąc temu do klasy jego dzieciaka zawitał trener lokalnego klubu spadkowego z ekstraklasy, celem szukania talentów na przyszłe gwiazdy za które za kilka lat sprzedane za grube miliony będą grzały ławkę gdzieś w Europie.

W każdym razie młodemu piłka klei się do nogi jak młodemu Messiemu, ale jest szkopuł. Młody umie, ale woli od piłki robotykę i programowanie.

No ale trener (łowca talentów) nie odpuszcza. On widzi nowego Lewandowskiego.

Punkt kulminacyjny nastąpił w piątek. Klasa zaproszona na piknik piłkarski. Będą inne szkoły i dzieci pograją w piłkę.
Ale jako, że pogoda średnia niby ciepło, ale wiatr. Rodzice zapytali młodego czy woli iść tylko na ten piknik, bo lekcji brak czy woli już te dni na egzaminy 8-klasistów i zamiast w czwartek, wrócić w niedzielę od babci. Decyzja młodego BABCIA!

Dzień pikniku. Trener z mordą do wychowawczyni, że "on ma w d... całą klasę, gdzie jest ten młody?! Możecie się domyślić jaka jest teraz atmosfera w jego klasie.

Trener

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 62 (76)

#91296

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dobra, jak ktoś zaczyna mieć wrażenie, że strach konserwę (tzn. Piekielnych) otworzyć, bo wszędzie Xynthia, to proszę nie czytać, ale nic nie poradzę na to, że kolejne przeczytane historie nasuwają mi skojarzenia, a dodatkowo mam wenę do pisania.

Tym razem historia o chłopcu, który ma talent do piłki nożnej, ale nie ma do tego zamiłowania przypomniała mi Manuelę (imię oczywiście zmyślone, ale prawdziwe równie pretensjonalne).

Manuela miała talent do tańca. Widziałam ją parę razy i serio, jej taniec zapierał dech, odbierał mowę i co tam jeszcze chcecie, był niezapomnianym przeżyciem artystycznym i pozostawiał widzów niemalże w ekstazie. Niestety, Manuela miała talent, ale "serca" do tańca już nie miała. Tzn. trochę inaczej - wychowywana przez matkę w przeświadczeniu, że jest najlepszą z najlepszych, gwiazdą na firmamencie i ósmym cudem świata, bardzo chętnie brała udział w różnych zawodach i konkursach tanecznych, gdzie zgarniała nagrody i należne jej hołdy. Oczywiście sam talent to za mało, więc Manuela naprawdę dużo czasu poświęcała na treningi.

Niestety, najlepszy nawet mistrz zawsze może trafić na kogoś lepszego od siebie, a Manuela trafiła na kilku takich "ktosiów". Na zawodach najwyższej już rangi okazało się, że więcej osób tańczy genialnie i zjawiskowo, nie weszła nawet do finału, co może jeszcze by przełknęła, ale przy okazji jej matka zrobiła koszmarną awanturę trenerce, że jak to tak, dlaczego Manueli tak słabo poszło? Awantura zakończyła się wypisaniem dziewczyny ze szkoły tańca, a ponieważ była to jedna z najlepszych szkół w Polsce, żadna inna nie wchodziła w grę. Manuela już nie tańczy...

Piekielność niech każdy "wydłubie" sobie z historii sam, ja dostrzegam kilka, ale dla mnie największą jest to, że już nigdy nie zobaczę, jak Manuela tańczy. Tak bardzo subiektywnie i pewnie nieadekwatnie do sytuacji, ale to moje odczucie.

talent

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 79 (91)

#91247

przez ~Goscweselnykwietniowy ·
| Do ulubionych
Na Wielkanoc odbył się ślub moich przyjaciół. Wszystko grało i termin i pogoda się poprawiła. Goście przybyli licznie. O czym jest więc ta historia? O beznadziejnym DJ. Niestety jak to moi przyjaciele przy ostatniej kawie stwierdzili, będą od niego żądać zwrotu kosztów i nie wiedzą, czy nie skończy się to w sądzie.

W umowie mieli zapis na konkretnego DJ (korzystali z firmy założonej przez 3 osoby, wszystkie DJ). Im stylem pasował DJ lata 80-2000. Jednak DJ skręcił kostkę i za siebie przysłał innego ze składu, z zapewnieniem, że spełni on wymogi Państwa Młodych.

