Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Face15372

Zamieszcza historie od: 13 czerwca 2011 - 8:24
Ostatnio: 12 maja 2024 - 20:36
  • Historii na głównej: 1 z 2
  • Punktów za historie: 1170
  • Komentarzy: 1490
  • Punktów za komentarze: 11589
 

#87083

przez ~Sing ·
| Do ulubionych
Najpierw piłem. Później rzuciłem picie dla heroiny. Później znowu piłem, nie brałem. Zacząłem już w podstawówce. Pamiętam jak w ostatniej klasie zarzygałem dywan dyrektora, bo na szkolnej imprezie przemyciliśmy piwa i tanie wina (tam mnie zaprowadził wzywając policję).

Wtedy pierwszy raz trafiłem do Izby Dziecka. Miałem 15 lat. Po kilku ładnych latach próbowałem sam z tego wyjść. Bezskutecznie. Kiedy pewnej nocy karetka odwiozła mnie do szpitala psychiatrycznego, na którego terenie znajdował się oddział ośrodka uzależnień i detoks, po tym jak dostałem delirium z wizjami (trwało to podobno 2 dni) - przeraziłem się.

Kiedy zobaczyłem psychiatryk, pasy, białą koszulę byłem pewien, że już po mnie. Wizje miałem tak silne, że dopiero po trzech dniach detoksu i rozmowie z psychiatrą dotarło do mnie, że te wizje nie były 'prawdziwe', że to "tylko" delirka. I to wszystko po alkoholu.

Mój stan był jednak na tyle poważny, że lekarz zaproponował z miejsca terapię, na którą normalnie czekało się kilka miesięcy. Miałem szczęście. Dzisiaj to wiem. To była któraś terapia z kolei. Ta jednak, była podyktowana autentycznym strachem. Bałem się, że mogę naprawdę ześwirować. Po trzech miesiącach wyszedłem z ośrodka, próbowałem chodzić na AA, ale trafiałem na beznadziejne grupy.

Nie znoszę skrajności, a tam przychodzili ludzie z gitarami i śpiewali o swoim szczęściu w trzeźwości, albo wychwalający Jezusa za "dar" niepicia. Ok, jeśli to im pomagało nie ma sprawy, ale to nie było dla mnie. Ja chciałem normalności. Znalazłem sobie hobby - komputery i sport (uprawiam;). Dzisiaj mam własną rodzinę, dobrą pracę, pasje i jestem na takim etapie, gdzie imprezuję i bawię się normalnie. Tyle, że bez alkoholu/dragów.

Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tego również można się nauczyć. I Zawsze pamiętam kim jestem, a jestem alkoholikiem i narkomanem. To "moje DNA" i już zawsze będę czujny. Od 13 lat jestem trzeźwy.

Napisałem to wszystko, bo wiem że się da. I nieważne z jakiego powodu chcesz przestać pić, bo każdy powód jest dobry. Ważne żebyś chciał. Moim był zwykły strach, a nie chęć zmiany życia - to nastąpiło z czasem. Dzisiaj nie boję się zacząć pić/ćpać, bo zeświruję. Tylko wiem, że stracę to co mam i co chcę jeszcze osiągnąć. Słowa tego nie oddadzą, ale to wystarczająca motywacja;) Warto zawalczyć o siebie, życie jest zbyt krótkie, żeby je przepić/przećpać.

Z własnego doświadczenia wiem, że bardzo ważne jest, żeby znaleźć sobie jakieś zajęcie, hobby z którego będziesz czerpał autentyczną satysfakcję. To cholernie pomaga.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 237 (251)

#46959

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótko przypomnę, jestem nauczycielem w szkole ponadgimnazjalnej.

Minęło trochę czasu i na spokojnie (bo już parę dni minęło, chciałbym przedstawić nową. Siłą rzeczy, historia będzie z mojego punktu widzenia (nauczyciela), a więc pewnie nie spodoba się obecnym uczniom.

W tym roku tak się złożyło, że moje województwo ferie zaczyna jako "ostatnie", czyli teraz. Tak więc ostatnie tygodnie były dosyć gorące, zwłaszcza dla uczniów, którzy niestety nie przekraczali tej kreski "na ocenę pozytywną".
Różnie z tym bywa, niektórzy nie dają sobie rady, bo (i to jest smutna prawda) nie są w stanie opanować materiału na określonym (wymaganym) poziomie, inni po prostu "olewają" wszystko co jest związane ze szkołą, bo takie mają poglądy (ich sprawa moim zdaniem), i jest niestety grupa, która uważa, że z racji "urodzenia", stanowiska czy majątku ich rodziców, znajomości, koligacji rodzinnych itp. mogą nic nie robić, a pozytywna ocena im się należy.

Jestem jaki jestem i rozumiem, że ktoś chorował, ma problemy w domu, rodzinie, nie jest tak bystry jak inni, jeżeli widzę choćby odrobinę chęci, to daję kolejne terminy, dodatkowe poprawki, zaliczenie brakujących partii materiału itp. No i w ten sposób sam się wkopałem.

W jednej z klas chłopak miał wypadek na rowerze, dosyć ciężki, na szczęście skończyło się na dwóch miesiącach z miednicą w gipsie i przewidywany) czas rehabilitacji długi (wózek, kule, gorset i diabli jeszcze wiedzą co, nie znam się na tym), ale przez te cztery miesiące w szkole go nie było, pojawił się po nowym roku (zresztą wcześniej rodzice poinformowali szkołę o co chodzi). Przygotowywałem mu zadania, swoje materiały na lekcję kserowałem, koledzy i koleżanki dawali mu swoje, ale mimo wszystko nie dał sobie rady, samemu z matmy jest naprawdę ciężko.

W tej samej klasie jest uczennica, córka... (tu oczywiście nie napiszę kogo), której czas chodzenia do szkoły polegał na doborze makijażu, stroju, zakupie najnowszego gadżetu, bywaniu tu i tam, obracaniu się w odpowiednich sferach, robieniu "fochów", kręceniu nosem..., nie będę kontynuował, bo ten z trudem uzyskany spokojny nastrój mi minie.
Oczywiście takie drobiazgi jak opanowanie pewnych treści i umiejętności przewidzianych w ustawach i rozporządzeniach ministra, to było coś uwłaczającego jej nadzwyczaj rozbudowanemu poczuciu godności osobistej.

