Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Etincelle

Zamieszcza historie od: 11 marca 2014 - 22:06
Ostatnio: 26 kwietnia 2024 - 11:42
  • Historii na głównej: 17 z 20
  • Punktów za historie: 6845
  • Komentarzy: 1103
  • Punktów za komentarze: 8299
 

#77388

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję jako instruktorka jazdy na nartach. I chociaż muszę przyznać, że generalnie tutaj klienci są naprawdę w porządku (porównując z historiami o świadczeniu innego rodzaju usług), to jednak zdarzają się czasami perełki z cyklu "ręce opadają". Tyle że może nie przez typowe piekielności (wiecie, awantur i wyzwisk raczej nie ma), ale przez kompletny brak myślenia.
W każdym razie tak sobie spisywałam przez całą zimę i starałam się to jakoś uporządkować, ale wyszło tyle, że pójdzie w częściach. Znaczy, mam litość. :P

1. Za darmo.

Wiem, że jazda na nartach to drogi sport. Strój, wypożyczenie sprzętu, karnety, instruktor. Ja naprawdę to wszystko przyjmuję do wiadomości, ba, zgadzam się, trochę trzeba wydać, ale to nie znaczy, że ktokolwiek będzie pracował za darmo.

a) Jeżdżę z dzieckiem, staram się, żeby się dobrze bawiło, rozmawiamy, żartujemy. Na koniec zjeżdżamy do rodziców, dziecko roześmiane, a rodzice... Że skoro się tak dobrze dogadujemy, to możemy sobie jeszcze trochę razem pojeździć. Rozumiecie, MY. I to jest najczęściej wypowiadane tonem pozwolenia, do mnie. I to jest nagminne. Jakby rodzice nie rozumieli, że dla mnie to jest tylko jedno z wielu dzieci, które uczyłam. Oni nawet – mam wrażenie – nie robią tego z cwaniactwa. Naprawdę są przekonani, że zaraz z ich dzieckiem wymienię się bransoletkami z napisem BFF i skoro nam tak miło razem, to możemy pojeździć. I zaskoczenie, kiedy odsyłam do kasy i proszę, by spytali o grafik. To jednak nie jestem psiapsiółą ich słoneczka?

b) Rodzice, którzy opowiadają, ile za co zapłacili. Grzecznie kiwam głową, no tak, tak, wiem, ile tutaj co kosztuje. No, to super! Skoro wiem, ile tutaj zostawili pieniędzy, to na pewno rozumiem, że powinnam z nimi pojeździć za darmo. Tylko co mi po tym, że oni kupili karnet albo wypożyczyli sprzęt? No ale pieniądze zostawili tutaj, a ja też jestem tutaj!

c) Chyba standardowe we wszystkich usługach. Skoro to lubisz, nie powinnaś brać za to pieniędzy (po jakimś czasie zaczęłam odpowiadać, że nie ma problemu, ja sobie idę jeździć tak, jak jeżdżę dla przyjemności, a oni mogą jeździć za mną, naśladować, robić, co tylko chcą, i walczyć o życie ;)).

d) Znowu standard. Skoro dobrze jeżdżę i uczenie nie jest dla mnie problemem, powinnam brać mniej (ot, logika, więcej powinien zarabiać ten, co ledwo jeździ, bo się namęczy przy nauce czy jak?). Czasami z dodatkiem, że to niesprawiedliwe tak zdzierać, skoro zarabiam przez swoje hobby. I tutaj nie mam jakiejś sprytnej odpowiedzi, niestety (pomysły? :D), ale – pomijając już, że to nie ja ustalam ceny i wcale nie zgarniam całej stawki dla siebie – powiedzmy sobie szczerze, wystarczy pomyśleć przez moment, żeby zrozumieć, że nie urodziłam się z umiejętnością jazdy na nartach, więc też płaciłam za to wszystko?

e) Spryciarze, którzy rozumieją, że nie cała kasa idzie dla mnie, proponują, żeby gdzieś tam w moim wolnym czasie się umówić i pojeździć, a oni zapłacą mi tak, żebym nie była stratna. Tu wystarczy z uroczym uśmiechem wspomnieć, że jeśli w moim wolnym czasie, to muszą również zapewnić mi karnet i dojazd. I nagle wcale nie wychodzi im taniej, ups. A ja zła, bo jak to, karnetu sobie sama nie kupię? Żeby uczyć dodatkowo ich najcudowniejszego brzdąca?

f) Rzadko, ale zdarza się, że jeżdżący rodzice po tym, jak skończę lekcję z dzieckiem, przychodzą i pytają, jak je dalej uczyć. Nie w znaczeniu „co młode ma ćwiczyć”, bo to przekazuję zawsze, ale „pani pokaże, jak go dalej uczyć, coby na następnych lekcjach było, to my potem sami” albo całkiem wprost „pani pokaże, jak go nauczyć jazdy równoległej/śmigu/krawędziowania”. No i szok, że jednak nie pokażę. I wcale nie dlatego, że koniecznie chcę ich przywiązać do siebie (to instruktorów zawsze za mało, nie klientów), ale dlatego, że ja za kurs musiałam zapłacić, przykro mi, wiedza kosztuje, a poza tym nawet tę chwilę przerwy wolę wykorzystać na cokolwiek innego. No ale przecież oni zapłacili za tę jedną lekcję, to o co mi chodzi?! A że dokładnie tę jedną lekcję dostali, to już nieistotne. A ja chyba wyliczę, ile płaciłam za godzinę kursu, żeby mieć skuteczny, ale uprzejmy odstraszacz.

2. Wyręczanie.

Uczymy wszystkiego, co związane jest z jazdą na nartach, czyli celem jest osoba całkowicie samodzielna na stoku. W związku z czym my jesteśmy potworami bez serca, bo wg niektórych rodziców wszystko powinniśmy robić za ich dzieci.

a) Wstawanie – najczęstsze. Pokazuję, jak się ułożyć po upadku i w jaki sposób się podnieść. Jeśli dziecko nie złapie od razu, po każdym upadku daję mu ze trzy próby i pomagam, bo wiadomo, szkoda czasu, ale i tak... Ta minuta, którą stoję nad dzieckiem, zachęcając do wstawania... Jak ja mogę! Powinnam od razu biec i je podnosić!
W sumie śmiesznie, jak po lekcji rodzic zaczyna wylewać żale, że tak bezdusznie stałam i przyglądałam się leżącemu skarbuńkowi, a ja potwierdzam skwapliwie i dodaję, że ze skarbuńkiem już ustalone, wie, że do następnej lekcji ma ćwiczyć wstawanie (i wie, jak to zrobić) albo będzie za każdym razem wypinał narty.
Co najlepsze, dzieciom to raczej nie przeszkadza, zazwyczaj chcą nauczyć się wstawać, to rodzice robią raban. A wiecie, trzylatkę podnieść – żaden kłopot (no i trzylatkom jednak nie „grożę” wypinaniem nart ;p). Ale z podnoszeniem się problemy są w każdym wieku, nawet dorośli nie zawsze wstaną... I jak mamusia uważa, że przez godzinę mam dźwigać rozkosznego piętnastolatka, to chyba coś nie tak.

b) Noszenie nart – czasami na początku podchodzimy trochę pod górę, zamiast wjeżdżać wyciągiem. I albo rodzic leci z nartami dziecka albo z wielką pewnością siebie mi je wręcza. A ja z równą pewnością oddaję je dziecku. Jasne, z nartami trudniej, ale dziecięce deski są lekkie i każde dziecko, które jest w stanie jeździć, jest również w stanie je nosić. Nawet jeśli niewygodnie. Fajnie, jeśli po lekcji dziecko nie pozwoli dotknąć nart rodzicom, sepleniąc z uśmiechem „kazdy nalcias swoje nalty nosi”. Gorzej, jeśli od początku rodzice zaczynają histerię, bo „ona taka mała, pani nie może wziąć tych nart?!”. Mogę. Ale po co? Czasami są grupy przedszkolaków i jakoś wtedy każdy niesie swoje, nikt nie oczekuje, że wezmę dodatkowo kilka par. Ale jak jest jedno? No przecież to taki okropny widok, maleństwo mamusi, które musi samo zrobić cokolwiek!

c) Wszystko inne – serio, czasami sama jestem zaskoczona. Pokazuję dziecku, jak wypiąć narty, młode nawet nie zdąży zerknąć na wiązania, bo uczynni rodzice już wszystko zrobili za niego. Mówię, żeby wzięło jedną nartę? Rodzic już podnosi (bo – nie wiem – dziecko się schylić nie może?). Dziecko zakłada jedną nartę i ma się odpychać nogą tak, żeby na tej jednej sunąć? Rodzic podtrzymuje/popycha (co mnie zawsze najbardziej zaskakuje, przecież tu już ewidentnie uniemożliwia nauczenie się czegokolwiek, żadna z tego pomoc). Wyjaśniam, jak dziecko ma podejść bokiem do wyciągu (nieco pod górkę)? Rodzic olewa, ustawia dziecko przodem i ciągnie albo po prostu je wnosi.