Jak się domyślacie, gdyby spełnił, to by tej rozmowy nie było. Zamówione były 3 piosenki integracyjne dla gości (znaliśmy się z Młodymi z różnych etapów życia, a osobiście niekoniecznie), rodziny było mało. Ja poradziłam Młodym Belgijkę na początek, aby się wszyscy poznali, oni sami chcieli macarenę i asereje. Żadna z nich nie poleciała, bo DJ wybrał własną zabawę do piosenki... Mój jest ten kawałek podłogi. Ustawił gości w dwóch rzędach i kazał powtarzać ruchy za sobą, przy wykrzykiwaniu "zmieniamy żaróweczki", "zamiatamy podłogę", "szorujemy pranie", "rozwieszamy pranie". Inne zabawy? Goście wymyślili sobie sami, bo DJ wymyślił rozdawanie medali. Za co? Za co co mu do głowy przyszło. Zaczęliśmy się bawić w kółeczku w wyciąganie liną na parkiet. DJ wręczył mojemu koledze medal za "najlepsze ciągnięcie liny". Innemu gościowi za najlepszy toast (który był przy jednym stoliku).

No i najgorsza rzecz. Piosenki. Ja zwykle umiem bawić się do prawie wszystkiego, ale nie trawię przerabiania znanych piosenek pod swoją wersję. Kojarzycie zmienione już "Daddy cool"? DJ stwierdził, że to za mało i musi dodać coś od siebie. Więc w fragmencie gdzie wjeżdżało właśnie "Daddy cool" remixował tak, że powstawało "da da dA dA DA DA dy co co co cooool". Starsze pokolenie co wyszło na parkiet, to z niego schodziło. Wraz z świadkami chcieliśmy uratować sytuację i prosiliśmy DJ o inny repertuar, bo na parkiecie z 80 gości, było 20. Powiedział nam, że na te piosenki ma licencję i żadnej innej nam nie puści. Zapytaliśmy o te integracyjne. Miał Greg Zorbę. Zawołaliśmy wszystkich na Greg Zorbę właśnie, ludzie w większości byli na parkiecie. Kończyła się właśnie dziwna przeróbka Swish Swish (chyba tak ta piosenka się nazywała o koszykówce) i wszyscy liczyli że wleci Greg Zorba. Wleciała za to elektroniczna interpretacja jakiejś piosenki Shakiry (bo Panna Młoda lubiła latynoskie rytmy). Widziałam już, że ludzie są zmieszani i zaczęli z parkietu schodzić. Greg Zorbę puścił gdy na parkiecie zostało z 15 osób.

Panna Młoda była już bardzo wkurzona. Pan Młody poszedł na interwencję i DJ obiecał poprawę, która trwała przez 1,5 h. Do oczepin. Oczepin w tradycyjnej formie nie było, były zimne ognie i wspomnienia Młodych - jak się poznali, co mają ze sobą wspólnego i potem szybki quiz dla gości na temat Młodych np. kto zadecydował o imieniu ich psa.

Po oczepinach zaplanowano ciepłą płytę. Gdy ludzie jeszcze jedli, DJ zaczął krzyczeć do mikrofonu, że zaprasza na parkiet, a następnie zaczął podbiegać do stolików młodszej części imprezy i zapraszać na parkiet słowami "to impreza, nie jadłodajnia!". Wyobraźcie sobie moją minę, gdy jestem w trakcie konsumpcji barszczu, a ktoś zaczyna mi się drżeć nad uchem.

Starsza część gości zaczęła opuszczać imprezę, DJ stwierdził, więc że pójdzie na całość. I od około 1 do 3:30 czułam się nie jak na weselu, a jak w katowickim energy. Padło nawet "rura, rura, rura musi..." O 3:30 DJ nagle skończył grać. Bez żadnego pożegnania, bez niczego. Zwykle gdy kończył się czas zespołu albo DJ żegnali się oni z gośćmi, a ten po prostu ubrał kurtkę i wyszedł, zostawiając wszystko jak stało, bo jak się dowiedzieliśmy, rano miała sprzęt odebrać ekipa. Od 3:30 goście sami stali się DJami bo mogliśmy podpiąć telefon do głośnika i tym sposobem zrobiliśmy playlistę na Spotify. Bawiliśmy się do niej do prawie 6 rano.