Skończyć się to musiało tak, jak się skończyło. I on i ona pod koniec semestru znaleźli się pod kreską i w jakiś tam sposób zaległości i braki musieli zaliczyć.
Chłopak miał do tyłu dwa krótkie działy, był nawet z rodzicami, dałem mu zestawy zadań, i on i rodzice dowiedzieli się, że zadania będą podobne, ojciec jest akurat inżynierem, zobowiązał się, że siądzie z synem (chociaż mu to bardzo nie pasowało czasowo), zadania porobi.
Na umówione (dzwoniłem ja, dzwoniła sekretarka ze szkoły, dzwonił nawet dyrektor) spotkanie z rodzicami szanownej królewny nikt przybyć nie raczył.

No i nadszedł ten dzień sądu ostatecznego. Na całe to "zaliczenie" przybyli: uczeń, sam, trochę zdenerwowany i uczennica, z szacownymi rodzicami panią ... i panem ... oraz (!!!) panią z Kuratorium Oświaty i zastępcą burmistrza...

W tej sytuacji, jako biedny żuczek, otworzyłem salę, zaprosiłem parę zdających do środka, po czym widząc, że do środka ma zamiar wejść cała reszta towarzystwa, grzecznie (jak na mnie) ich powstrzymałem i wysłałem błąkającego się ucznia po wicedyrektora (specjalnie po niego, bo to rozsądny człowiek). Dyrektor przybył, kłótnia przeniosła się na wyższy poziom, skończyło się na tym, że do sali może wejść pani z Kuratorium (aby kontrolować prawidłowy przebieg tego sprawdzianu - co samo w sobie jest nieprawne, ale na to się zgodziłem). Po 1,5 h uczniowie wyszli i do sali wparowała cała ekipa. No to ja grzecznie mówię, że muszę sprawdzić prace uczniów i potrzebuję spokoju.

Po dosyć burzliwej dyskusji (rodzice, zastępca burmistrza i "kompetentna" osoba z kuratorium twierdzili, że będę oszukiwał przy sprawdzaniu) wy***łem całe towarzystwo na korytarz. (Przepraszam za kropkowanie, ale inne słowo oddające mój nastrój i przebieg zdarzenia jakoś mi się nie nasunęło). Poprawiłem, poprosiłem zainteresowanych, poinformowałem o wynikach, chłopak zaliczył, panna nie.

Pani z kuratorium zaczęła żądać protokołów i innych papierów (całkowicie bez sensu), zastępca zaczął mi uświadamiać jakie to mam perspektywy kariery zawodowej, rodzice przeszli całą drogę od próśb do gróźb karalnych, wicedyrektor, który obserwował końcowe zamieszanie z daleka, ubrany do wyjścia z kluczykami w ręku, ewakuował się bardzo szybko, ja papiery schowałem, w sekretariacie poinformowałem jak się to skończyło (tzn. jakie oceny mają trafić do systemu) i pojechałem do domu.

Oczywiście to było by zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. W ostatnim tygodniu przed feriami, jak zwykle jest najpierw konferencja klasyfikacyjna (gdzie zatwierdza się oceny - konferencja plenarna jest później i zwykle w innym terminie, raczej na feriach). No i na tejże konferencji zostają odczytane pisma:*

* Tu od razu wyjaśniam, posiedzenia klasyfikacyjne nie są poufne, uczestniczą w nich przedstawiciele uczniów, rodziców, przedstawiciele zakładów pracy w których odbywają się praktyki uczniów, w razie potrzeby przedstawiciele samorządu i kuratorium. Za zgodą dyrektora mogą brać w nich udział nawet przedstawiciele mediów. Jak ktoś jest chętny, to proponuję przestudiowanie odpowiednich rozporządzeń Ministra Oświaty.

- zarzuty Kuratorium Oświaty o nieprawidłowym przebiegu egzaminu sprawdzającego - drobiazg, to nie był egzamin sprawdzający, taki odbywa się, gdy ja wystawię ocenę, uczeń się z nią nie zgadza i zażąda takiego (w skrócie)
Krótka dyskusja i okazało się, że pani z Kuratorium się nie zna, bo koleżanka pisała pismo, a ona musiała tu być.

- zarzuty rodziców (oczywiście uczennicy) - uczennica była dyskryminowana, bo pisała w odrębnej sali sama i to w towarzystwie upośledzonego ucznia!!! Pomijam logiczną sprzeczność (skoro w towarzystwie, to nie sama), ale co? Miała sobie kumpli zaprosić?

- zarzuty wielce szanownej/wielebnej (muszę użyć takiej formy bo pismo podpisała siostra przełożona zakonu ....., która jest jednocześnie psychoterapeutką po studium psychologicznym ........), że jej podopieczna jest w trakcie przechodzenia kryzysu osobowościowego związanego z okresem dojrzewania, a moje wymagania z przedmiotu tak oderwanego od sfery duchowej zaburzają jej prawidłowy rozwój.**

** Gdybym ja napisał coś podobnego w jakimkolwiek oficjalnym dokumencie to bardzo szybko znalazłbym się w miejscu bardzo odosobnionym. Przepraszam za taką ilość kropek, ale nie mogę cytować dokładnie.

- zarzuty zastępcy burmistrza, który w bardzo mętny sposób wypowiedział się na temat tego "egzaminu", za to groźnie opisał co zrobi z budżetem szkoły w następnych latach.

I teraz nas koniec:
- to nie było jakieś ratunkowe zaliczenie, zwykła ocena na półrocze, można było dostać jedynkę i uczyć się dalej
- nie miało to żadnej oficjalnej formy, uczniowie (przynajmniej ci zainteresowani) dowiedzieli się: tego i tego trzeba się nauczyć, przyjść i zdać
- ja jestem stary (metrykalnie i stażowo), różnych takich burmistrzów, nawiedzonych pań z kuratorium przeżyłem już wielu i pewnie przeżyję wielu następnych
- nawet jak mnie wyrzucą (co będzie trudne), to jakoś to przeżyję. Aż tak stary nie jestem, o prace się nie martwię. Bardziej mnie cieszy, jak uczennica sprzed 5-8 lat (która ze mną miała duże problemy) potrafi na mieście przez ulicę krzyczeć dzień dobry i przelecieć na drugą stronę, żeby się pochwalić, że skończyła studium stomatologiczne i teraz żyje o ho ho (cyt.), albo chłopak, który w technikum był cichutką myszką (prawie, że klasową ofermą) teraz jest dyrektorem technologicznym dużego koncernu (mój wkład w to był znikomy, ale zawsze).