Chociaż tu muszę przyznać, że moje stanowcze prośby, żeby pozwolili dziecku się uczyć, zazwyczaj przynoszą skutek, ale no... Nie zawsze. A mnie rozkłada na łopatki sam pomysł, bo o ile jeszcze odpięcie nart dziecku mogę uznać za pomoc, może robią to odruchowo albo boją się, że dziecku się nie spodoba, więc chcą mu ułatwić (w końcu nie mają pojęcia, że ja też „testuję” sobie dziecko. I jeśli widzę, że maluch nie da rady albo zaraz ryknie płaczem, to sama go wciągnę kawałek czy przeniosę, żeby się nie zniechęcił, ALE zawsze dam mu wcześniej szansę spróbować samemu, to też ćwiczenie). To ja zwyczajnie nie rozumiem, co mają w głowie, kiedy dzieciak ma łapać równowagę, a oni go trzymają za rączki...

3. Czas.

Lekcje zaczynają się o pełnych godzinach i trwają godzinę, co oznacza tyle, że jeżeli ktoś umawia się na 10:00, to instruktor do dyspozycji jest od 10:00 do 11:00. Logiczne? Nie.

a) Rozpoczęcie – koordynatorka zawsze przy zapisach prosi, żeby stawić się na 15-20 min. wcześniej. Dla niektórych niewykonalne. Często zjawiają się na stoku „punktualnie”, znaczy, na godzinę rozpoczęcia. A potem kupują karnety, płacą za wypożyczenie sprzętu, mierzą sprzęt, jeszcze może jakaś wizyta w toalecie... A i przy kasie, i w wypożyczalni zdarzają się kolejki (tłumów raczej nie ma, ale wystarczą 2-3 osoby, żeby zleciało kilka – kilkanaście minut) i nagle lekcja zaczyna się 10:20. Problemu nie ma, dopóki nie skończę jej o 11:00, a nie 11:20. No bo jak to, co z tego, że oni nie byli gotowi, przecież „przyjechali punktualnie”/”spóźnili się tylko kilka minut”...

Raz jednej bardziej opornej pani zaproponowałam, że zrobię te 20 minut dłużej, jeśli podejdzie do rodziny, która już na mnie czekała, i ustali z nimi, że oni będą mieć krótszą lekcję. Nie chciała, za to uznała, że najwyżej każdy kolejny klient trochę poczeka. Nie znalazła odpowiedzi na pytanie, co z ostatnim klientem, jeżeli planowo miałabym lekcje do samego końca, czyli do godziny wyłączenia wyciągu.

b) Przerywniki – zdarza się, że dziecko, zwłaszcza małe, musi w trakcie lekcji iść do toalety, chce coś zjeść/napić się itd. Mamusia zabiera dziecko, wracają te 5-15 min. później i... Właściwie jak wyżej. Wszystko dobrze, dopóki nie okazuje się, że czas lekcji się magicznie nie wydłużył.
Hitem była matka, która spytała, czy dziecko – skoro chce – może sobie iść pojeździć na takim torze (obok są różne zimowe atrakcje), a potem wrócić i pojeździć jeszcze te pół godziny. Hm, hm. Żadnej awantury nie robiła, ale czy to naprawdę tak trudno zrozumieć, że kolejny klient zjawi się niezależnie od ich przerw, oraz że za czas, który spędziłabym na uprzejmym oczekiwaniu na powrót dziecka, nikt mi nie zapłaci?

c) Przed czasem – rzadko, bo rzadko, ale zdarza się i w drugą stronę. Ktoś chciał skończyć szybciej albo w ogóle się nie zjawił i ja mam chwilę wolnego. Jeżeli kolejni klienci przyjadą wcześniej, dowiedzą się, że mam przerwę, podejdą i spytają, czy mogą zacząć wcześniej, nigdy nie robię problemów – w końcu ja też wtedy skończę przed czasem. Czasami jednak zwykłe zadanie pytania przekracza ludzkie możliwości.

Najczęściej bywa tak, że stoję z kawą na zewnątrz, obok kasy/baru/wypożyczalni, więc wiadomo, sporo osób tam stoi/kręci się, a ja z nudów obserwuję... I nagle napada na mnie rodzinka (nie wiem dlaczego, ale nigdy tak się nie zdarzyło z pojedynczą osobą, zawsze kilka, najczęściej rodzice i dzieci) z pretensjami, że oni już tu tyle czekają, a ja sobie kawę piję; w dodatku to oni dobrze widzieli, że ja na nich patrzę! I nic! Sprawdzam godzinę, a tu jeszcze z 10 minut do rozpoczęcia (a czasami zdarza się i więcej, rekordowy ochrzan zebrałam za picie kawy na niemal pół godziny przed lekcją...). Wtedy jakoś nie mam ochoty na rozpoczynanie zajęć wcześniej, zawsze coś się znajdzie do zrobienia… ;)

A tak na poważnie, to znowu brak myślenia – skoro zostało jeszcze tyle czasu, to raczej oczywiste, że nie ignoruję ich specjalnie, nie przyglądam się, szydząc w duchu, dlatego że muszą czekać na księżniczkę (tak, takie coś też raz usłyszałam), bo ja wtedy nawet nie mam jeszcze pojęcia, z kim mam lekcję. Zawsze idę spytać na tyle wcześnie, by zacząć o czasie, bo wiem, że jeśli klient zjawi się szybciej, to uzyska wszystkie informacje przy opłacaniu lekcji (np. że pani X to tamta, stoi tam i tam, już jest wolna, można podejść i spytać, czy można zacząć wcześniej), ale, jak widać, to nie zawsze wystarczy.

Jest też druga grupa – ci idą czekać na stoku. I o ile jestem jeszcze w stanie zrozumieć, że ktoś się przygląda mojemu „nicnierobieniu” i widzi, że „złośliwie patrzę”, to absolutnie nie jestem w stanie ogarnąć toku myślenia osób, które zaczynają od pretensji pt. „czekam już 20 min.”, jeśli na stok wchodzę punktualnie (czyli praktycznie i tak te 2-3 min. wcześniej). A, no i to się też zdarza, jeśli wcale nie miałam przerwy. Czyli kiedy zjeżdżam do nich po zakończeniu lekcji poprzedniej. Naprawdę, nie mogę tego pojąć, uważają, że powinnam komuś skrócić zajęcia o kwadrans, bo oni raczyli zjawić się wcześniej?

A tak na marginesie, to najbardziej bawi mnie to, że osoby, które rzeczywiście mogłyby mieć do mnie pretensje (bo coś się stało i skończę te 5-10 min. później albo rodzice ucznia zabierają po lekcji więcej czasu, niż przewidziałam), NIGDY nie mają problemu z opóźnieniem. Serio. Wystarczy zawołać, że „już ostatni zjazd, 5 min. spóźnienia” czy dać znać zza pleców rodzica, że tak, widzę ich, zaraz podejdę, żeby spokojnie poczekali. Nawet przeprosiny zbywają machnięciem ręki, bo "przecież się zdarza", kiedy ja faktycznie jestem gotowa się kajać, bo muszą czekać nie ze swojej winy. A tu naprawdę nikt nigdy nie miał z tym problemów. Jeszcze pytają, czy nie chcę chwili przerwy, bo na pewno bym chciała chwilę odpocząć. Więc... jak to działa? :D

Ale no, tak jak pisałam na początku - większość klientów jest świetna, wiedzą, po co przychodzą, za co płacą, można pogadać, pobawić się, jest naprawdę fajnie, więc nie chciałabym, żeby ktoś sobie wyrabiał zdanie o adeptach narciarstwa na podstawie tego wpisu. Czasami taką rozrywkę nam zapewniają, ale to - na szczęście - mniejszość.

narty

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 262 (290)

#76776

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielnej mamusi, która chciała, żeby jej dzieci wyszły do ludzi. Ostrzegam, będzie naprawdę długo.

Pracowałam w tym roku nad morzem jako wychowawczyni. Na terenie ośrodka jednocześnie zakwaterowane były dwie kolonie. Dwupiętrowy budynek, domki (nasze), boiska itp. (wspólne), kolejne domki (tamtych). Pierwszy turnus - super, grupy grzeczniejsze, niż się spodziewałam. Drugi - właściwie też, grzeczne znaczy, ale... Ale w grupie miałam też dwie dziewczynki. Jedna lat 6, powiedzmy Alinka, druga - 9, Zosia. I - mimo że też grzeczne - na kolonie wcale nie chciały przyjechać.

Poniedziałek.
Przyjazdy dzieci w czterech turach, więc zamieszanie. Organizujemy (ja z kuzynką, miałyśmy najmłodsze grupy) im na miejscu różne zabawy, gry sportowe, pokazujemy teren ośrodka, po którym mogą biegać same itd., a jednocześnie wyławiamy maluchy z kolejnych tur. W tym wszystkim dzwoni mama Alinki i Zosi, informując, że one tęsknią, że mogą płakać (bo dzwoniły już zapłakane z autobusu), że ta starsza jest bardzo wrażliwa, że pierwszy raz, więc żeby zwrócić na nie szczególną uwagę. Uspokajam mamę jak mogę, chociaż po entej "szczególnej uwadze" zapaliła mi się czerwona lampka - bo jednak dziewczynek w grupie jest piętnaście, każdą się zająć trzeba. No nic, żegnamy się miło, w kontakcie będziemy.

Wieczorem idziemy na kolację. No nie, nie idziemy, bo Zosia zaczęła płakać. Potem krzyczeć. A potem po prostu, hm... wyć? Nie to, że negatywne podejście, po prostu „chcę do mamy, boję się bez mamy, nigdy nie byłam bez mamy” zamieniło się w „yyy!”. Próbuję uspokajać, ale widzę, że ona po prostu nie słyszy, nic, jednocześnie Alinka zaczyna jej wtórować. Trudno, dzwonię po kuzynkę, żeby się wróciła ze stołówki (po drugiej stronie ulicy, więc nie mogły iść same) i zgarnęła moją grupę, bo nie zostawię przecież tych małych. Powiedziałam, że schodzę na chwilę do reszty, żeby wiedziały, że mają iść z drugą panią. Wracam, rozmawiają z mamą, mama prosi mnie do telefonu – bo Zosia powiedziała, że pani krzyczy, a ona wrażliwa, w domu nieciekawa sytuacja, bo ojciec – przemocowiec, nie wolno krzyczeć. Trochę mnie zatkało, ale może faktycznie Zosia odebrała coś nie tak, okej, uspokajają się powoli, reszta wraca z kolacji.

Cisza o 22:00, a ok. 20:00 Alinka w płacz, bo śpiąca. Nie mogę jej zabrać, bo kuzynka poszła z dzieckiem do pielęgniarki, więc siedzimy i dalej gry integracyjne. Zosia też zaczyna popłakiwać. Ja już blady strach, co będzie dalej, bo zajęcia przynajmniej do 21:00 zawsze planowane i jeśli poza ośrodkiem, to nie ma opcji, żeby małą kłaść wcześniej. Na szczęście koordynatorka tej grupy zostawała dzień dłużej i położyła ją spać. Później wracamy wszyscy, Zosia płacz, krzyk, bo głodna. Nie, słodyczy nie chce. Uspokoiła się po 23:00, no to ja też – ogarnąć się i spać.

Wtorek.
Od rana płacze i krzyki, reszta dziewczyn na szczęście wyrozumiała. Jeszcze przed śniadaniem dzwoni mama z pretensjami, że nie odpisałam jej wczoraj na SMS-y. Fakt, okazało się, że nie przeczytałam wiadomości z okolic godziny 24:00. Tłumaczę spokojnie, że wreszcie położyłam małe, więc sama też się szykowałam do spania i zwyczajnie nie widziałam. Awantura, bo skoro nie spałam, to powinnam odpisać, a w ogóle to podobno Alinka zasnęła z płaczem (no nie, Alinka spała słodko od 22:00 i nawet krzyki siostry jej nie obudziły). Na śniadanie idziemy spóźnione, bo Zosia krzyczy i się nie ubierze. Na śniadaniu płacz i „nie chcę jeść”. Dziewczyny od nich z pokoju mówią, że nie mogły spać, bo Zosia znowu zaczęła płakać w środku nocy.

Kolejna rozmowa z mamą – niech nie jedzą, jak nie chcą. A w ogóle to dlaczego tam psychologa nie ma, skoro Zosia chodzi do psychologa, bo jest taka wrażliwa, boi się wszystkiego, nawet jeśli jest tylko jedna osoba, więc potrzebuje specjalnej opieki. Co jeszcze się okazało? Że psycholog zalecił, żeby powoli przyzwyczajać dziecko do nowych osób. Matka wysłała ją na kolonie, gdzie dziewczynka znała siostrę i dwie koleżanki z klasy. Tylko. Oczywiście w karcie dziecka ani słowa.

Obiad – krzyki Zosi na całą stołówkę. Po obiedzie idziemy nad morze, tam spokojnie, bawią się fajnie. Wracamy – krzyki od nowa. Na kolację znowu nie idziemy, kuzynka zbiera resztę mojej grupy. Rozmawiam z tą koordynatorką. Jest wściekła na matkę, bo ta zapewniała, że obie są samodzielne, a Alinka, okazuje się, że nie jest. Nie zawsze potrafi się sama ubrać, wszystko gubi, więc trzeba szukać, na wszystko generalnie się spóźniamy albo nie idziemy wcale. Grupa jeszcze cierpliwa.

Koordynatorka dzwoni do matki i ochrzania ją z góry na dół (no, one miały wspólną znajomą, co wyszło przy zapisach, rozmawiały wtedy trochę, więc to nie tak, że całkiem obcą babę opieprzyła). Pojawia się temat zabrania dziewczynek z kolonii, skoro ewidentnie nie chcą tu być. Matka mówi, że się zastanowi.

Wieczorem dziewczynki chcą karaoke – Zosia krzyczy, Alinka płacze. No trudno, jeszcze jest pozostała trzynastka. Trzynastka śpiewa i się bawi, dwie siedzą w drugim końcu pokoju, chlipią i dzwonią do matki, ja się próbuję rozdwoić między „prowadzę zabawę” a „uspokajam siostry”. Matka oburzona, że ktoś się w ogóle bawi.

Środa.
Idziemy do miasta. Zosia płacze przez większość czasu, bo ona nie chce. Rozmowa z matką, która uważa, że skoro Zosia nie płakała nad morzem, to mamy chodzić tylko nad morze, nieważne, co chce reszta. Kolejne posiłki, na które grupa chodzi z moją kuzynką (spokojnie, te dwie się nie głodziły, jak przestawały płakać, latały do sklepiku).

Histerii i krzyków ciąg dalszy. Pomyślałam, że może nie umiem do nich dotrzeć, zgarnęłam najmilszą z wychowawczyń, oddelegowałam do uspokajania, zabrałam resztę. Efektu brak. Znaczy nie, efekt taki, że jak już się koleżanka poddała i wyszła, to Zosia zadzwoniła do mamy z „chcemy inną panią”. Dzwoni matka z żądaniem zmiany wychowawcy. Nie przejmuje się – jak zwykle – moimi sugestiami, że w pokoju jest też reszta dziewczyn. Reszta dziewczyn ogarnęła, o co chodzi i zamiast jednej krzyczącej było siedem.

Rozmowa z kierownikiem i wychowawcami (któraś z kolei) i decyzja, że informujemy matkę, że dziewczyny mogą zostać usunięte z kolonii. Dzwonię. Informuję. Matka gdzieś między obrażaniem a krzykami wyartykułowała pytanie o powód. Tłumaczę spokojnie, że cała grupa cierpi na zachowaniu jej córek. Że wszyscy rozumieją, że one tego nie robią złośliwie, bo poza „atakami” są świetne (zwłaszcza ta mała, jak nie płakała, to właziła wszystkim na kolana, robiła wszystko co trzeba, no ale…) i grzeczne, ale że nie może być tak, że przez dwie dziewczynki całe piętro nie śpi, nie idzie gdzieś na czas albo i wcale, że to nie jest tylko problem z posiłkami, ale i wyjściami do miasta, nad morze, wyjazdem na wycieczkę, a to wszystko ma swoją porę i nie możemy czekać, aż one się uspokoją.

- Ale na jakiej podstawie, ja się pytam? Nie co robią, tylko z jakiej racji za to mają wylecieć?
Generalnie nie chciałam tego wyciągać, bo wiadomo, że nie o to chodzi, no ale…
- Łamią regulamin kolonii.
- Ale ja żadnego regulaminu nie podpisywałam!
- Nie mam pojęcia, czy pani podpisywała, czy nie, ale regulamin obowiązuje wszystkie dzieci. Wszystkie dzieci muszą zachowywać ciszę nocną i wszystkie dzieci muszą dostosowywać się do planu dnia. Efekt jest taki sam, jak przy nastolatku robiącym głośną imprezę.

Matka oczywiście oburzona, wyciągnęła sprawę z posiłkami, bo jestem tam w pracy, więc o co mi chodzi. Pomijając już, że mi tam nawet wygodniej, bo ktoś z wychowawców zawsze mi jedzenie przyniósł, to co to za pomysł, że jak w pracy, to się posiłek nie należy?

Dalej tylko awantura i generalnie „znęcacie się nad moimi dziećmi”. Noż cholera… Skoro tak myślała, to jak mogła po nie nie przyjechać?

Czwartek.
Bez zmian. Awantury, krzyki, spóźnienia. Grupa powoli ma dość, zaczyna reagować negatywnie (przekrzykując siostry albo po prostu ostentacyjnie ignorując i odsuwając od zabaw w wolnym czasie). Telefony od matki – nie przyjedzie. Telefon od dziadka (!), który mówi, że je zabierze; poinformowany o tym, że ot tak nie wydamy mu dzieci, straszy ministerstwem. Potem jeszcze telefon od ciotki (!!!), która ma pretensje o protekcjonalne traktowanie jej ojca w rozmowie (znaczy, starałam się cierpliwie tłumaczyć, widocznie źle). Na koniec kolejne telefony od matki, straszenie sądem (znęcanie się stało się ulubionym oskarżeniem), prasą i telewizją. I informacja, że po dzieci przyjedzie w niedzielę. Małe nieco uspokojone.

Piątek.
Dziewczynki znowu histeria, bo one się będą od rana pakować, bo mama im kazała. Nie, nie mogą w czasie wolnym, bo mama… Zaczynam podejrzewać, że matka przyjedzie wcześniej. Kolejne telefony z awanturami o wszystko. Wieczorem cyrk, poszło o to, że Zosia się nie wykąpie (i to nie pierwszy dzień…), telefonów ciąg dalszy, matka odstawia cyrk z nagrywaniem rozmowy. Nie wytrzymuję, kończę rozmowę, mam dzieci do ogarnięcia. Matka dzwoni do Zosi i prosi, żeby dać na głośnik. Cały pokój słucha wrzasków, mimo że sugeruję, że nie jesteśmy same. Wszystkie dziewczynki włączają się w rozmowę, zaczynają z panią się spierać („to nieprawda, że nasza pani krzyczy”, „pani jest miła”, takie pierdoły), matka natychmiast się rozłącza. Dziewczynki przepraszają Zosię za wtrącanie się, ale powtarzają, że uważają, że mama nie miała racji. Próbują ją uspokoić. Zosia krzyczy, bo mama się rozłączyła…

Sobota.
Krzyki tylko przy śniadaniu. Wszystko opóźniane przez „muszę zadzwonić do mamy”. Dalej „nie idziemy nigdzie!”. Reszta chce gimnastykę. Wychodzimy na boisko, ćwiczymy, Zosia z Alinką siedzą z boku, nie, one absolutnie nie chcą i nie będą. Przyjeżdża matka. Małe biegną w jej stronę. Matka je olewa, podchodzi i zaczyna krzyki, że nie zauważyłabym, jakby pobiegły tak do pedofila (serio? Na terenie kolonii? W obrębie boiska do siatkówki plażowej?).

Spotkanie z kierownikiem. Matka odmawia podpisania oświadczenia, że zabiera dzieci. Nie, bo nie. Bo one są wyrzucone, a ona została zmuszona. No nie, została tylko uprzedzona o takiej możliwości, na razie zabiera je dobrowolnie. Matka wzywa policję. Robi awanturę pod hasłem „na pewno Alince nie dawała pani syropku” (co stwierdziła po rzucie okiem na butelkę…). Oddanych pieniędzy (trzymałam młodym) na szczęście nie komentowała. W międzyczasie idzie i grzebie w szafkach WSZYSTKICH dziewczyn z pokoju córek, mimo ich protestów. Na moją prośbę, żeby przestała, zaczęła coś mamrotać pod nosem, zajrzała do jeszcze jednej i odpuściła. Żąda kopii regulaminu kolonii i leci porównywać go z tym, co wisi na tablicy ogłoszeń, bo na pewno daliśmy jej dzieciom inny. Przyjeżdża policja, matka robi przedstawienie. Policjant w końcu nie wytrzymał i się roześmiał. Matka stwierdziła, że jest podstawiony, że układy itd. I zażądała jego danych. Policjant podał i pouczył, że – mniej więcej – jak się nie ogarnie, to może się głębiej zastanowić nad zasadnością wzywania policji (bo matka histeria w słuchawkę, że przetrzymujemy jej dzieci). Wreszcie matka przestała żądać papierów w związku z usunięciem z kolonii, napisała elaborat o tym, jacy jesteśmy źli (na szczęście znajdowała się tam linijka z informacją, że zabiera dzieci), zażądała też naszych opinii (mojej i kierownika, dla świętego spokoju napisaliśmy parę zdań), pod którymi napisała „uważam, że tak nie było” XD. Na zarzut niepoinformowania w karcie o tym, że Zosia potrzebuje psychologa, stwierdziła, że to nie Zosia, tylko ona sama chodzi do psychologa. I wreszcie poszła, wyzywając wszystkich dookoła.

A potem okazało się, że Alinka zostawiła torebeczkę i mamusia dzwoniła po koleżankach z klasy Zosi, żeby torebeczkę do smażalni w pobliżu odniosły. Dziewczynki miały wtedy wyjście nad morze, więc mamusia czekała długo.
I wydzwaniała nadal, ale już nie czułam się w obowiązku odbierać. Przy odnoszeniu kolejna awantura – no bo przecież powinnam zgarnąć trzynaście dziewczynek i lecieć natychmiast do pokoju, a potem do niej.

I w sumie koniec. Pozwu się nie doczekałam, mimo że groziła nim jeszcze w tej smażalni. W mediach też jakoś cisza, a pół roku minęło… I tylko powiedzcie mi, co trzeba mieć w głowie, żeby dziecko, które potrzebuje psychologa ze względu na jakieś problemy z nawiązywaniem kontaktów wysyłać na kolonie? Dziecko, które nigdy wcześniej nie spędziło NAWET DNIA bez matki? I żeby po nie nie przyjechać, uważając, że się tam nad nim znęcają?

kolonie

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 439 (471)
zarchiwizowany

#71475

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Obiektywnie trochę piekielne, ale rozbawiło mnie do łez.

Awizo w skrzynce, marsz na pocztę, na poczcie awaria tych takich elektronicznych cosiów, co to dają numerki, żeby nie trzeba było stać, a wszędzie informacje, że jedna kolejka do wszystkich stanowisk. Jednak ludzi jak na lekarstwo, to i żadna kolejka nie powstała - czekało się maksymalnie minutę czy dwie.

Wolne stanowisko upolowałam, urzędniczka wzięła awizo i poszła po paczkę. W poszukiwaniach zawędrowała za nieczynne okienka bezpośrednio przy tym, przy którym stałam. Nagle wbiega pani, może koło pięćdziesiątki, ładnie ubrana, płaszczyk, szpilki, kapelusz. No i tak sobie biegnie drobnymi kroczkami, macha przy tym łapkami (nie to, że się z niej naśmiewam złośliwie, po prostu to komicznie/uroczo wyglądało), nagle... uwaga... dostrzega "moją" panią za nieczynnym okienkiem. Leci.
- Przepraszam, można?
- Nie, to stanowisko jest nieczynne - wyjaśniła grzecznie urzędniczka, wskazując na tabliczkę z ogromnym czerwonym napisem. Po chwili znalazła paczkę i wróciła z nią do mnie. Nie zdążyła jednak mi jej podać, bo pani-w-kapelusiku zrobiła nawrót i jak taran wbiegła przed okienko, kompletnie ignorując moją obecność (oczywiście, jeśli nie liczyć tego, że - wzięta z zaskoczenia - zostałam odepchnięta na bok).
- A, a tu pani stoi, tu czynne, cudownie!
Jak normalnie takich ludzi nie znoszę, tak prawie popłakałam się ze śmiechu. Nie dość, że ona w tym wszystkim była przezabawna, to jeszcze karpik urzędniczki... Miodzio. :D
Historia z happy endem, urzędniczka po dojściu do siebie wyjaśniła, że na razie obsługuje mnie, pani najpierw stwierdziła, że za jej czasów to młode ustępowały miejsca, po czym z politowaniem spojrzała na dziko rechoczącą mnie, poprawiła kapelusik, puściła mi oczko i godnie niczym szlachcianka odeszła spocząć na ławce.

Nie wiem, czy robiła sobie żarty, ale tak czy siak... Nie wzbudziła żadnych negatywnych uczuć. :D

poczta

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 86 (162)

#69935

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w teatrze dla dzieci. Graliśmy bajki. Co ważne - nie tylko w "naszym" teatrze; zdarzały nam się dość często wyjazdy i wtedy bywało różnie. Najczęściej teatry czy domy kultury, ale też szkoły, przedszkola, żłobki, festyny. Generalnie występowaliśmy wszędzie, gdzie pojawiały się dzieci. I o ile w teatrach był zazwyczaj spokój, o tyle wszystkie pozostałe generowały sporą ilość może nie piekielnych, ale irytujących sytuacji.

1. "To teraz jeszcze..."

Jeżeli graliśmy na wyjeździe, to zdarzały się np. 3 przedstawienia jednego dnia w różnych placówkach w danym mieście. Czasu zawsze niby był zapas, ale wiadomo, trzeba spakować stroje, rekwizyty, siebie, później dojazd i przygotowywanie wszystkiego od nowa. Chwila przerwy też mile widziana. I najczęściej w przedszkolach/szkołach był dramat. Nauczycielki nie potrafiły tego zrozumieć, co ciekawe - najczęściej te, które zbierały dzieci kilkanaście minut po umówionej godzinie rozpoczęcia. I było "to teraz jeszcze zdjęcie z każdą klasą" (uhm, a klas kilkanaście). Albo "to teraz jeszcze zdjęcie, tak, tylko jedno, ale proszę się przebrać z powrotem" - czyli anonsowanie chęci zdjęcia już po tym, jak wszystko było spakowane, a my doprowadzeni do normalności i gotowi do drogi. Hitem była nauczycielka od polskiego ŻĄDAJĄCA naszej obecności na 45-minutowym spotkaniu z jej kołem teatralnym (Jak to nie?! Ja tu uczę polskiego!). I naprawdę, tłumaczenia z podawaniem godziny kolejnego przedstawienia spotykały się ze zrozumieniem może w 10%.

2. "Jak pani mogła...?!"

W każdym przedstawieniu mieliśmy kilka momentów, w których prosiliśmy dzieci na scenę. Najwięcej problemów rodził "Kopciuszek", jakoś tak wystąpienie w nim było najbardziej pożądane. Dzieci wychodziły do przebierania grochu, sceny balu i przymierzania pantofelka. O ile pantofelek mogli przymierzać wszyscy (zdarzało się, że Książę zlitował się nawet nad spragnionymi tego chłopcami :D), o tyle do grochu i balu dzieci dostawały przebrania, więc wybieraliśmy określoną ilość.

W szkołach, przedszkolach, przechodziło bez zgrzytów, mimo że czasami jakieś niewybrane dziecko pochlipywało przez chwilę. Domy kultury? Koszmar, bo dzieci przychodziły z rodzicami. I kilka(naście) razy po zakończeniu spektaklu dopadały nas wściekłe mamusie z pretensjami - "Jak pani mogła nie wybrać mojego dziecka?!". Jeszcze jeśli łapały nas już w drodze do samochodów, to okej - łatwa droga ucieczki. ;p Ale były też mamusie, które wdzierały się po prostu za scenę, do przebieralni, gdziekolwiek. I tak, mamusie, nie rodzice. Tatusiowie nie odstawiali jakoś takich histerii. Albo może dostrzegali, że na sali siedzi dwieście dzieciaków, a nie tylko jeden.

I bonus. Jednorazowy wybryk. Jako Kopciuszek miałam przepiękną suknię, błyszczącą, praktycznie jak ta z Disneya. Wiecie, marzenie małych dziewczynek z cyklu księżniczką być. W niej kończyłam przedstawienie i w niej byłam "dopadana", jeśli odpowiednio szybko się nie przebrałam. Przyszła do mnie mamusia z małą dziewczynką, może 4-letnią. Poprosiła o zdjęcie. Żaden problem, jedna fota to moment. No nie, nie tak. Dziewczynkę mam wziąć na ręce albo chociaż przytulić, oznajmiła mi mamusia. No i leci "na mnie" szczerze uśmiechnięte dziecko... całe upaćkane czekoladą. Twarz, łapki, ubrania. Jak próbowałam grzecznie pani wytłumaczyć, że zdjęcie jak najbardziej, ale raczej bezkontaktowo, to zrobiła mi awanturę i odmaszerowała. Bez zdjęcia. Z zapłakanym dzieckiem. Do naszego managera zrobić kolejną awanturę. Bo "jak ona mogła nie przytulić mojej Kasi!". >.<

3. Mały podglądacz
Znowu Kopciuszek. Dom kultury, ale godziny dopołudniowe, klasy + nauczyciele na sali. Jakiś chłopiec z objawami ADHD nie może usiedzieć w miejscu. Pani nauczycielka - reakcja błyskawiczna, aż mnie zdziwiła. Wzięła chłopca i gdzieś wyprowadziła. Gram, gram, przebieram groch, lamentuję nad strasznym losem, przychodzi wróżka, och, super, czary, znikam ze sceny przebrać się w moją cud-miód kieckę. Wyskakuję ze swojego wora pokutnego i słyszę podekscytowany pisk. Ach. No to już widzę, gdzie nauczycielkę z chłopcem zaprowadził spacerek. Nie, nauczycielka nie widziała w tym nic dziwnego i czemu ja się w ogóle oburzam. Nie, chłopiec nie był z tych, co to nie wiedzą jeszcze, o co chodzi. Z 10 lat miał spokojnie. Tekst roku? "No to niech się pani nie przebiera, jak on pani przeszkadza". Aha. Nie no, spoko. Pewnie, w końcu garderoba jest od niańczenia dzieci, a nie od przebierania się. Co tam, publiczność zrozumie.

Nie odbierajcie tego tylko jako narzekanie na pracę czy generalizowanie - bo generalizując, to zazwyczaj było super. Robili nam kawę, herbatę, nawet nas czasami dokarmiali, jeśli mieliśmy czas. ;)

teatr

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 329 (369)

#69439

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jedna z ostatnich historii dotyczących policji, przypomniała mi o pewnym wydarzeniu. Uprzedzam, że nie będzie to może piekielność wybitnie (po)ważna, raczej z tych irytujących.

Rzecz działa się jakieś 5-6 lat temu, kiedy wracałam z kuzynką z wakacji. Jako że nieletnie byłyśmy obie, a reszta rodziny na wczasach zostawała dłużej, miałyśmy do dyspozycji PKS/PKP. Wszystko idealnie, mama podrzuca nas do oddalonej o jakieś 50 km miejscowości, żebyśmy się nie musiały przesiadać, autobus podjeżdża, mama odjeżdża, bilet u kierowcy kupiony, godzina odjazdu, jedziemy... A, nie jedziemy. Biegnie pan, ciągnąc za sobą chłopca w wieku - na oko - wczesnoszkolnym.

Autobus był już blisko wyjazdu z tej zatoczki (pętli? dworca? nie wiem, jak to się ładnie nazywa, w każdym razie zaraz miał wjechać na ulicę), ale [K]ierowca się zatrzymał. Grzeczny był bardzo, bo nawet pasażerów przeprosił za chwilę zwłoki i wytłumaczył, że ten kurs jest tylko dwa razy dziennie, szkoda, żeby dzieciak spędził pół dnia na dworcu w takim upale. Pasażerowie się zgodzili, że szkoda i tyle było rozmowy, bo do autobusu wpadł niczym tajfun [T]atuś z synkiem.

Dialogi z zachowanym sensem i informacjami, ale przytoczone nie słowo w słowo, bo jednak parę lat minęło.

K: Dzień...
T: Specjalnie pan to zrobił?! Widzi pan, że biegnę!
K: ...dobry.

Ta, dworzec całkiem spory, autobusów multum, kierowca powinien być jasnowidzem i wiedzieć, do którego zmierza szanowny tatko. Kierowca jednak, jak mówiłam, baaardzo grzeczny, więc i grzecznie tatusia przeprosił i wytłumaczył. Tatuś nawet szybko przyswoił informację i zażądał dwóch biletów do miasta-jakiegoś-tam, jednego zwykłego, a jednego ulgowego, na co kierowca poprosił o legitymację szkolną dziecka. I się zaczęło...

T: Nie mam legitymacji, na wakacjach byliśmy, przecież widać, że dziecko małe, do szkoły chodzi, w drugiej klasie jest!
K: Możliwe, ale bilety ulgowe sprzedaje się na podstawie ważnej legitymacji.
T: No to co ja mam niby zrobić?! Uczniem jest, uczniom się należy zniżka!
K: Nie, proszę pana, zniżka należy się osobom posiadającym ważną legitymację szkolną. Jeżeli pan jej nie ma przy sobie, musi pan kupić dziecku bilet normalny.
T: Nie będę kupował całego biletu, widać, że chodzi do szkoły, ma mi pan dać szkolny, łaski mi pan nie robi!

Podobna dyskusja trwała przez PRAWIE 20 MINUT, w ciągu których tatuś robił się coraz bardziej zbulwersowany, co objawiało się wyzwiskami (to mu trzeba przyznać, że bez wulgaryzmów w stronę kierowcy, ale mimo wszystko...) oraz przecinkami w formie "k****". Kierowca natomiast w tym czasie zdążył wezwać policję, uprzedzając wcześniej tatusia, że jeśli nie zakupi dwóch normalnych biletów, lub nie opuści autobusu i nie umożliwi odjazdu, zostaną wezwane odpowiednie służby. W międzyczasie w dyskusję zaczęli włączać się pasażerowie, tak, ze mną i kuzynką włącznie, próbując przemówić tatusiowi do rozsądku/przegnać z autobusu/w ostateczności dopiec do żywego. Co dziwne, do rozmowy włączały się również starsze panie, po których raczej spodziewałam się wyrozumiałości w sprawach związanych z dziećmi. Wszyscy też okazywali poparcie i podziw dla kierowcy, który ani na moment nie stracił swojego opanowania.

Tatusia jednak nic nie obchodziło, on pojedzie tym autobusem i koniec, ale nie kupi normalnego biletu. W nosie miał to, że opóźnia odjazd o tyle czasu, że jest upał, że ludzie wracający z wakacji spóźnią się na przesiadki (i nie, to nie jest mój wniosek, taka była odpowiedź tatusia na wszystkie prośby, groźby, tłumaczenia).

W końcu pojawił się pan [P]olicjant. Wszyscy odetchnęli z ulgą, licząc, że doprowadzi tatusia do porządku. Kierowca streścił sytuację, policjant - uwaga, uwaga - wkroczył do akcji.
P: Proszę pana, powinien pan kupić dziecku bilet normalny.
T: Nie będę kupował normalnego, widać, że dziecko chodzi do szkoły, no przecież widać! Co, niby mam legitymację wszędzie wozić? Nikt się nigdy nie czepiał, wszyscy widzieli, że uczeń! Ma mi sprzedać ulgowy!

Konwersacja w podobnym tonie trwała kolejnych kilka minut, po których policjant, stróż-cholera-jasna-prawa, oświadczył, co następuje:
P: A, to niech mu pan sprzeda ten ulgowy.

Kierowca i pasażerowie - czysty szok. Tatuś - samozadowolenie malujące się na twarzy. Co prawda, policjant został zlinczowany słownie przez pasażerów (w wersji złośliwej, nie wulgarnej), ale niestety trwało to zbyt krótko, żeby nasycić wszechobecne pragnienie zemsty - bo tyle, co trwa przejście przez 1/3 autobusu i zejście po schodkach*.

Wiem, że nic wielkiego się w gruncie rzeczy nie stało, bo facet kupił tylko ulgowy bilet zamiast normalnego, ale naprawdę... Wszyscy pasażerowie rozglądali się po sobie z takim poczuciem niesprawiedliwości i bezsilności na twarzach, że wyglądało to wręcz na zorganizowaną wcześniej choreografię. Wychodzi na to, że można się awanturować, zatrzymać autobus na pół godziny, wyzywać, przeklinać, a w końcu nic złego się nie stanie. Ba! Jeszcze się - bezprawnie - bilet tańszy dostanie. Paranoja. Już nawet nie mówię nic o kierowcy, bo nie wiem, co miałby więcej zrobić (wyszarpać tatusia za fraki z autobusu razem z dzieciakiem?), ale postawa policjanta była fenomenalna po prostu, skoro nie poradził sobie nawet z jednym rozkapryszonym tatusiem.

*Rozmowa z policjantem toczyła się w środku, tatuś cały czas odmawiał wyjścia z autobusu, a w międzyczasie polecił dziecku zająć miejsce i później stopniowo się do niego przesuwał.

PKS

Skomentuj (100) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 385 (507)

#65990

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z cyklu "piekielna ostatecznie byłam ja, ale to ona zaczęła!". Jeśli ktoś kojarzy moje historie, to domyśla się, że dzieci nie lubię. Jednak nie jestem taka całkiem aspołeczna, osoby starsze raczej z miejsca budzą moją sympatię i muszą się natrudzić, żeby mnie zirytować. Pewnej pani się jednak udało...

Supermarket. W supermarkecie kolejka. W kolejce ja, za mną staruszka, może nie taka, co to zaraz ma umrzeć, bo całkiem dziarska się wydawała, ale myślę, że 70-tkę miała. Ja tulę piramidę zakupów do siebie, bo w sklepie tłum i nie chciało mi się czekać na koszyk, staruszka koszyk ma.

Dochodzę do końca taśmy, planuję zrzucać powoli z siebie to całe tałatajstwo, co ma mnie wyżywić przez następne dni, ale niedoczekanie moje... Staruszka myk na to metalowe zakończenie wykłada mozzarellę, jajka i ze 3 pomidorki. Nie uśmiecha mi się to, ale w końcu staruszka = moja sympatia, poza tym tłumaczę sobie, że może gorzej się czuje, niż wygląda, ciężko jej było, a ja nie umrę. Taśma przejechała kawałek, ja zwaliłam z siebie górę żarcia, staruszka zepchnęła swoje zakupy z tego tego metalowego (kij wie, jak to nazwać) na taśmę.

Stoję sobie grzecznie, coś mnie popycha. Nadal pełna ciepłych uczuć dla "babci" nic nie mówię, jednak COŚ zaczyna mnie popychać coraz bardziej hm... systematycznie? Generalnie staruszka zaczęła po prostu przesuwać się ruchem jednostajnie prostoliniowym do przodu, nie zwracając uwagi na przeszkody, tj. na mnie i klienta przede mną. Jak mały lodołamacz dosłownie. Odwróciłam się grzecznie (resztki sympatii cały czas się tliły) i poprosiłam panią, żeby uważała. Zamiast uśmiechu i jakichś przeprosin otrzymałam wykład. Wykład o tym, że ona się spieszy, że czemu jej nie ustąpiłam, że jestem młoda i powinnam starszym ustąpić, że...

Szczerze mówiąc, trochę mnie zatkało, bo a) nie prosiła o przepuszczenie, b) miałam sporo zakupów, ale jak na trzymanie ich w rękach, to przecież nie był pełny wózek. Nie bardzo wiedząc, co robić, odwróciłam się po prostu od pani i czekałam na swoją kolej. Pani nie przestawała ani złorzeczyć, ani pchać się na mnie, byłam pod sporym wrażeniem jej uporu. Generalnie kazanie nadal dotyczyło okropnej młodzieży, której reprezentatywną jednostką się stałam, nawet dość zabawne.

Nic to, zaraz koniec, moje zakupy dotarły do kasy, tuż za nimi zakupy staruszki, kasjerka kasuje, ja szukam portfela, babcia psioczy. Podnoszę wzrok, uśmiecham się pod nosem, płacę. Staruszkę nagle oświeciło i z krzykiem, że kasjerka skasowała też jej pomidorki, jej mozzarellę i jej jajka. I co to ma być, i oddać. Kasjerka z zakłopotaniem patrzy na mnie, wyciąga niepewnie ręce po jajka, żeby anulować, ale byłam szybsza.
- Ja zapłaciłam, teraz już moje.
Wrzuciłam wszystko do torby i odmaszerowałam. Nie widziałam tylko, czy staruszka wróciła do sklepu i ponownie odstała swoje w kolejce, czy zrezygnowała z zakupów.

PS. Jajecznica z mozzarellą i pomidorkami - polecam. :D

sklepy

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 774 (906)

#64651

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O wrażliwej na nagość mamusi.

Na wstępie zaznaczę, że historia działa się, gdy miałam lat 14, a w związku z tym parę piekielnych cech nastolatki (z "ja wam jeszcze pokażę!" włącznie).

W tym czasie można było zostać młodszym ratownikiem WOPR właśnie od 14 roku życia, z czego skorzystałam pod koniec roku szkolnego i od czasu do czasu raczej hobbystycznie pracowałam w aquaparku, w którym również trenowałam. Na basen oczywiście wchodziłam za darmo, kiedy byłam tam zatrudniona, jednak na wakacjach ratowników było na obiekcie bardzo dużo, pomieszczenie małe, prysznic jeden, więc nie chcąc robić tłoku, brałam normalnie w kasie kluczyk. Kasjerki mnie znały, więc właściwie przychodziłam tylko i mówiłam "dzień dobry", nic nie tłumaczyłam.

W szatni przebieralnie były tylko dwie, więc większość pań przebierała się pod ręcznikami albo - głównie Czeszki - śmigały nago. Szatnia damska, nikogo to nie oburzało. Dopóki nie wkroczyła za mną pani z synkiem na oko 8-letnim.
- Ale proszę się ubrać! Tu jest dziecko! Co panie sobie wyobrażają?!
Ja dopiero rozpoczęłam wyskakiwanie z ciuchów, zresztą byłam z tych "pod-ręcznikowych", ale razem z pozostałymi spojrzałam na nią jak na UFO. 8-latek w przebieralni? U nas od pierwszej klasy chodziło się na basen w ramach WF-u i jakoś dzieci sobie radziły z trudną sztuką przebierania, poza tym to była szatnia damska... Mi tam chłopiec nie przeszkadzał, mało wstydliwa jestem, ale jeszcze wymagania mieć? Panie nie przejęły się specjalnie, ktoś mruknął, że szatnia damska, mamusia nakazała dziecku nie patrzeć i zaczęła wykład o braku kultury, ekshibicjonizmie i degeneracji.

Olałam mamusię, poszłam pod prysznic. Uśmiechnęłam się pod nosem, bo kilka kobiet myło się bez kostiumów. Specjalnie poczekałam na mamusię i jej reakcję. Nie zawiodłam się. W wejściu krzyknęła zszokowanym tonem (wiem, że ton nie może być zszokowany, ale nie ma lepszego słowa na to :P), zasłoniła oczy chłopcu i ścięła mnie z nóg tekstem "to jest basen, a nie burdel!". Nie wytrzymałam, ryknęłam śmiechem i poszłam opowiedzieć o cudownej mamusi znajomym ratownikom. W trakcie historii weszła kierowniczka (super babka), która również chichotała pod nosem.

No nic, popływałam, popływałam, czas do sauny. Wejście do sauny było za bramką, mój kluczyk nie miał zrobionego czegoś tam z paskiem magnetycznym (czy co to tam jest), żeby ją otwierał, poprosiłam jednego z ratowników, żeby mnie wpuścił. Wchodzę pod prysznic, słyszę jakieś krzyki. Nie skojarzyłam jeszcze. Nikogo nie było, zdjęłam kostium, zawinęłam się w ręcznik, wchodzę. Za chwilę wchodzi... tak! mamusia z synusiem. Chłopiec marudzi, że mu gorąco, mamusia w kółko "jeszcze chwilkę, jeszcze chwilkę". I po tych chwilkach nastąpiła KATASTROFA.

Schodziłam z najwyższej ławki i zsunął mi się trochę ręcznik - na tyle, że może przez moment było widać kawałek (dosłownie kawałek) biustu, zaraz się zresztą zawinęłam. Za późno, mamusia dostrzegła... I zaczęła dialog mniej więcej taki:
- Ty to robisz specjalnie!
- Słucham?
- Specjalnie się rozebrałaś! Żeby dziecko mi zgorszyć!
- Zsunął mi się tylko rę...
- Tak tak, ja was znam, widzicie chłopca, to od razu wam się przestawia!
Ja z WTF na twarzy, dzieciak mały, ja też gówniara, ale gdzie 14-latka wabiąca cycem chłopaczka?!
- Proszę pani, to jest SAUNA. Tu się wchodzi bez ubrań!
I zaczęła się tyrada...
- Oooo nie, ja na ciebie złożę skargę, byłam zaraz za tobą, wchodzisz sobie za darmo na basen, do sauny też cię wpuszczają, a potem biegasz na golasa [?!] przed normalnymi ludźmi! Przed DZIEĆMI! Już tam ratownikowi powiedziałam, temu, co cię wpuszczał, skończy się to wszystko, skargę u kierowniczki zamówiłam [to akurat dosłownie, w życiu nie zapomnę :D], popamiętasz mnie! Pewnie przed nimi też bez bluzki latałaś, to cię za darmo wpuszczają...

No i tu przegięła, bo włączyła moje nastolatkowe "to ja ci jeszcze pokażę". Spuściłam ręce po bokach. Ręcznik spadł. Panią zamurowało. Pamiętam, że byłam wtedy tak wkurzona, choć teraz raczej mnie to bawi, że w ogóle się nie wstydziłam.
- Tu jest sauna damska. Męska jest po drugiej stronie korytarza. Do sauny wchodzi się nago. Bez biżuterii. Bez dzieci płci męskiej. To wszystko jest napisane w regulaminie. Wisi po drugiej stronie ściany. Z sauny damskiej korzystają kobiety. Z męskiej mężczyźni. Żeby każdy miał komfort. Może złożyć na panią skargę?
Po czym wypięłam się, podnosząc ręcznik i chciałam odmaszerować. Nie zdążyłam. Przyszła kierowniczka, chyba domyśliła się, o co chodzi, wybuchnęła śmiechem i wyszła, nie mogąc nic wykrztusić.

Później dowiedziałam się, że ten ratownik przekazał jej o "zamówionej skardze", więc - spragniona rozrywki - pofatygowała się do sauny zgodnie z życzeniem mamusi. Jednak sytuacja ją przerosła, nie mogła wytrzymać i wyszła, po czym przysłała inną pracownicę po tę skargę, żeby a) wyciszyć sprawę, b) mamusia była usatysfakcjonowana rozmową z poważną kierowniczką, a nie taką, co to pęka ze śmiechu na widok golasa.

W sumie szkoda, że z wiekiem zmalały mi "jaja". ;p

basen

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 643 (751)

#59876

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Lavinki o jedzeniu na przystanku przypomniała mi pewne dziecko, które spotkałam w KFC. Czyli o piekielnej mamusi i rozpieszczonym dziecku słów kilka.

Miałam przesiadkę przy galerii, jak wracałam z uczelni wieczorem, to od razu robiłam tam zakupy i zdarzało mi się zjeść od razu coś w ramach obiadu. Tego razu tłok był spory, ale jakimś cudem wyhaczyłam 2 złączone stoliki - wolne, siadłam i pałaszuję łingsy, kentaki coś tam i inne kurczakowe kawałki.

Podchodzi pani z może 4- czy 5-letnim chłopcem, pyta, czy może się dosiąść. Może. Chłopiec usiadł obok mnie na kanapie, pani na przeciwko, na krzesełku. Mamusia pchnęła tacę z jakąś kanapką i frytkami w stronę dziecka, sama zaczęła rozmawiać przez telefon.

Niestety, po zjedzeniu kilku frytek chłopiec uznał, że kawałki kurczaka lepiej odpowiadają jego gustom i zaczął się powoli przybliżać, znacząco wyciągać ręce itp. Pani nic. Byłam padnięta, więc nie chciało mi się nawet zwrócić uwagi, przesunęłam się na skraj stołu, dziecko za mną. I łapkę prosto w moje jedzenie. Mama nic. Powiedziałam, żeby zostawił, dziecko dalej rękę coraz usilniej w moje jedzenie. Już miał złapać, ja coś warknęłam, egzystując na oparach sił, a więc i cierpliwości, na co troskliwa mamusia postanowiła wkroczyć do akcji i przerwała rozmowę przez tel.

- No daj mu kurczaka, dużo masz.
- Słucham? - zatkało mnie z lekka na taką bezczelność, pomijając już, że miałam wystarczająco lat, żeby na "ty" do mnie nie mówiła.
- No daj mu, on to chce. Weźmiesz SE jego frytki albo kanapkę. Co za różnica.
- Mogła mu pani to zamówić. Tam są kasy. Gdybym chciała kanapkę zamiast tego, to bym sama kupiła.
(Tutaj charakter mojej pracy dał o sobie znać, bo gdyby nie ona, pewnie bym nie wytrzymała i dała dosadnie znać pani, co o niej myślę).

- Co? Poczekaj ty chwilę - zwróciła się do telefonu - pogadamy później, bo mi tu jakaś gówniara (!) fochy strzela, nakupiła mięcha, Krzysiowi nie chce dać, awanturę robi, że chciał kawałek sobie wziąć. Nie ma co się dziwić, że ta młodzież teraz taka spasiona...

Khem, khem. Jestem niska, drobna i ważyłam wtedy w granicach 50 kg. Pani zaś była ze 2 razy większa.

Na koniec dowiedziałam się jeszcze paru ciekawostek o młodzieży, która jest bezczelna, niewdzięczna (?) i samolubna.

Och tak.

gastronomia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 844 (942)
zarchiwizowany

#58595

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnych współlokatorach. Ostrzegam, będzie długo, bo i dużo rzeczy wyprawiali.

Wynajmowałam z kolegą pokój. Na posesji 2 budynki, jeden wynajmowany, w drugim właściciele - bezproblemowi, niewtrącający się na siłę, żyć nie umierać. W czerwcu dogadaliśmy się nawet z nimi, że za wakacje zapłacimy trochę ponad połowę ceny, bo nas nie będzie, a od października wracamy.

Okazało się, że w czasie naszej nieobecności zmienili się lokatorzy w pozostałych dwóch pokojach. W jednym mieszkała para z Białorusi, 18-latka nieco postrzelona i z temperamentem + flegmatyczny chłopak, ale ogólnie w porządku, a do drugiego niedługo wprowadziło się dwóch na oko 40-latków.

Dziwne wydawało nam się, że osoby w tym wieku wynajmują coś w mieszkaniu typowo studenckim, ale nie moja broszka. A potem się zaczęło... Panowie nie mieli własnych rzeczy, pieniędzy też nie. Pomyślicie, że to nie moja sprawa? Na początku naiwnie też tak sądziłam.

Zaczęło się tradycyjnie - zaczęły nam się w ekspresowym tempie znikać niektóre produkty - ketchup, margaryna, olej, szampony, żele pod prysznic. No ale za rękę nikt nie złapał, na razie nic nie robiliśmy.

Innym razem wyszliśmy do kuchni, okazało się, że jeden z panów zaczął zabierać się do mycia naczyń. Zobaczył nas i zrezygnował - bo płyny stały na zlewie dwa. Oni nie mieli. Wieczorem natomiast cyrk na kółkach, pojawił się na zlewie słoiczek z odlanym płynem. Płynem tamtej pary. Czy myśleli, że nie zauważą, że z jednej butelki zniknął płyn i taki sam magicznie pojawił się w słoiku? Płyn został przelany z powrotem. Panowie mieli na tyle tupetu, żeby spytać mnie, co się stało, bo tu stał słoiczek...

Panowie nie mieli własnych naczyń. W kuchni część była od właścicielki, część mieliśmy swoich. Na początku z drugą dziewczyną pokazałyśmy, co jest wspólne, które szafki wolne itd. Ze wspólnych rzeczy korzystaliśmy wszyscy, więc jak używaliśmy, to natychmiast myliśmy. Panowie nie. Jedna brytfanna na całe mieszkanie potrafiła leżeć nieumyta tydzień. Później zaczęli pożyczać nasze. Najpierw pytali, potem nie. Wchodzę do kuchni, chcę zrobić obiad, na mojej patelni właśnie szykuje się jakieś ziemniaczane coś. Panowie, że zaraz oddadzą. Ja bliska furii mówię, że chcę natychmiast umytą patelnię. Wychodzę zapalić. Wracam. Panowie z patelni bezpośrednio konsumują obiad. No tak, talerzy też nie mieli.

Dalej - panowie chcieli oszczędzać. Rachunki za wodę itd. były dzielone na 3 pokoje, nie dało się tego zrobić inaczej. Panowie zaczęli żądać od nas oszczędzania również. Jak?
- Piekarnik był na prąd, panowie wiecznie go wyłączali z kontaktu. Szlag trafiał, kiedy wracaliśmy z uczelni głodni, wrzucaliśmy tam np. pizzę, nie sprawdzając, czy się nagrzewa. Po co? Przecież zorientowawszy się, po prostu włączaliśmy. Rozmowy nic nie dawały.

- Terma w łazience - duża, długo się nagrzewała. Rok wcześniej testowaliśmy, czy ciągle włączona pobierze więcej prądu niż włączana tylko przed kąpielą. Różnice były minimalne, czasem w ogóle ich nie było, a jednak ciepła woda przy myciu naczyń jest miłym wynalazkiem. Do panów nie docierało. Do mycia naczyń grzać wodę w czajniku. Termę non stop wyłączali. Wracam chora po świętach w środku nocy do domu, zmęczona, zmarznięta, z walizą, chcę wskoczyć pod gorący prysznic i spać. A skąd! Wskakuję pod strumień lodowatej wody, bo panowie oszczędzają.

- Próby monitorowania, jak długo korzystamy z laptopów. Bo oni nie mają, dlaczego mają płacić. To, że oni mieli TV w pokoju, który wiecznie chodził, nie przeszkadzało.

Do tego wiecznie byli brudni, prali ubrania pod prysznicem płynem do naczyń (zgadnijcie, czyim? ;)) i robili afery o wszystko (np. mamy nie siedzieć po nocy przy świetle - jasne, od dzisiaj do sesji kuję po ciemku).

Ostatecznie dobił nas czajnik. Panowie spalili. Czajnik jeden na całe mieszkanie, prosimy, żeby odkupili. Stwierdzili, że pójdą do właścicielki i ona odkupi. Nie nasza sprawa, skąd, po prostu czajnik ma się znaleźć. Miałyśmy już jednak dość i postawiłyśmy na konfrontację. Akurat "naszych" chłopaków w domu nie było. Wyciągamy więc panów z pokoju i podsumowujemy, raz kolejny, czego sobie nie życzymy. Panowie nas olewają, bo my młode. Poszłyśmy po właścicielkę. Wszystko zostało wyciągnięte - co najlepsze, przez nich, jako dowód jakie my złe. Właścicielka uznała, że ją nie interesuje, ile prądu zużywamy, bo za to płacimy. Czajnik ją wkurzył i mówi, że to oni mają odkupić. Co oni na to? Uwaga...
- No to się możemy złożyć wszyscy.

Bezczelność jednak nie ma granic. Awanturka się zaczęła, może lepiej przytaczać nie będę, grozili nawet niepłaceniem rachunków, właścicielka oznajmiła, że w takim razie niech się wyprowadzą.

Zostali. Na krótko. Pomogliśmy im w wyprowadzce, ale jak, to już może zachowam dla siebie, jako że to może nie do końca zgodne z prawem, sumieniem czy innymi DROBIAZGAMI. :D

wynajęte mieszkanie

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 301 (383)
zarchiwizowany

#58579

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia wydarzyła się, kiedy miałam 11 lat i byłam na obozie pod namiotami. Prowadzono go jak harcerski - czyli komendant, oboźny, druhowie, zastępy itd.

Nasz zastęp składał się z 4 namiotów. Same dziewczyny, sztuk około 25. Większość w wieku 10-14 lat, a do tego 4 dziewczynki od 5 do 7, co ważne - z domu dziecka. Nasza "druhna" sprytnie przydzieliła po jednej małej na namiot, co by starsze dziewczynki rzucały na nie okiem.

Nasz namiot dostał 7-letnią Magdę. Okazało się jednak, że 5-letnia Kaśka z innego namiotu to jej siostra, więc ostatecznie wylądowały u nas obie. Kasia sikała do łóżka, wyła całe dnie bez powodu, wiecznie żądała uwagi. Jasne, to nie jest przestępstwo, ale przypomnę, że z koleżankami miałyśmy po 11 lat, jechałyśmy tam na wakacje i wolałyśmy grać w piłkę, niż zajmować się dzieckiem. Nieważne, jak pokrzywdzonym - same dziećmi byłyśmy. Nasza druhna zamiast sama zająć się małą, kazała nam prać jej osikany śpiwór, przebierać ją, karmić i generalnie zabawiać, żeby nie marudziła. Po 2-3 dniach ja i jeszcze 2 dziewczyny postawiłyśmy się, więc zafundowała nam kazanie. Nic to, lepsze kazanie niż niańczenie.

Magda z kolei miała zwyczaj brania cudzych rzeczy. Zaglądanie nam do toreb, podbieranie naczyń itd. były na porządku dziennym. Szczyt nastąpił wtedy, kiedy zgarnęła mi z kosmetyczki pomadkę nawilżającą, wykręciła na całą długość, złamała, a ta spadła na piasek. Krzyknęłam na nią, że miała nie ruszać naszych rzeczy, co narobiła itd. Przyleciała druhna. Opisałam sytuację i tutaj mistrzostwo.
- Pomadkę? Przecież Magda mogła to połknąć, dlaczego nie pilnowałaś?!
- Przecież była w zamkniętej kosmetyczce!
- Nieważne! Pozbieraj ją [mhm, resztki oblepione szarym piachem, świetnie] i idź umyć z Magdą ręce!
- Nigdzie z nią nie pójdę!
- Jak Ty się zachowujesz?! Myślisz, że tu na wakacje przyjechałaś?!

Cóż. Tak. Takie właśnie miałam wrażenie.

obóz w Międzywodziu

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 350 (486)