Inna piekielność DJ - przywiózł ze sobą walizkę gadżetów do przebrania. Myśleliśmy, że będzie to właśnie jakaś zabawa dla gości, w szczególności, że kilka akcesoriów nawiązywało do Jacksona, Queen, czy Dody, Maryli Rodowicz. Okazało się, że to DJ w ciągu imprezy się przebierał. Wiecie, bo to zabawne, chłop się za babę przebrał. Okazało się, że Młodzi nie byli o czymś takim w ogóle informowani.

Są na etapie dyskusji z całą firmą, bo z ich playlisty ustalonej z 1 DJ poleciały tylko 4 piosenki, brakowało ustalonych zabaw, a najważniejsze - goście więcej czasu siedzieli przy stołach niż na parkiecie. Tamten DJ zasłania się tym, że to jego styl i go podobno zaakceptowali (bo nie mieli wyjścia na chwilę przed weselem i zostali zapewnieni, że ma tą samą jakość co ich 1 DJ!). Ciekawa jestem jak to się skończy. Ma ktoś poradę jak reklamować takiego DJ?

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (114)

#91277

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem na weselu bez alkoholu i bawiłem się świetnie.

Zacznijmy jednak od początku...

Kolega zaprosił na wesele. Na miejscu okazało się, że impreza jest bez alkoholu. Z trzema innymi kolegami poprosiliśmy go na stronę i pytamy, co to ma być i dlaczego wcześniej nie powiedział. On na to, że jego żona i teściowie tak zdecydowali, a nie powiedział nam, bo wtedy byśmy nie przyszli.

Przyszlibyśmy, choćby przez wzgląd na szacunek do niego i wieloletnią znajomość. Szkoda tylko, że on nie okazał szacunku nam...

Wyszliśmy w czterech na papierosa, omówić sytuację i uradzić, co robimy. Widać było, że reszta gości jest podobnie zażenowana i rozczarowana jak my.

Jesteśmy w domu weselnym na wsi. Dookoła tylko inne wsie. Kolega jednak znalazł na mapach, że kilkaset metrów od nas jest wiejski bar. Tam skierowaliśmy nasze kroki.

Widok czterech obcych, wystrojonych facetów zdziwił barmana i kilku gości tego wspaniałego przybytku. Podając piwo, zapytał, skąd się tu wzięliśmy. Opisaliśmy sytuację, a on mówi, że jak jest nas tam więcej to serdecznie zaprasza.

- W sumie - pomyślałem - czemu nie?

Wysłałem kilka wiadomości i po krótkim czasie zaczęli się schodzić ludzie z wesela. W miarę wychylania kolejnych trunków, nawet nie zauważyłem jak kilku kolegów dogadało się z barmanem, który za odpowiednią opłatą zorganizował porządne jedzenie i nawet sprzęt grający z muzyką. Nie przesadzając, impreza przeniosła się niemal całkowicie do wiejskiego baru. Ludzie pili, jedli i tańczyli. Na weselu została tylko para młoda i ich najbliższe rodziny. Według relacji gości, którzy dołączyli do nas później, atmosfera tam przypominała bardziej stypę.

My zaś bawiliśmy się w najlepsze, zwłaszcza że dołączyły do nas miejscowe dziewczyny. Chłopaki zresztą też. Zrobiła się naprawdę duża impreza, która trwała prawie do świtu. Barman i właściciel lokalu (w jednej osobie) był szczególnie zadowolony, jako że zostawiliśmy u niego kupę pieniędzy.

Wszyscy szczęśliwi, wszyscy zadowoleni. No, prawie, bo kolega od tamtego czasu się do nas nie odzywa. Może to i dobrze?

wesele bez alkoholu

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (194)

#91279

przez ~irepo ·
| Do ulubionych
Na fali historii o kiepskiej obsłudze w restauracjach.

Tak się składa, że pochodzę z miejscowości będącej turystycznym hotspotem. I w sumie o turystach będzie.

Lokali gastronomicznych ci u nas dostatek. Logicznym jest, że te położone w centrum, przy ruchliwych ulicach są najdroższe.