Rozpisałem się jak głupi, ale skoro mam ferie (w poniedziałek cztery grupy zajęć z maturzystami, wtorek plenarka - jakieś sześć godzin, środa - zajęcia wyrównawcze, czwartek - dyżur, piątek - wyjazd na szkolenie z wydawnictwa, przyszły tydzień nie wiem) to mogłem.

Skomentuj (86) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1787 (1857)

#29711

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z dzisiejszego poranka, świeżutka jak bułeczki, z którymi około siódmej wracałem z piekarni.

Mieszkam na jednym z ostatnich pięter 15-piętrowego bloku, na które można się dostać trzema windami. Wchodząc do budynku zauważyłem, że dwie z nich znajdują się bardzo wysoko a do jednej właśnie wsiada pani - lat około 50. Przyspieszyłem kroku, bo rano czasu nigdy za wiele.
- Pan się nie spieszy, ja chcę jechać sama! - Krzyknęła kobieta z windy, nerwowo wciskając przycisk zamknięcia drzwi.
Niestety dla niej zdążyłem wsadzić nogę i zablokować odjazd, nie zważając przy tym na rozpaczliwe próby powstrzymania mnie parasolem. Z uśmiechem na twarzy oznajmiłem, że to publiczna winda i do samotnego podróżowania mogą posłużyć schody. Kobieta wysiadła przeklinając mnie i moją rodzinę. Zza zamykających się drzwi doszły mnie jeszcze słowa ubolewania nad stanem współczesnej młodzieży. Po czym wesół ruszyłem do góry. Sam.

Tak lubię najbardziej.

winda

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 817 (915)

#90914

przez ~gimbusiara ·
| Do ulubionych
Historia czasów tak zwanej gimbazy.

Otóż w klasie miałam całą paletę postaci, od cichych, szarych myszek, przez przemądrzałych kujonów, aroganckie księżniczki, klasowych łobuzów i patologię po szpanerów i cwaniaczków.
No nic, klasa jakoś tam sobie funkcjonowała, były różne grupki, ekipy, jak to w klasie.

Jakoś na początku drugiej klasy doszło do jakiegoś konfliktu między dwoma grupami dziewczyn w klasie, jedna zrzeszała powiedzmy kujonki, druga klasowe piękności. Nawet nie wiem od czego to się zaczęło - powiedzmy, że jedna z kujonek niegrzecznie odezwała się do jednej z piękności, co tamta bardzo źle odebrała.

Od tej pory obie grupy prowadziły ze sobą regularną wojenkę. A tu kujonka naskarżyła pani, że piękność ściąga od koleżanki na sprawdzianie, a to piękność skrytykowała ku uciesze całej klasy staromodne ciuchy kujonki. Takie tam. Klasa oczywiście miała z tego niezły ubaw, ale większość nie sympatyzowała ani z jedną ani drugą grupą, bo ani jedne ani drugie nie były ani szczególnie miłe ani sympatyczne.

Z czasem jednak pięknościom udało się przeciągnąć pewną część klasy na swoją stronę, co w sumie nie było trudne, wziąwszy pod uwagę, że kujonki uwielbiały donosić nauczycielom na innych uczniów. No więc grupa zwalczająca kujonki stała się nieco większa. Dodam, że nie dochodziło do żadnych hardcorowych akcji, wszystko ograniczało się do niemiłych uwag, na które zresztą kujonki zawsze odszczekiwały równie niemiło.

W każdym razie jedna z matek kujonek poszła na interwencję do dyrekcji. Że jej córuś jest gnębiona, że koleżanki ją wyzywają, dręczą, biją, okradają (trochę podkoloryzowała) i ona boi się chodzić do szkoły.

Mieliśmy klasową pogadankę z dyrekcją, psychologiem szkolnym i wychowawczynią. Za to wzajemne szczekanie na siebie paru osób cała klasa została ukarana odwołaniem wszelkich wyjść i wycieczek do końca roku.

Jak się domyślacie, po tym wszystkim kujonki miały przeciwko sobie już całą klasę.

Doszło do akcji, którą pamiętam do dziś - może dlatego, że byłam jej naocznym świadkiem i musiałam ją opisywać różnych ludziom, w tym policji, jakieś 1000 razy.
Na korytarzu siedziały sobie piękności i kujonki. Lecą standardowe:
- Patrz jak się gapi głupia okularnica
- Zamknij ryja, pustaku
- Sama zamknij ryja wieśniaku
Rozmowy na poziomie czyli.

W pewnym momencie dwie przywódczynie gangów zaczęły się na siebie wydzierać i stanęły bezpośrednio naprzeciwko siebie. No starcie tytanów normalnie. Inwektywy leciały coraz gorsze, aż piękność szturchnęła kujonkę. Ta ją odszturchnęła, potem zaczęły się szarpać, ale koleżanki chyba skminiły, że to już za gruba akcja i zaczęły je rozdzielać.

Nigdzie, ale to nigdzie w pobliżu nie było żadnego nauczyciela. Jak ktoś w końcu rzucił, że zaraz pewnie przyjdzie jakaś nauczycielka, to laski trochę ochłonęły. Piękność obróciła się do koleżanek, rzucając coś w stylu "a niech spier... wieśniara jeb..." Kujonce chyba przepaliło w tym momencie trybiki, bo doskoczyła do rywalki i zaczęła walić jej głową o ścianę. Teraz to już ktoś poleciał po nauczycielkę, ale zanim ta się zjawiła uczniowie już odciągnęli kujonkę.

No cóż, zadajecie sobie pewnie pytanie, jakie były tego konsekwencje.

I tu dochodzimy do piekielności.
Po pierwsze natychmiast wszyscy nauczyciele zaczęli zakładać i niemal wciskali nam siłą do gardła, że na pewno to piękność zaatakowała pierwsza. Podczas pierwszych przesłuchań przez nauczycieli praktycznie podawali nam założoną wersję na tacy, dopytując czy na pewno tak było. Gdy opisywaliśmy inną wersję, czyli tą, którą widzieliśmy, dopytywali tysiąc razy czy na pewno nie kłamiemy.