Przykładowo jest sobie restauracja powiedzmy Elegancja. Lokal urządzony ładnie, karta bogata, ceny wysokie. Tajemnicą Poliszynela wśród lokalsów jest to, że jedzenie jest w znacznej mierze na bazie mrożonek, odgrzewane w mikrofalach i generalnie nie pierwszej świeżości. Ale knajpa pęka w szwach. I ma nawet całkiem niezłe opinie na googlach!

Jest też knajpa powiedzmy Rustykalna. Rustykalna jest położona w bocznej uliczce. Właściciel a zarazem szef kuchni jest prawdziwym pasjonatem, jedzenie jest świeże, potrawy sezonowe, składniki regionalne. Ceny podobne do Elegancji. Ocena w googlach nieco gorsze.

Zarzuty, które najczęściej czytam pod adresem Rustykalnej:
- drogo
- małe porcje
- Ubogie menu
W opozycji do tego Elegancja zachwalana jest za
- Duże porcje
- dużo potraw do wyboru
- Krótki czas oczekiwania

Jest jeszcze trzecia knajpa, powiedzmy, Domowa. Domowa to coś na wzór baru mlecznego, proste, dość smaczne, ale nie zachwycające jedzenie. Ceny dużo niższe niż w Elegancji i Rustykalnej. Wystrój z PRL, obsługa często nie nadąża z przecieraniem stolików, bo kelnerów jako takich nie ma, jest jedna pani od przyjmowania i wydania zamówień. Domowa nie cieszy się uznaniem wśród turystów, bo leży na uboczu, a jedzenie jak wszędzie - schabowy, mielony, pierogi, bigos...
Jednocześnie, z racji tego, że mam wielu znajomych pracujących w branży turystycznej i sama zresztą w niej pracuję, wiem, że turyści narzekają, bo w knajpach jest drogo i niesmacznie.
Generalnie coś w tym jest, bo większość najpopularniejszych restauracji jest na modłę Elegancji - wypasiony wystrój cieszący oko, byle jakie żarcie za miliony monet.

Ale gdzie piekielność turystów zapytacie? Zdarza się, że ktoś mnie spyta, gdzie warto zjeść, polecam np. Rustykalną (ale nie tylko, bo dobrych knajp jest sporo), najczęściej następuje szybki check w googlach - a nie, bo daleko (dosłownie 500m od mojego miejsca pracy w samym centrum), a bo drogo i mały wybór, oni idą do Elegancji. Ktoś zapyta, gdzie można tanio zjeść obiad, bo wszędzie tak drogo. Polecam domową. Następnego dnia słyszę, że nie wiedzą, czemu to polecam, bo żarcie takie sobie.

Podsumowując - są knajpy takie z średnim jedzeniem. Są knajpy drogie ze świetnym jedzeniem. I są knajpy drogie z kiepskim jedzeniem. I te cieszą się największą popularnością. Do tego trzeba dodać, że większość tych knajp należy do jakichś lokalnych szych - a to były burmistrz, a to żona radnego, a to córka dyrektora liceum - dziwny zbieg okoliczności, nie?

A potem czytam o moim ukochanym mieście, że nie ma po co jechać, bo drogo i beznadziejnie... Ale jedno jest konsekwencją drugiego. Stragany z chińszczyzną to też pokłosie tego, że turysta chętni płaci za kubek "made in China" 50zł bo jest na nim jakiś lokalny motyw. Albo wiatraczek za 15żł, bo dziecko chce. Nie byłoby popytu - nie byłoby podaży, podobnie te knajpy. Ludzie chcą sobie strzelić fotkę w ładnej knajpie, wejdą bo fajny wystrój, można wybrać spośród 100 dań, a że żarcie nie bardzo? No trudno, zjeść się da, można też rzucić paragon grozy do neta.

Niestety, nie ma knajp, a tym bardziej w turystycznych hotspotach, gdzie można zjeść dobrze, tanio i dużo, ale można znaleźć takie, gdzie można wybrać dwa z trzech, tylko trzeba przejść się poza główny deptak.

gastronomia

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (142)

#91291

przez ~gepard ·
| Do ulubionych
Polaków znajomość języków obcych.

Z góry przepraszam jeśli ktoś poczuje się urażony tą historią, nie jest moim celem obrażanie kogokolwiek.

Jestem nauczycielką niemieckiego i niderlandzkiego. Miałam nawet epizod pracy w szkole, ale poziom patologii polskiego sytemu edukacji mnie przerósł. Obecnie udzielam jedynie prywatnych lekcji.

Gdy zgłasza się do mnie nowy uczeń podstawowym pytaniem jest, w jakim celu zapisuje się na lekcje, bo muszę dobrać metodę nauczania, zupełnie inaczej podchodzę do osób, które uczą się, aby móc się komunikować, a inaczej to osób, które muszą podciągnąć oceny w szkole.

Swój cel jako nauczyciela definiuję jako nauczenie ucznia komunikowania się w danym języku, ale w przypadku dzieci szkolnych najczęściej jest jednak ocena, więc tłuczemy ćwiczenia gramatyczne, słówka na pamięć - bo tego wymaga pani w szkole. Nad tym nie będę się zbytnio rozwozić, ale chcę powiedzieć, jakie są tego skutki.

Przykładowo zgłasza się do mnie chłopak, lat 20. Niemiecki w szkole miał, miał nawet 4 czy 5, ale jak pojechał na pół roku do pracy do Niemiec nic nie rozumiał i nie potrafił nawet zamówić jedzenia w knajpie. Uczę, pokazuje, że to nieistotne, że źle odmieni czasownik, przekręci słówko, ważne, żeby rozmawiać, nie bać się native speakerów, a reszta przyjdzie z czasem. Chłopak mi opowiada, że pani germanistka w szkole podczas wypowiedzi ustnych ciągle przerywała, poprawiała wymowę, krzyczała, że ktoś nie wykuł nieregularnej odmiany danego czasownika na pamięć. Chłopaka uczyłam pół roku. Potem znów wyjechał i znów wrócił do mnie podszlifować język. Gdy wrócił różnica była diametralna. Gadał. Gadał z błędami, niepoprawną wymową, ale swobodnie. Dzięki temu, że nie bał się już odezwać do Niemców dużo osłuchał się z językiem, zaczął więcej rozumieć. Poziom na spokojnie można uznać za komunikatywny, więc chwalę go. On mówi, że też już lepiej się czuje w rozmowach po niemiecku, ale ostatnio jakaś koleżanka z pracy, Polka, zaczęła się z niego śmiać, że robi potworne błędy i nie powinien w ogóle mówić, że ma jakikolwiek poziom języka, bo Niemcy na pewno go nie rozumieją. Polak Polakowi i tak dalej...

Inny przypadek. Przyszła do mnie 50-letnia kobieta, która od kilku lat pracuje w Niemczech i chce podszkolić język w przerwach w pracy (praca opiekunki, gdzie pracuje się non stop kilka tygodni, a potem kilka tygodni przerwy). Po krótkiej rozmowie mówię, że ogólnie uważam, że mówi dość dobrze i na tym poziomie możemy spokojnie pracować nad eliminacją błędów gramatycznych, bo komunikatywna jest i nie ma absolutnie problemu ze zrozumieniem jej wypowiedzi. Kobieta robi na mnie wielkie oczy, że była przekonana, że bełkocze i jej poziom jest zerowy. Pytam, u kogo pracuje. U starszego pana, który mówi tylko po niemiecku. Pytam, czy jest w stanie się z nim dogadać, mówi, że tak. Więc ja pytam jak może uważać, że jest na zerowym poziomie, skoro dogaduje się z native speakerem. A bo jej zmienniczka się z niej śmiała, że mówi jak upośledzona i od tej pory pani wstydziła się już w ogóle odzywać po niemiecku, mimo, że wcześniej chętnie gawędziła ze swoim podopiecznym.

Kolejna sprawa - akcent. Nie zrozumcie mnie źle. Oczywiście, że w miarę możliwości powinno się mówić z poprawnym akcentem, ale nie oszukujmy się, rodzimego akcentu ciężko jest się pozbyć, prawie zawsze zostaje pewna nuta obcego akcentu. I teraz - podczas gdy niektóre nacje robią ze swoją akcentu wręcz atut, bo brzmi egzotycznie, ciekawie, inaczej Polacy mają kompleks akcentu i dążą do wymowy bez akcentu. Czy to dobrze czy źle, nie oceniam, ale mam kolejnego ucznia, który poci się z nerwów podczas rozmowy, bo skupia się na tym, żeby nie było słychać jego polskiego akcentu to ręce mi opadają. Tłumaczę, że to nic, że słychać polski akcent, że tego nie da się kontrolować i jedyną metodą jest słuchanie i rozmawianie z native speakerami, można się wspomagać oglądając filmy w oryginalne, ale na pewno rozmyślanie podczas mówienia o akcencie nic nie da.