Potem natychmiast przyjęto narrację, że kujonce przegrzało styki, bo była od lat nękana. Zadawano nam pytania w stylu "Jak często widziałeś, aby piękność atakowała kujonkę?" "Czy to prawda, że piękność wyzywała kujonkę i nastawiała klasę przeciwko niej?"

Powiecie, że zasadne, ale czemu ani razu nikt nie zapytał o to, czy kujonka nie robiła tego samego?

W parę dni po incydencie, kolejna pogadanka grona nauczycielskiego z całą klasą i opieprz, że przez to, że wszyscy gnębiliśmy kujonkę doszło do tego, że biedna załamała się psychicznie i zaatakowała swoją oprawczynię.
Nikt nie zadał pytania - gdzie byli nauczyciele i jak to możliwe, że przez kilka minut żaden z nich nie usłyszał awantury ZANIM doszło do właściwego ataku.
Ani razu nikt nie potępił kujonki. Cały czas mówiono o niej jako o ofierze prześladowań. Nikt nie słuchał, gdy mówiliśmy, że ona była stroną konfliktu, a nie ofiarą. Gdy tylko ktoś powiedział o kujonce coś złego, zaraz byliśmy uciszani, bo nieładnie źle mówić o koleżance.

O ile pamiętam, konsekwencji prawnych żadna z dziewczyn nie miała. Ale kujonka za to już do końca szkoły była traktowana jak jajko przez nauczycieli. Nam już praktycznie nie wolno było się do niej odezwać, bo raz nawet jedna nauczycielka stwierdziła, że ton nie taki jak trzeba.

Jestem ciekawa, jak ona teraz przedstawia tę historię - czy jest jedną z tych, które piszą, jak strasznie bolało ją gnojenie w szkole? Ja, niestety, zawsze czytając o takich rzeczach, zastanawiam się, czy była jakaś druga strona medalu...

szkoła

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (184)

#80482

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przy przeprowadzce na studia musiałam w jakiś sposób przewieźć duży i dość drogi komputer z jeszcze droższym oprogramowaniem.

Niestety nie miałam samochodu, a gdyby udało mi się jakiś pożyczyć i tak nie miałby mnie kto zawieźć. Komputer na studiach graficznych był mi bardzo potrzebny, więc zaczęłam kombinować. Wysyłka odpadała, raz że bałam się iż może zginąć, dwa wątpiłam, że dojedzie w całości. Dlatego zdecydowałam się zawieźć go autobusem.

Plan był prosty, przewiozę go na siedzeniu obok, w tym celu udałam się odpowiednio wcześniej do kasy biletowej i przedstawiłam problem. Powiedziałam, że wykupie dwa miejsca - jedno dla mnie, drugie dla mego sprzętu. Pani w kasie powiedziała, że nie ma problemu. Bilety kupione, nic tylko jechać. No ale...

Linia którą miałam jechać jest zawsze wyładowana po brzegi, więc zawsze każde miejsce jest zajęte. Do tego istnieje możliwość zakupu biletu przez internet, w kasie lub bezpośrednio u kierowcy tuż przed odjazdem autobusu. Najlepsze jest to, że kierowca nie ma wglądu do tego, ile biletów zostało kupionych w kasie, więc wygląda to tak, że wpierw wsiadają ludzie z biletami, potem kierowca liczy ile miejsc zostało i zaczyna sprzedawać na nie bilety. Wszystko pięknie, ale niestety trzeba tam być i zobaczyć co się dzieje, gdy podjeżdża autobus i ludziska tłumnie zaczynają się pchać. Właściwie jest to materiał na zupełnie inną historię.

W każdym razie przyjechałam odpowiednio wcześniej, żeby spokojnie się załadować z rzeczami, ale oczywiście, gdy zrobiło się tłumnie, jakakolwiek kolejka przestała się liczyć. Gdy autobus podjechał ludzie dosłownie zaczęli się taranować, żeby dopchać się do wejścia, nawet gdy kierowca powiedział, że pierwszeństwo mają osoby z już kupionymi biletami, nikt nie zamierzał ustąpić.

Całe szczęście był ze mną tata, który pomógł mi się załadować i dopchać do środka. Wchodząc poinformowałam kierowcę, że mam wykupione dwa miejsca, więc gdy później będzie liczył wolne miejsca mojego absolutnie ma nie liczyć. Zgodził się, wpuścił nawet tatę na chwilę, by pomógł zanieść komputer na miejsce.


I tu zaczyna się pierwszy problem - w środku było już sporo ludzi i oczywiście każdy siedział pojedynczo, co za tym idzie nie było już wolnych dwóch foteli obok siebie, a powinny. W końcu miałam wykupione miejsce 24 i 25, ale tam siedziały już dwie staruszki. Poszłam poprosić je, żeby się przesiadły na swoje miejsca, ale nie.

Musiałam wysłuchać jaką to jestem gówniarą, że zwracam im uwagę, że równie dobrze mogę usiąść za nimi (gdzie było jedno miejsce wolne), a nie im głowę zawracać. Gdy powiedziałam, że muszę siedzieć wraz z moim bagażem, zaczęły znów mnie wyzywać od idiotek, księżniczek, które mają durne pomysły. Dopiero kierowca przegonił je na swoje miejsca, ale odeszły wielce niezadowolone, gdyż moje miejsce bardziej im odpowiadało, ponieważ te, które kupiły, było blisko toalety. Przez pół podróży słyszałam, jak narzekają na mnie i niewychowaną młodzież z durnymi pomysłami.

Gdy wreszcie usiadłam, położyłam komputer między wolnym siedzeniem, a siedzeniem z przodu, a monitor zabezpieczyłam, żeby się nie zsunął, myślałam, że wszystko pójdzie już spokojnie. Ale nie. Skończyły się miejsca, więc kierowca musiał powiedzieć sporej liczbie osób, że niestety nie mogą tym autobusem pojechać. Wtedy pani siedząca po drugiej stronie, krzyknęła, że przecież koło mnie jest wolne miejsce.

Chyba kurczę nie zauważyła dwóch wielkich kartonów, których nijak nie miałabym gdzie upchać. Niestety ludzie stojący pod drzwiami to usłyszeli i się zaczęło. Na nic były moje tłumaczenie, że wykupiłam to miejsce, że zapłaciłam za nie i równie dobrze nic mogłabym na nim nie trzymać, a oni i tak nie mogliby na nim pojechać, bo za nie zapłaciłam, do cholery!

Ludzie zaczęli krzyczeć, że oni muszą do lekarza, pracy, mają chore córki (naprawdę) i muszę wywalić mój komputer za drzwi, a najlepiej, żeby ta idiotka co kupiła dwa miejsca wyleciała również, bo co to za chore pomysły! Jakiś facet wszedł nawet do środka w celu wyrzucenia mnie siłą, ale kierowca go powstrzymał i zagroził, że jak nie opuści pojazdu to wezwie policję. Przez moje "puste" miejsce wyjechaliśmy z 15 minutowym opóźnieniem. A chyba warto wspomnieć, że na tej trasie autobusy kursują co godzinę, a w czasie szczytu, co pół godziny.

Po drodze autobus stawał jeszcze w kilku miejscach, nie zwracałam uwagi ile pasażerów wsiada, ile wysiada, nie liczyłam pustych miejsc, nie przypominałam, że to wolne miejsce obok mnie jest zajęte przez komputer, bo liczyłam, że po takich przygodach kierowca zapamiętał, ze sorry, ale to miejsce okupuje mój niedobry komputer. Ale oczywiście, na każdym przystanku ktoś musiał mnie zaczepić z prośbą o zabraniu moich rzeczy i zrobienia mu miejsca, gdy pokazywałam, wykupiony bilet, znów słyszałam o tym, jakie mam dziwne pomysły i co to za zwyczaje kupować dwa miejsca, ale spoko, szli dalej, siadali na innych miejscach.

Aż na jednym przystanku pani, której powiedziałam, że nie ma opcji, żeby tutaj usiadła wróciła i powiedziała, że muszę jej ustąpić, gdyż nie ma innych miejsc. Zdębiałam, rozejrzałam się i faktycznie - kierowca sprzedał jej moje miejsce. Nie miałam co zrobić, gdybym komputer wcisnęła pod nogi, to je musiałabym unieść pionowo w górę, ale został jeszcze monitor. Nie chciałam być już taką wstrętną księżniczką z durnymi pomysłami, więc wpadłam na pomysł, że wezmę monitor na kolana, a pani usiądzie trzymając nogi na przejściu, ale niestety był za duży i nijak nie chciał się zmieścić między mój gruby brzuch, a siedzenie z przodu, więc sorry, Pani nie ma gdzie siedzieć, a autobus nie ma jak jechać.

Wtedy zdenerwowany kierowca kazał załadować mi mój sprzęt do bagażnika. Powiedziałam, nie ma problemu, ale pan pisze mi na piśmie oświadczenie, że jeśli cokolwiek się stanie, to pan pokryje koszty naprawy lub odkupi komputer. Na to nie był już taki chętny, więc cóż prawdopodobnie z własnej kieszeni musiał zwrócić babce za bilet i kazać jej jechać następnym autobusem. Oczywiście cała moja podróż musiała odbyć się pod niemiłymi spojrzeniami innych pasażerów i gdy wychodziłam musiałam usłyszeć od kierowcy, jaka ze mnie księżniczka.

Cóż, może mój pomysł z przewiezieniem komputera autobusem był szalony, ale nie miałam wyboru. Aczkolwiek znam również wiele osób, które z takich lub innych powodów wykupują dwa miejsca i również spotykają się z podobną sytuacją. Ludzie są źli i praktycznie zawsze kierowca musi sprzedać kupione miejsce. Po prostu PKS.

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (183)

#43966

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka samochodowo - warsztatowa.

Zaczyna się prozaicznie - we wrześniu kupiłem dla żony, od mojego serdecznego kumpla jego wypieszczone autko - on nabył podobną drogą troszkę młodszy model.

W umowie, jaką między sobą sporządziliśmy, istniał zapis, iż do kompletu dorzuca mi zimowe opony, zdeponowane w serwisie X (jego zaprzyjaźnionym, co istotne) oraz dokumenty depozytu, będące integralną częścią rzeczonej umowy.

Nastał listopad, więc naturalną dla mnie rzeczą była zmiana opon - z letnich, na zimówki... więc, w drogę do serwisu X.

Podjeżdżam znanym im autem, przedkładam dokumenty (nie zostawiam, aczkolwiek chcą - też istotne), podaję numer depozytu i słyszę, iż gumy dopiero muszą znaleźć, gdyż mają ze 400 kompletów na składzie, więc mam przyjechać za dwa dni.

Przyjeżdżam - termin przedłużony o kolejne dwa.
Przyjeżdżam - potrzebują jeszcze tygodnia, gdyż ruch u nich duży i nie mają czasu. OK - nerwy mam jeszcze dość mocne.

Przyjeżdżam - po tygodniu. Opon brak, będą na jutro rano.
Po raz kolejny pokonuję trasę i stawiam się rankiem.
Zgadniecie? TAK, opon nie odnaleziono!!!

W..rw konkretny - jeśli nie znajdą się do południa, to przyjadę z policją!!!
Około 11.00 odbieram telefon - opony są, znaleziono, mam przyjechać i umówić się na montaż (WFT???).

Przyjeżdżam, odmawiam montażu, który mógłby przeciągnąć się do końca lutego, biorąc pod uwagę kompetencje serwisu.
Opony zostają przez nich dosłownie WYRZUCONE na zewnątrz (żadnego pokwitowania, zdania dokumentu depozytu) - co mi nie przeszkadza - ładuję do kufra i jadę do "własnego, zaprzyjaźnionego" serwisu.
Montaż od ręki, kawka, orzeszki, papierosek...

Wczoraj odebrałem telefon - od serdecznego kumpla, byłego właściciela rzeczonego bolidu. Koleś ma do mnie delikatną sprawę.
Telefonowano do niego z serwisu X, że omyłkowo wydano mi opony jakiegoś klienta, zaś właściwe znalazły się i czekają na podmiankę. Różnica: właściwe to 195/55/15, zaś te, na których jeżdżę to 185/60/15 - firma, bieżnik, stan (po jednym sezonie) - wszystko to samo.

Teraz klient robi im z dupska jesień średniowiecza - okazuje się, że to jakiś bardzo ważny pan prokurator.

Jest prośba: mam w miarę możliwości szybko pojechać na serwis X, celem podmiany opon na właściwe.

Moja piekielność: wiem, że serwis X czynny jest do godz. 18.00. Pracuję przeważnie do 16.00, ale mogę przecież mieć mieć jakieś nadgodziny, nieprawdaż? :)

Przekazuję, oczywiście przez kumpla, gdyż serwis X zaczął pogrywać ze mną w głuchy telefon, angażując pośrednika do rozmów, iż mogę TAM być najwcześniej o godz. 18.15. :)
OK - pasuje im, będą czekać do skutku.

Jadę więc... Na miejscu jestem o godz. 18.20.

Wchodzę, mówię "dobry wieczór" i słyszę: "co tak urwał późno?!".
Żadnego "ińdobry", "przpraszamy za kłopot"...

Gram, więc z nimi do ich melodii: "od kiedy urwał jesteśmy na TY?! ...jestem tutaj na prośbę kolegi, żeby ratować wam tyłek, a wy do mnie zaczynacie od urwał?! Do niewidzenia się z szanownymi panami!!!".

TAK - odjechałem - mogą mnie w wentyl cmoknąć. Nie mają dokumentów, nie kwitowałem odbioru opon, nie mają monitoringu...

Ich podejście do klienta, ich problemem... Na pewno nie moim. :)

Wracając do sprawy kumpla - kupił sobie w tymże zaprzyjaźnionym sobie serwisie, w cenie wysoce promocyjnej, zimówki - nówki.
Montaż i wyważenie gratis, oczywiście.

Pojechał w trasę. Kierownicą trzepie już przy 80km/h, co jest?

Kumpel telefonuje do tegoż serwisu i opisuje co się dzieje po ich montażu.
Odpowiedź? "...a bo wiesz, nie wyważyliśmy kół, bo masz felgi bezprzelotowe, a my nie mamy takiej wyważarki..."
...nosz URWAŁ!!!

PS. Wysoce promocyjna cena okazała się być o 15% wyższą od regularnej z serwisu gumoleo.pl, czy tak jakoś...

Wyważenie felg bezprzelotowych kosztuje 25 do 40zł od sztuki - więc kumpel dołożył dodatkowo... aha. Nadal uważa serwis za "zaprzyjaźniony".

Zimóweczki

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 892 (936)

#61737

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Mój ojciec był kierowcą wywrotki. To był wspaniały Ził 130 z silnikiem V8 na tzw żółtą. Na samej benzynie kierowca, jak dobrze kombinował, to miał drugą pensję, a jak jeszcze jeździł z piachem to i trzecią wykombinował. Tak, wykombinował. Bo w czasach wczesnego Gierka ludzie nie kradli, oni kombinowali lub załatwiali. W tym czasie funkcjonowało wiele synonimów zwrotu "kradzież mienia wspólnego".

Pamiętam jak mnie jako nastolatka zabrał do kopalni piachu w Nowosolnej k/Łodzi. Już na wjeździe pani Halinka dostała banknocik, coby nie odnotowała przejazdu ojca na kopalnię. Na wyrobisku musiałem z kolejnym banknocikiem podbiec do koparki, a tam operator, specjalnie przygotowanym uchwytem, zabrał pieniążek tylko za to, że uczciwie załadował na full wywrotkę lepszym piachem. Po wyjeździe, tuż za bramą stał "klient", który oficjalnie nie mógł kupić piachu, ale za parę podobizn rybaka (dawne 50zł) kończył mu się problem budowlany. Wszystko dookoła funkcjonowało na podobnych zasadach, wszyscy kradli i nikt nie widział w tym zupełnie nic złego.

Dlaczego o tym piszę? Proste, dla niektórych, pomimo upłynięcia czterdziestu paru lat, zmiany ustroju, nie nastąpiła zmiana mentalności. Miasto wpadło na całkiem dobry pomysł by wybudować w parku plac zabaw dla dzieci. Duży i z dużej ilości drewna. Takie ładne drewno i na dodatek już zaimpregnowane zainteresowało mieszkańca okolicznego osiedla. Wieczorem podjechał dostawczakiem i "znalezione" drewno rozpoczął ładować. Na moje pytanie co on takiego robi, usłyszałem że nie moje drewno więc i nie mój interes i nos w nie swoje sprawy mam nie wtrącać.

Zostałem więc wrednym donosicielem, wszą, mendą, kapusiem, żydem/Żydem (nie wiem czy mam się obrzezać czy przyjąć wiarę mojżeszową), bo na "uczciwego" Polaka doniosłem i jeszcze parę rzeczy innych o swoim pochodzeniu, prowadzeniu i rodzinie usłyszałem.

Zupełnie otwarcie, i bez poczucia jakiegokolwiek zażenowania czy wstydu doniosłem policji, pokazując zdjęcia samochodu i złodzieja w akcji.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 768 (820)

#28364

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rano urządziłam jedną z największych awantur rodzinnych, jakie pamiętam. Gdyby nie to, że chwilowo nie mam zdrowia do miejskich biegów przełajowych z tasakiem i rzucania skalpelami do ruchomego celu, oglądalibyście mnie pewnie w telewizji jako najgroźniejszą morderczynię miesiąca.

Mój ślubny dostał w poniedziałek polecenie służbowe wyjazdu, spakował się i powiedział, że wróci tuż przed Wielkim Czwartkiem, jednocześnie zostawiając przygotowania do świąt na mojej głowie. Ponieważ ostatnio nie jest ze mną najlepiej, zobowiązał rodzinę do pomagania mi w sprzątaniu i gotowaniu. Spodziewałam się duetu Teściowa&Teściowa, ale zamiast nich we wtorek powitałam w drzwiach kuzynkę męża, nosicielkę dobrej nowiny "przyjechałam ci pomóc, ciesz się a bądź zaszczycona". Cieszyć się nie miałam z czego, ponieważ jej pomoc w najbardziej optymistycznej wersji mogła oznaczać tylko patrzenie, jak gotuję całą świąteczną wyżerkę z moich zakupów i zabranie 75% w ramach "podziękowania za jej ciężką pracę". Ale uznałam, że okna może pomyć...

Kuzynka spędziła u mnie czas od wtorku do wczorajszego ranka, kiedy to pożegnałam ją z hukiem zatrzaskiwanych drzwi. Ale nie uprzedzajmy faktów. W mojej naturze leży odrobina pedanterii (i zamiłowanie do ładnych i funkcjonalnych przedmiotów użytku codziennego), dbam o to, żeby mieszkanie nie zarosło brudem, więc zostały tylko standardowe prace przedświąteczne, które zostawia się na początek wiosny, jak przesadzenie kwiatów, dokładnie umycie balkonu, okien, trzepanie dywanów, itd.
Kuzynka uparła się, że przemyje całą zastawę stołową, wypoleruje sztućce, przejrzy regały z książkami, pomoże mi uporządkować szafę, umyje kryształy, zrobi porządek w sekretarzyku, uporządkuje toaletkę i zrobi sto innych rzeczy, które konieczne nie były, a częścią z nich wolałabym zająć się sama. Mnie najchętniej zamknęłaby w kuchni. Zaczęłam czuć się nieswojo, kiedy zaproponowała przejrzenie mojej biżuterii i zaniesienie jej do wyczyszczenia u złotnika. Kiedy złapałam ją na dokładnym oglądaniu zawartości szafy kuchennej i wypytywaniu o to, jak długo mam lodówkę i ile kosztowała zmywarka, stwierdziłam, że zachowuje się co najmniej dziwnie. Wszystko to okraszone coraz mniej subtelnymi pytaniami o to, jak bardzo źle się czuję i jakie są rokowania.

A potem przyszedł piątek.
O świcie kuzyneczka ruszyła na poranny jogging. Kwadrans po jej wyjściu zajrzała przyjaciółka z piętra, zapytać, czy mogę jej pożyczyć spódnicę. Mogłabym, gdybym mogła ją znaleźć. No to może inną. Też nie ma - diabeł ogonem nakrył, ale byłam już zła na siebie (w końcu porządki, więc powinnam mieć wszystko na miejscu) i zaczęłyśmy przetrząsać całe mieszkanie. Przeglądałam po raz piąty zawartość kosza z rzeczami do prania, kiedy przyjaciółka wyszła z pokoju z obiema spódnicami w ręce. Gdzie były? "Tam, w tych spakowanych ubraniach". Jakich spakowanych ubraniach? "W torbie. Zrzuciłam ją z fotela i wypadły".

W "spakowanych ubraniach" znalazło się jeszcze kilka innych rzeczy, na przykład cenna jak cholera szczotka do włosów po prababci. Przypadkiem do kosmetyczki się nie zaplątała, ponieważ sama trzymam ją w kuferku i ostatnio nie wyjmuję, bo nie mam czego czesać. Wyzwolona ze wszelkich skrupułów przejrzałam zawartość torebki kuzyneczki. W moje ręce wpadła długa lista przedmiotów znajdujących się w mieszkaniu wraz z ich wyceną - "sukienka jedwabna, zielona, 150 zł" - na której była większość moich najlepszych ubrań, prawie cała biżuteria, książki, ba, nawet meble.

Kiedy kuzynka wróciła z biegów, powitałyśmy ją spakowanymi rzeczami i ofertą pięciu sekund na wytłumaczenie, jakim prawem spisuje moje ruchomości. Czy się zmieszała? Zawstydziła? Skąd. Urządziła scenę pod tytułem "ty wywłoko, kto ci pozwolił grzebać w mojej torbie". A kto jej pozwolił kraść moje rzeczy? "Przecież tobie i tak nie będą potrzebne, a Michał [mój mąż] w tym chodzić nie będzie!" I to przecież NATURALNE i OCZYWISTE, że przyjechała rozejrzeć się, co jej przypadnie w udziale, kiedy już umrę, zanim ją te wszystkie sępy uprzedzą.

Po takim dictum mogła zobaczyć, jak wszystkie jej rzeczy uczą się latać z dziesiątego piętra. Potem mało delikatnie wypchnęłam ją za drzwi i zadzwoniłam do teściowej z raportem. A dziś rano pojechałam urządzić happening "chora nie znaczy niegroźna".
Zdaje się, że to będą wesołe święta.

rodzina nabyta

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2074 (2126)

#64681

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed lat. O zgubnych skutkach nadmiaru testosteronu za kierownicą.

Lata całe temu wracałem z wielkopolski starym dostawczakiem. Jechałem spokojnie, szybszych przepuszczałem, pełen luz. Przed Ostrowem Wielkopolskim, chamsko, niemal zawadzając o mój błotnik wbiła się przed mojego złomka nowa Alfa Romeo z opalonym i wyżelowanym młodzieńcem za kierownicą i równie, a nawet bardziej opaloną blondi na siedzeniu pilota - seryjny wyprzedzacz, pogromca szos. No cóż, bywa, jechałem dalej.

Przed samym Ostrowem roboty, wszystko stoi. Jeździłem tam często, więc znając miejsce, przycwaniakowałem przez stację benzynową i wyprzedziłem ze 20 aut. W tym białą Alfę. Jej kierowca chyba mnie widział. Za chwilę jadąc "na trzeciego" znów wskoczył przede mnie. Kiedy zaczął się dwupasmowy odcinek w centrum, nie tracąc dobrego humoru i jadąc cały czas prawym pasem, z prędkością nie większą niż 40km/h, znalazłem się przed Alfą - ci z prawego szybciej ruszali spod świateł... Potem zrobił się jeden pas i "Pan Alfa" został za mną. Musiał się wnerwić. Na wylocie z Ostrowa, łamiąc wszelkie przepisy i demonstrując całkowity brak instynktu samozachowawczego, wyprzedził mnie "na trzeciego" i pognał w dal. A ja zwolniłem odruchowo, bo tam lubili suszyć. Oj jak mnie tam kiedyś przesuszyli...

Za chwilę mijałem białą Alfę stojącą obok radiowozu. Pojechałem dalej. Dogonił mnie i wyprzedził przed Olesnem. W tamtych czasach lubili suszyć na wlocie i na wylocie, czasem jednocześnie (dawno nie byłem, robią tak dalej, czy stoi jakiś "śmietnik"?). Minąłem Alfę na wlocie, kierowca już się spowiadał. Zatankowałem w mieście i jak tylko wyjechałem ze stacji, zgadnijcie kto mnie wyprzedził? Na wypadek, gdybym nie wierzył własnym oczom, że to on, mogłem mu się przyjrzeć ponownie już wkrótce, jak stał na wylocie w drugim miejscu suszenia i znów się spowiadał. Wyprzedził mnie (znów) na obwodnicy Kluczborka. O mało mnie nie zdmuchnęło, szybkie te Alfy.

Na końcu obwodnicy jest zajazd "Pod Brzozami", na zjeździe do niego, w kojącym cieniu brzóz, chłopcy lubili się rozstawiać z suszarką. Tego dnia też byli. Kiedy mijałem Alfę, nie wytrzymałem już i zacząłem trąbić i machać rękami w geście pozdrowienia, manifestując swój podziw dla konsekwencji w ignorowaniu przepisów "Pana Alfy". Dogonił mnie tuż przed Tarnowskimi Górami. Jadąc starą drogą dojeżdżało się do skrzyżowania ze światłami i stacją BP po prawej, skręcało się w prawo w kierunku Katowic. Alfa czaiła się z tyłu. Zrobiło się zielone, skręciłem i znalazłem się za wiekowym i kopcącym na czarno Jelczem. Jelcz kopcił okropnie i wlókł się tak bardzo przeokropnie, że czułem się na siłach wyprzedzić go nawet moim niemal równie wiekowym dostawczakiem. Ale tego nie zrobiłem, bo tam był zakaz wyprzedzania, podwójna ciągła, ograniczenie prędkości i przejście dla pieszych. Ogólnie bardzo "dochodowe" miejsce, lubiane przez lokalną ekipę władców suszarek.

Ale Alfa nie czekała. Poszedł ogniem, przyspieszał tak ładnie, że wyglądał jak żywa reklama Alfy Romeo. Cuore Sportivo. Przez zasłonę petrochemicznego dymu, wypuszczaną z rury wydechowej Jelcza zauważyłem wybiegającą rączym krokiem na jezdnię widmową postać z czerwonym mieczem świetlnym w dłoni. Obawiam się, że dla kierowcy Alfy milszym widokiem w tym momencie byłby nawet sam Darth Vader. Ale Darth Vader nie nosił nigdy czapki z białym denkiem, więc to chyba nie był on.

Nigdy wcześniej ani później nie byłem świadkiem tak seryjnego ignorowania przepisów i równie seryjnego nadziewania się na stróżów prawa. Poseł jakiś, czy co?

A tak z innej beczki, to ta historia ma w sobie coś pozytywnego. Mówią, że Alfy Romeo nic, tylko się psują i stoją w serwisie. A jak już jeżdżą, to tylko na lawecie. A ja na własne oczy widziałem jedną na dystansie 200km, jak jeździła całkiem samodzielnie. I to jeździła, że hej!

droga przepisy policja samochody

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 904 (984)

#90228

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od początku roku było wiadomo, że miniony piątek z weekendem mieliśmy mieć arcytrudny przez nieobecności, z których ludzi nie ściągniemy, choćby się waliło i paliło. Grafik dopięty cudem, na styk styków, z wypisanym wołami na każdej kopii NIE ZMIENIAĆ POD ŻADNYM POZOREM. Nawet wychodziłam premię dla ludzi, którzy będą to wszystko trzymać na swoich barkach, żeby poczuli się docenieni.

Jakim tępym trepem trzeba być, żeby - wiedząc o tym wszystkim - wysłać SMS do firmy na 3 godziny przed początkiem swojej zmiany, że idzie się oddać krew, nie przyjdzie się w związku z tym do pracy ani dzisiaj, ani jutro i wyłączyć telefon.

Dodatkowego smaczku dodaje sytuacji to, że nie była to pierwsza taka akcja w wykonaniu tego podludzia i osobiście w tygodniu prosiłam go, żeby nawet nie myślał o odwaleniu czegoś takiego, bo najpierw my się w pracy nie pozbieramy, a potem ja mu zrobię z dupy jesień średniowiecza. Było zaklinanie się, słowa honoru, mało, a przysięgałby na grób prababki nieboszczki, że nie, że skąd, że rozumie. Takiego wała.

A to, że właśnie mnie miał zmienić i zarówno ja, jak i kolejny zmiennik musieliśmy przesiedzieć po 12 godzin zamiast 8 (za porzucenie procesów bez nadzoru jest nie tylko wylot z pracy, ale też z zawodu i czasem nawet kryminał) i musiałam wygasić część procesów, bo systemy nie przyjmowały ze względów bezpieczeństwa, najzupełniej zresztą słusznie, mojego numeru certyfikacji po przekroczeniu norm czasowych dla jednej zmiany i przez to poszliśmy w duże straty - to już jest drobiazg, o którym w ogóle dzisiaj nie wspominałam.

Dzisiaj okazało się, że krwi nie wzięli i zamiast zwolnienia na 2 dni wystawiono zwolnienie na 2 godziny i to jeszcze przed początkiem zmiany. Peszek. Dziewczyny w kadrach się połapały, że to trefny kwitek i firma odmówiła usprawiedliwienia dwóch dni nieobecności? Podwójny peszek. A ponieważ potencjalny dawca powinien być jednak ogólnie zdrowy, to najwyraźniej nie udało się ani wyżebrać, ani kupić L4 na weekend. Zresztą, możliwe, że coś takiego nawet do zapitej na imprezie pały nie wpadło.

Poproszona przez Władzę Bardzo Zwierzchnią o ustosunkowanie się i określenie, jaki środek dyscyplinujący będzie najlepszy, bo w końcu jestem w jakimś stopniu jego przełożoną i to ja znowu musiałam siedzieć przez niego po godzinach, z jadowitą satysfakcją powiedziałam, że w tej sytuacji widzę wyłącznie dyscyplinarkę. Dyscyplinarkę wręczono.

Dla samego widoku szoku i niedowierzania rozlewających się po skacowanej twarzy warto będzie szukać i wdrażać kogoś nowego.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 206 (216)