Pamiętam taką scenkę. Byłam w Niemczech jako opiekunka polskiej wycieczki. W grupie było kilka osób, które jakieś tam podstawy niemieckiego znały, więc zachęcałam je oczywiście do próby rozmów - chociażby samodzielnego zamówienia kawy czy zadania pytania na ulicy. Nie raz, gdy ktoś próbował, inni uczestniczy wycieczki natychmiast go wyśmiewali, bo mówił tak sztywno, z polskim akcentem i korygowali taką osobę. Muszę dodawać, że te same osoby nie potrafiły same kupić sobie pamiątki w sklepie tylko potrzebowały mojej asysty do zapytania o cenę? Również nagminnie spotykam się z tym, że ludzie uważają, że jeśli ktoś mówi ze złym akcentem to mówi źle i nie powinien się w ogóle odzywać. Kiedyś dawałam korki młodej dziewczynie, studentce, która opowiadała mi jaką to siarę przeżyła na wycieczce do Hiszpanii, bo jej koleżanka znając ledwo podstawy języka zagadywała do Hiszpanów, totalnie kalecząc język, zamiast po prostu mówić po angielsku.

Zadałam jej pytanie, które jednocześnie chciałam zadać czytelnikom w ramach pewnego podsumowania i refleksji.
Co czujecie, gdy na ulicy ktoś zagaduje Was kulawym polskim albo kiedy znajomy obcokrajowiec stara się mówić do Was po polsku? Czujecie ciarki żenady? Wyśmiewacie go? Pytacie po co w ogóle się odzywa, jak nie umie? Czy raczej robi Wam się miło, że ktoś przynajmniej zadaje sobie trud nauczenia się języka w tym czy innym stopniu i okazuje tym samym szacunek do kultury kraju, w którym przebywa?

Ja zdecydowanie to drugie, myślę, że większość ludzi też. Dlaczego więc tak chętnie Polacy ściągają własnym rodaków w dół, gdy usiłują robić to samo za granicą?

A jeszcze dodam, że ogólnie w porównaniu do innych nacji, z którymi mam regularny kontakt (Niemcy, Austriacy, Szwajcarzy, Holendrzy, Belgowie) Polacy mają potworne kompleksy i często umniejszają swoim kompetencjom. Niemiec powie, że ma duże doświadczenie i jest specjalistą, Polak powie, że miał już styczność z branżą coś tam potrafi. Holender nie będzie bał się ubiegać o posadę na stanowisku wymagających wyższych kompetencji niż ma, Polak będzie mierzył o stanowisko niżej niż by mógł, bojąc się, że sobie nie poradzi i spotka się krytyką.

Rozmawiam dużo z osobami pracującymi za granicą i odnoszę wrażenie, że wiele z nich woli pracować za niską pensję na niewymagającym stanowisku, bojąc się, że nikt nie weźmie ich na poważnie, gdy zaaplikują na wyższe stanowisko. Najbardziej w pamięci utkwił mi pracownik magazynowy z Niemiec, który mówił bardzo dobrze po niemiecku i pracowaliśmy tylko nad wyeliminowaniem lekkich niedociągnięć. Facet z dyplomem z ekonomii, bardzo dobrym niemieckim mówi mi, że przecież na specjalistycznym stanowisku i tak go nikt nie zatrudni... a to nie jedyny taki przypadek.

Mam nadzieję, że jednak zacznie się to zmieniać.

język obcy

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 201 (209)

#91287

przez ~Bezkropki ·
| Do ulubionych
Też mi się coś przypomniało o mojej babci.

To były pewnie lata '90 i przyszła paczka od kogoś z rodziny czy znajomych, w której były lalki. Takie spore, siedzące, ładnie ubrane. Babcia je zabrała i położyła u siebie wysoko na szafie. Żebyśmy ich nie popsuli.

Tak naprawdę pierwszy raz miałam je w ręce jako dorosła osoba, już po śmierci babci.

Babcia zabawki

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (136)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni