Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Reszka

Zamieszcza historie od: 15 września 2012 - 13:46
Ostatnio: 2 września 2014 - 2:39
  • Historii na głównej: 2 z 7
  • Punktów za historie: 2386
  • Komentarzy: 70
  • Punktów za komentarze: 526
 

#50241

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moi rodzice mieszkają w domu z ogrodem, a na terenie posesji znajduje się warsztat samochodowy, który rodzice wydzierżawili jednemu specjaliście z ekipą od magicznych sztuczek, po których autka jeżdżą jak nowe.
I tu pojawia się jeszcze specjalny typ klienta.

Niedziela, wczesne lub późne popołudnie, tudzież święta Wielkanocne, Bożego Narodzenia lub inne. Mechanik też człowiek, czasem w święta ma wolne.
Dzwonek do drzwi.
- A bo ja do tego warsztatu, to otwarte jest?
- Przecież widzi pan, że wszystko pozamykane.
- Pozamykane? Ale to wasze, co? To jak to mechanik tu nie mieszka, a gdzie mieszka?
- Na tablicy (2x3 metry) wszystko jest napisane, włącznie z telefonem do szefa.
- To jak mam tam jechać, przecież mam auto zepsute!
- Może pan zadzwonić, jak coś pilnego, to ktoś przyjedzie i panu pomoże.
- A pani by nie zadzwoniła?
- Dlaczego ja mam dzwonić, to pan ma zepsuty samochód.
- Bo mnie to będzie kosztowało, ja mam tylko komórkę!
- ...

Nie, pani nie zadzwoniła.

auto service

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 827 (887)

#50130

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Wybudowałyśmy z siostrą dom. Wszystko ładnie, pięknie, ale wypadałoby jakieś ładne ogrodzenie zrobić. Poszłyśmy do firmy zajmującej się robieniem właśnie takich rzeczy. Najpierw pan próbował nas namówić na inny model niż chciałyśmy. Oczywiście o wiele droższy. Nie ugięłyśmy się.

Przyszedł czas wykonania. Panowie robią betonowe słupki. Kształt ok, trochę za wysokie się wydaje, ale może tak to wygląda na żywo. Parę dni temu panowie mieli dokończyć. Przywieźli klinkier i sztachety. Te droższe, których nie chciałyśmy. Oczywiście nie zapłaciłyśmy.

Właściciel tłumaczył się, że to ładniejsze, my taką tandetę wybrałyśmy, a różnica w cenie prawie żadna (wg. pana "żadna różnica" to były 4.000).

Betonowe słupki trzeba było skuwać, co narobiło wiele hałasu i brudu.

Ogrodzenie zrobiłyśmy w innej firmie. Taniej, lepiej i ładniej.

firma pana S.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 637 (701)

#49910

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Absurd dnia dzisiejszego mnie przerósł do tego stopnia, że w każdej chwili spodziewam się ukrytej kamery.

Mam kota. Kota pierdołę. Do tego stopnia pierdołę, że w momencie gdy zbierze resztki odwagi to decyduje się wejść do Mordoru, czyli lezie na spacer po korytarzu w bloku. W dodatku pierdoła kocha ludzi. Każdy jest jego przyjacielem. Najlepiej to wziąć na rączki i drapać.

Dzisiaj kot znów się zdecydował. Mamy iść na spacer, ja akurat wczorajsza nieziemsko, koło południa byłam w totalnym nieogarnięciu. Także kot lezie sobie po korytarzu, ja patrzę i akurat wpada na sąsiada. No i się wywiązał dialog:

[S] Ojj, jaki ładny ten kotek! To rasowy? Mogę wziąć na ręce?
[J] Proszę, tak rasowy. On bardzo lubi się przytulać.
[S] A to ile taki kotek kosztuje?
[J] Dużo, około 3000zł - nie negujcie, dostałam go w prezencie, sama nie jestem osobą, która dwie pensje minimalne na kota wydaje.

I w tym momencie dzieje się rzecz dziwna. Facet obraca się na pięcie i zaczyna uciekać do swojego mieszkania z moim kotem! Ja w szoku, "gonię" ich o kulach.

Gość zamknął się ze zwierzakiem u siebie i udaje, że go nie ma. Moje walenie w drzwi ściąga ochroniarza i wspólnie wzywamy policję. Patrol przyjeżdża i co widzi? Skacowaną dziewczynę w kapciach, o kulach, w pidżamie w serduszka i szlafroku tłumaczącą, że wyszła z kotem na spacer na korytarz, a podczas tego spaceru kot został porwany przez sąsiada. Sama bym siebie do psychiatryka wysłała.

Panowie dają się przekonać, że to może być prawda i idą do sąsiada. Ten otwiera, ale twierdzi, że żadnego kota nie ma. Policja wejść bez nakazu nie może chociaż z łazienki słychać dzwoneczek (nosi przy obroży). Tłumaczę, że kot tam jest, sąsiad nie otworzy, policja nie wejdzie. I tak stoimy w tych drzwiach wyzywając się wzajemnie. W tym momencie słychać jakby skok i kot wychodzi z kuchni (kuchnia i łazienka są pod sufitem połączone oknem takim). I tu historia powinna się zakończyć, ale nie...

Sąsiad zaczyna twierdzić, że to jego kot. Kłócimy się dalej, a kot siedzi na podłodze i z ciekawością przygląda się temu co się stanie. Jeden z policjantów stwierdza, że jeśli kot nie będzie od mnie uciekać to jest mój. I tu rodzi się problem. Bo po kolei sprawdzamy, czy kot od nas nie ucieka: ja, ochroniarz, sąsiad i dwóch policjantów. Na każdego kot cieszy się tak samo.

Mundurowi nie potrafią powiedzieć do kogo należy ten kot. Ja tłumaczę, że mam przecież jego całe oprzyrządowanie w mieszkaniu; miski, kuwetę, zdjęcia z nim, książeczkę zdrowia. Postanawiamy pójść do mnie sprawdzić.

No i zapomniałam. Wczorajsza impreza była u mnie. Policja wchodzi, a tam obraz nędzy i rozpaczy. Butelki, pety, pudełka po pizzy, ciuchy... Wstyd jak cholera. Ja rzucam jedynie:

[J] Się siostrze syn wczoraj urodził...

Znajdujemy książeczkę, ze zdjęcia podobny, ale funkcjonariusze dalej twierdzą, że pewni nie są. Sąsiad twierdzi, że kot jest jego, ja że mój. Kot ma nas gdzieś i siedzi ochroniarzowi na rękach.

No ale przypominam sobie, że kot jest zachipowany. Pada decyzja, jedziemy do weterynarza sprawdzić dane z chipa. Policja ma wziąć kota, a my z sąsiadem mamy dojechać. Pytanie jak? Normalnie pojechałabym samochodem, ale stężenie alkoholu w mojej krwi było bliskie zawartości go w winie.

Patrol się lituje i zgadza żebyśmy z nimi pojechali do weta. Sąsiad też chce. Więc jedziemy w suce ja, kot i sąsiad... Dojeżdżamy do lecznicy, sczytują coś tam z chipa, ale wychodzi na to, że kot jest zachipowany na pierwszego właściciela, którego... musimy ściągnąć na komendę w celu potwierdzenia, że to jest mój kot. Jedziemy na komisariat i czekamy na pierwszego właściciela.

Facet to ojciec mojego byłego narzeczonego, zachwycony całą sytuacją jak ja pie*dolę i wymuszoną przerwą w Majówce, zeznaje, że kot jest mój. Brawo! Wracamy do domu, znów suką, tym razem bez sąsiada, który został profilaktycznie zatrzymany na 48.

Tym sposobem cały dzień poszedł się...

kot

Skomentuj (80) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1753 (1847)
zarchiwizowany

#49472

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Stancje, wynajmowane pokoje - temat rzeka... I ja ich zaznałam, wspomnienia (jak zły dotyk) są na całe życie. A muszę przyznać, że trochę i mieszkań, i właścicieli, i kochanych współlokatorów przetrwało...

Dziś przedstawię Wam Arletkę (imię zmieniłam, niech pozostanie miejską legendą). Zwaną Drzewo.
Mieszkałam wówczas w dwuosobowym pokoju na stancji we Wrocławiu. Z braku współdzielacza owej komnaty tajemnic państwo właścicielstwo przydzieliło mi koleżankę z ogłoszenia. No, jak dla mnie, żyć nie umierać! Zawsze to nowy ludź! Lubię ludzi! Może zostanie moją najlepszą psiapsiółeczką? -Nieeee...

Arletka była wyjątkowa. Nie miała znajomych. Nikt jej nie odwiedzał, z nikim się nie spotykała, nie rozmawiała... Pomyślałam, że może jest taka zagubiona na pierwszym roku studiów... Może trzeba ją lepiej poznać? Może ma pasje jakieś? -Miała... Cały pokój obwiesiła indyjskimi gadżetami. No, ok - nie przeszkadzało mi. Lubiła Indie. Raz była na wakacjach w Indiach. I tyle tylko mogła o tym powiedzieć, nic więcej... Więc temat do rozmowy się skończył szybciej niż zaczął.

Zastanawiałam się, czy może to ja ją tak onieśmielam? Więc zagadałam razu pewnego - ot tak, o studiach, o życiu, o tym, co lubię... Na co Arletka odrzekła:
- Ej, nie mów do mnie, bo ja nie rozumiem tych słów, które mówisz.
Nic nie rzekłam. Zastanawiam się do dziś, czy rzeczywiście nie przyswajała, czy może nagle spadło na mnie błogosławieństwo mowy w obcych językach?

Od tego czasu Arletkę skreśliłam z listy potencjalnych przyjaciół. A, jak się okazało, zabawa się dopiero zaczynała. Małe piekielności, które skutecznie zaburzyły harmonię współfunkcjonowania zdarzały się co jakiś czas.

Z racji tego, że pokój, który dzieliłyśmy był od południa, słońce niemiłosiernie latem spalało wszelkie życie w tym pomieszczeniu. Kwiatki nie rosły. Pająki zdychały. Nawet ludziom ciężko było wytrzymać. Trochę ulgi dawały zasłony, które - choć przepuszczały dużo światła - jakoś pochłaniały to gorąco. Więc zaciągałam je, by dało się oddychać. Tak było i podczas nauki do letniej sesji. Siedzę, czytam. Arletka też siedzi, coś czyta. Cisza, spokój. Poszłam do kuchni po herbatę. Wracam po trzech minutach, zasłony zdjęte, słońce praży, Arletka spocona, ledwo dycha w tej duchocie, ale nadal siedzi i czyta.
- Arleta, czemu odsłoniłaś okna? Przecież smaży...
- To nie ja!
- Nie ty... Przecież nikogo tu nie ma innego?
- Ale to nie ja!
- No żesz... Krasnoludki wrocławskie!
Takie akcje zdarzały się często. Zaczęłam podejrzewać nawet, że mamy niewidzialnego współlokatora. Szkoda, że nie dokładał się do opłat.

Mieszkanie dzieliłyśmy jeszcze z dwiema dziewczynami. Każda ze swoim życiem, studiami, sprawami, jednak świetnie się dogadywałyśmy i w wolnych chwilach razem spędzałyśmy czas. Ale nie Arletka. Ona nas przerażała...
Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do kuchni. Śniadanie, obiad, cokolwiek. Nagle na dźwięk otwartej lodówki nie wiadomo skąd pojawia się Arletka! Siedzi na taborecie w kącie i patrzy... Przygotowujemy jedzonko, ona siedzi i patrzy. Nieważne jak długo. Siedzi i patrzy. Jak drzewo. Albo dziewczynka z horroru. Mijając się z pozostałymi laskami ostrzegałyśmy się tylko nawzajem: -Nie idź tam, Arletka siedzi!

Siedzenie i patrzenie to jeszcze nic! Arletka była wegetarianką. I postawiła sobie za misję uświadomić nam, jak wiele zła robimy szamając mięcho. No dobra, zbyt dużo słów, jak na nią. Mawiała zwykle:
- Ej, ale nie wiesz, że zabijasz zwierzęta, jak to zjesz?
albo:
- Ja takich rzeczy nie jem, bo śmierdzą śmiercią.
Hmmm... Chyba właśnie w tamtym momencie zostałam gotką.

Pewnego dnia Arletka zapragnęła mieć zwierzątko. Ale żeby ona nie musiała się nim zajmować. Przemyślałam i stwierdziłam, że i tak chciałam kupić szczura, więc zaproponowałam jej współwychowywanie ogona. Ucieszyła się bardzo. Na drugi dzień już mu zbudowała labirynt z kartonów na dywanie. OK. Szczur nie garnął się jednak do niej, więc po pewnym czasie znudziła się i zostałam sama z gryzoniem. Dał się wytresować, spokojny, reagował na imię, nie łobuzował. Ale Arletki nie lubił. Tak bardzo, że pewnego dnia wygryzł jej dziurę w spodniach. A mówiłam, żeby nie kładła ich koło klatki... Ehh, mówiłam...
Wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc nadszedł i kres naszego wspólnego mieszkania. Pomogłam jej się spakować nawet wrzucając wszystkie rzeczy do wielkiego kartonowego pudła, niektóre z łoskotem odbijały się od podłogi, po czym czule pożegnałam kopniakiem w drzwiach. Arletka bowiem postanowiła szczura umyć pod moją nieobecność (poszłam do sklepu). Nie wiem, cóż za miłość do Dżumiaka się jej wówczas włączyła. Szkoda, że nie rozum za to. Brzydziła się go myć rękami, bo ją obsikiwał zwykle, więc włożyła do pralki. Naładowała proszku. Ustawiła program. Wtedy weszłam do domu i poprosiłam, by wyprała też mój szalik, jeśli może. Gdy dowiedziałam się, że to nie jej ciuchy spoglądają na mnie z pralki, miałam ochotę ubić na miejscu! Nie zabiłam. Za to powiedziałam jej wiele,wiele niemiłych słów. Podejrzewam, że ich też nie zrozumiała.

Arletka została wyprowadzona. Los tak chciał. Czy była piekielna? A może ja byłam? Lub szczur? Albo niewidzialny współmieszkacz? Odpowiedź zostawiam Wam, kochani :)

stancja

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 303 (401)
zarchiwizowany

#49463

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z rodziną to tylko ładnie na zdjęciach, chociaż z rodziną mojej matki to nie bardzo nawet to...
Moja matula ma dwójkę rodzeństwa brata, który ma 2 córki, i siostrę, która ma ma córkę i syna.
Dzieci wujostwa postanowiły dorosnąć i pobrać śluby, i tak jesteśmy zaproszeni na 1 wesele, a z drugiego zostaliśmy skreśleni,ale to jest piekielne. Piekielni byli rodzice przyszłych par młodych.
1.Córka siostry mojej mamy przyjechała nas prosić na wesele, prosząc, by zamiast kwiatków maskotki dla domu dziecka, a dla nich komplet talerzy (pokazała nam jakie chce, i w dość normalnej cenie). Zgodziliśmy się nawet zakupić jej 2 komplety i nawet zestaw do kawy. Dzień po tym jak nas prosili przyjechała Ciocia, podyskutować o prezencie od nas.
Wpadła na pomysł,że oddam jej córce mój dom, świeżo wybudowany, aby ona i jej córeczka z zięciem mogli tu zamieszkać,a my no cóż według niej skoro jej dom postawiliśmy to i drugi możemy sobie zbudować a co.
Odmowa spowodowała,że obraziła się śmiertelnie. (No cóż córka jej zapomniała powiedzieć,że nie zamierza z nią mieszkać)
2.Córki brata mojej mamy i sam jej brat, przyjechali prosić , bo córeczki wujka w jednym dniu ślub biorą.
No cóż tu też była lista prezentów, tyle,że Ci państwo młodzi plus wujek stwierdzili,że skoro wybudowaliśmy dom to jesteśmy miliarderami i nie mamy co robić z kasą, bo na liście było dla każdej pary młodej samochód (najlepiej taki z salonu oni sami wybiorą) lub za sponsorowanie dwóch mieszkań (młodzi sami sobie wybiorą swoje kąty, a my opłacimy) oczywiście plus obowiązkowa koperta od każdego członka rodziny.
No cóż odmowa połączona z moim wybuchem śmiechu, za skutkowała tym,że panny młode podarły zaproszenia, skreśliły nas z listy gości, a ich tatuś stwierdził,że nas zniszczy.


Nie ma to jak kochana rodzinka

Tam gdzie diabeł mówi dobranoc

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (404)

#49408

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zamieszczone za zgodą kolegi:

Dzwonek do drzwi, wyglądam przez Judasza, dwuosobowy patrol policji. Otwieram, panowie przechodzą od razu do konkretu:

- Dzień dobry, sąsiedzi dzwonili, że chce pan skoczyć z okna.

Zdumiony roześmiałem się, ale panowie nie podzielali mojej wesołości. Przeprowadziliśmy piękną, montypythonowską rozmowę, która jest niestety zbyt długa, by ją przytoczyć w całości, podczas której ustaliliśmy, że siedziałem wewnątrz kuchni przy otwartym oknie, nie zaś na parapecie, a moje nogi nie wystawały poza krawędź tegoż. Wyjaśniło się też, że moja decyzja nie była podyktowana chęcią targnięcia się na swoje życie, a wypicia kawy na świeżym wiosennym powietrzu przy dźwiękach radia, co zresztą robię codziennie rano. Pan policjant chyba nie do końca dał się przekonać, bo oficjalnym tonem poinformował mnie, że zawsze są mniej bolesne rozwiązania moich problemów. Pokiwałem głową. Pan powiedział jeszcze, że to ma być ostatni raz, spisał moje dane i od tej pory po wieki będę już figurował w kartotece policyjnej jako człowiek pier*olnięty i potencjalny samobójca.

A kiedy po wszystkim podszedłem do okna, w przynajmniej czterech mieszkaniach jacyś ludzie pochowali się za firankami. Od tej pory moja osiedlowa kariera powinna potoczyć się z górki.

sąsiedzi

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 945 (1001)

#49411

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewien starszy Pan postanowił zrobić u nas bardzo duże zakupy.

Pan miał najwidoczniej zły dzień, co manifestował swoim zachowaniem od momentu przekroczenia naszych drzwi. Przemierzał sklep nerwowym, szybkim krokiem, mamrotał coś gniewnie pod nosem i wrzucał z dużą siłą wybrane produkty do koszyka, jakby parzyły go w ręce i napawały obrzydzeniem. Gdy wyżył się już na artykułach, postanowił pomaltretować jedną z kasjerek.

Podjechał do kasy koszykiem wyładowanym po brzegi i stanowczym tonem rozkazał, by informować go głośno o cenie każdego z produktów, bez wyjątku, bo on nie ma obowiązku sprawdzać cen. Kasjerka oczywiście zachowała kamienną twarz i zastosowała się do polecenia.
Po każdej wymienionej cenie Pan długo zastanawiał się, czy dokonać zakupu owej rzeczy, czy jednak nie. Kręcił nosem na średnio co drugi produkt, kasjerka cierpliwie odkładała te zakupy na bok. Po jakimś kwadransie tyle się tego nazbierało (włącznie z jakimiś deskami do prasowania i innymi sporymi przedmiotami), że już tylko oczy jej wystawały zza kasy. W końcu zakupy dobiegły końca i przyszła pora na Punkt Obsługi Klienta.

Siatka szpiegowska działa u nas całkiem dobrze, więc zanim Pan do mnie dotarł, byłam już o wszystkim poinformowana. Ochroniarz Jarek stojący przy POK-u, również.
Pan pyrgnął w moją stronę jedną z promocyjnych gazetek i zarzucił naszym pracownikom oszustwo z premedytacja. Za które, jego zdaniem, powinni nas wieszać. Po zapoznaniu się z sytuacją i uświadomieniu Szanownemu Klientowi, że to jednak On się pomylił, usłyszałam, że w takim razie Pan... rezygnuje ze wszystkich zakupów. Mam mu "na ten tychmiast" oddać jego pieniądze. Tak, klient ma u nas taką możliwość. Mimo wszystko, upewniam się:
- Jest Pan pewien, że chce Pan oddać całe zakupy? (a było tego ze dwadzieścia pozycji na paragonie).
- Tak! Chyba wyrażam się jasno?!
- Oczywiście, jak najbardziej. Ale to wszystko przez to, że źle Pan spojrzał na cenę jednego z produktów?

Tutaj nastąpiła w Kliencie swoista metamorfoza. Spuścił z tonu, lekko się zgarbił, przetarł oczy, odetchnął i rzecze:
- Tak w sumie to nie. Nie przez to. Mam cholernie zły dzień. Moja kochana... psia ją mać... żona rozbiła nasz samochód. Dopiero dwie raty spłaciliśmy a ona... żeby ją szlag trafił, nie zmieściła się w bramie! Rozumie pani? Nowy samochód! Dwie raty dopiero! Dzwoniła z godzinę temu. Zapłakana, że przeprasza, że nie chciała. I co ja mam teraz robić? Ja ją chyba zabiję! Nowiuśki samochód!

Nawet nie zauważyłam kiedy POK przeistoczył się w gabinet psychologa, połączony z warsztatem (drugi fach Jarka) i z działem porad prawnych (zawołaliśmy z pasażu kolegę sprzedającego ubezpieczenia samochodowe). Podnieśliśmy Pana na duchu, zasypaliśmy dobrymi radami, wymusiliśmy obietnice, że żona dożyje następnego ranka i puściliśmy w niepamięć jego wredne zachowanie.

Na koniec Pan zwraca się do mnie ze słowami:
- Widzi pani, co się dzieje z człowiekiem, jak ma zły dzień. Każdy radzi sobie ze stresem jak umie (Tu miał na myśli swoje wcześniejsze zachowanie, domyślam się, że to była jakaś zawoalowana forma przeprosin).
- Ja naprawdę wszystko rozumiem. Też mam swoje sposoby na stres - odpowiadam spokojnie. Wolałam nie dodawać, że moje ograniczają się do zaparzenia melisy i słuchania muzyki, co nie doprowadza otoczenia do białej gorączki, tak jak jego pomysły.
- Tak? A jakie? - zapytał Pan, chyba bardziej z uprzejmości (jak widać, jak ktoś chce, to potrafi).
Tu wtrącił się dziwnie rozbawiony sytuacja ochroniarz:
- A rzuca czym popadnie. Wszystkim, co ma pod ręką - tu dla udowodnienia wskazał palcem na swoje czoło, gdzie od zawsze widnieje sporych rozmiarów fioletowa blizna. Pamiątka z dzieciństwa.
- Ależ Jarek, ty to masz od zawsze, nie wkręcaj Pana!- zaczęłam się bronić.
- Kubkiem dostałem - kontynuuje Jarek, zupełnie ignorując moje słowa - a kiedyś do nawet nożykiem do papieru się zamachnęła. Otwartym!

Nie napiszę jakim wzrokiem zmierzył mnie Klient. Ani jakim spojrzeniem ja uraczyłam Jarka. Ale gdyby oczy miały zdolność zamieniania myśli w czyn, to ochroniarz padłby trupem wijąc się w konwulsjach, a ja zostałabym zabrana ze stanowiska pracy w pięknych, choć podobno niewygodnych bransoletkach. I wcale mnie nie kusił nożyk leżący w zasięgu ręki. Wcale a wcale.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 641 (805)
zarchiwizowany

#49386

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielnych czytam namiętnie od dość dawna, a jako, że w moim życiu ostatnimi czasy dokonało się pewne przewartościowanie, wolne popołudnia i brak znajomych dookoła skłoniły mnie do założenia konta.

Ale do rzeczy: Jak większość magistrów sztuk wszelakich, wiedziona bezrobociem i zwyczajną nudą schowałam młodzieńcze marzenia o karierze filmowego krytyka/pisarza/genderysty do szafy( jak to mawiał Adaś Miauczyński?),zapakowałam swoje zacne siedzenie do tanich linii i ulokowałam je niespełna kilka godzin później w małym mieście na Wyspach Miodnych, by radośnie zacząć zawodową karierę w zawodzie typu housekeeper.

Praca,jak praca. Duma jest dla mnie pojęciem śmiesznym, więc pracowicie pucuję hotelowe pokoje recytując pod nosem wiersze Świetlickiego, uśmiecham się do ludzi i,również uśmiechnięta, zbieram zj**y o byle co od supervisorów. Ale nie tylko oni są piekielni, choć mimo swojej prostoty i grubiaństwa mają nas za nic, a siebie za bogów. Piekielne są moje koleżanki z pracy, Polki właśnie.

Sytuacja z dzisiaj:

Zebranie.Zbieramy kwiecisty opie**ol od najgłówniejszego z głównych, jak zwykle o głupoty.Jako, że tylko ja z obecnych mówię po angielsku, po porcji pomyj na nas wylanych następuje wymowna pauza, którą przerywam ja, tłumaczeniem.Po przetłumaczeniu jednej z kontrowersyjnych kwestii odwraca się jedna z moich koleżanek, i przerywając wypowiedź najgłówniejszego, głośno, krzykliwie rzecze:

"KU*WA CO TY PIE**OLISZ, CO TEN CHU* *EBANY OPOWIADA, JA MU DAM KU*WA POWIEDZ MU ZEBY SIĘ JE*AŁ...." i dalej w ten deseń. Mnie zamurowało, szef milczy, pomniejsze szefostwo też. Mówię kobiecie, jak dziecku, że to nieładnie tak wyzywać przy kimś kto języka nie zna...Polka na to w ojczystym języku, tym razem do mnie, rzekła "A to SPIER...".

I niestety piekielną okazałam się także ja, bo poproszona o przetłumaczenie wypowiedzi koleżanki, nieco w skrócie, ale jednak, podałam z grubsza jej treść zebranym. Niech się uczy kultury, lepiej późno, niż wcale...

zagranica

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 187 (297)

#49249

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rzecz działa się kilka miesięcy temu, nieświadoma nadchodzących kłopotów zamówiłam pewną rzecz na najpopularniejszym polskim serwisie aukcyjnym. A raczej skorzystałam z konta mamy, bo do pełnoletności brakowało mi wtedy kilku tygodni, a do zakładania konta "Junior" nie byłam zbyt skora.

Po kilku dniach, które spędziłam w domu z powodu choroby zajrzałam do skrzynki spodziewając się zobaczyć awizo, bo po co sprawdzać, czy lokatorzy są w domu.
Chcąc nie chcąc pofatygowałam się na pocztę.

W tym momencie zaczyna się akcja:
P-Pani z okienka J-Ja

P-Nie wydam!- prawie wykrzyczane z oburzeniem.
J-A to dlaczego niby?
P-Bo to nie do Ciebie! Nie masz prawa odbierać listów poleconych nie mając osiemnastu lat.

Ja, już trochę zdziwiona: Mam rozumieć, że nie mogę odebrać listu zaadresowanego do mnie, na którym widnieją wszystkie moje dane, które potwierdza dokument tożsamości?

P-Powiedziałam, że nie wydam!
J-To co Pani proponuje w takim razie?
P-Jak to co? Zwrot będzie, nie zdąży mieć urodzin.
J-Czy Pani sobie żartuje?! Proszę o wydanie mojej przesyłki.

I tak dalej w tym klimacie przez kilkanaście minut. Kiedy w końcu wyszłam z poczty (bez przesyłki oczywiście) kolejka odetchnęła ;)

Wróciłam po kilkudziesięciu minutach, wraz z mamą. Ona w przeciwieństwie do mnie potrafi urządzać naprawdę wspaniałe awantury w równie kuriozalnych sytuacjach.
Skończyło się na tym, że przesyłkę wydano, po 40 minutach walki. "Wymagany" był podpis mój, mojej mamy, Pani z okienka i kierowniczki.

Naprawdę wierzyć mi się nie chce, że istnieją tak idiotyczne przepisy. Od 13 roku życia ma się jakieś tam zdolności prawne (nie znam się dokładnie na tym), od 16 można uprawiać seks, a nie można odebrać listu?!

poczta

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 619 (825)

#49187

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Istotne dla tej historii jest to, że moi rodzice i ja mamy imię na tę samą literę, a listonosz ma tendencję pisania tylko inicjału imienia i nazwiska na awizie, przez co nigdy nie wiemy do kogo jest dana przesyłka. Nigdy nie było z tym problemu, bo po prostu kto miał z nas czas, to odbierał i tyle. Do czasu.

Czekałam wtedy na paczkę. Awizo przyszło i byłam w 90% pewna, że to moja paczka.

Podrałowałam więc po szkole do rzeczonej instytucji. Okazało się, że zatrudnili nową panią do okienka, której nie miałam jeszcze przyjemności poznać, ale no nic. Mała u nas jest poczta, tylko dwa okienka, a więc tylko to jedno czynne, więc za wielkiego wyboru nie miałam.

[P] - Pani z poczty
[J] - Ja

Odstałam swoje w kolejce i mówię:
[J] - Dzień dobry, chciałam odebrać paczkę na nazwisko XXX
[P] - Nie, ja nie mogę wydać, to nie dla ciebie (kiedy na "ty" przeszłyśmy?) tylko dla twojego ojca! (Nazwisko rzadkie, miasteczko małe, więc wszyscy o nas wiedzą więcej niż my o nich...)

Cóż, było to nieco prawdopodobne, bo tata dużo zamawia przez internet, ale wkurzyło mnie, że nawet nie sprawdziła w tym swoim komputerze.
[J] - A mogłaby pani chociaż sprawdzić?
[P] - Nie, ja nic sprawdzać nie będę, bo ja jestem pewna. Wszystkie te paczki są zawsze do niego.
[J] - To ja mogę odebrać za niego.
[P] - Nie, ja bez upoważnienia nie mogę wydać.
Tu kobiecie powiedziałam, że jestem przecież z rodziny i mieszkam w tym samym domu, co mogę jej udowodnić pokazując dowód, ale ona się zakrzyknęła, że nie i już.

Do okienka się nie włamię przecież, żeby paczkę otrzymać, więc dzwonię do taty. Na szczęście się okazało, że już wracał, więc powiedział, żebym na niego zaczekała to mnie do domu podwiezie.

Po pięciu minutach [T]ata przybył i znów odstał w kolejce (na szczęście krótkiej), nie chcąc się wpychać.
[T] - Chciałem odebrać paczkę na nazwisko XXX.
[P] - A, to pan! Chwileczkę. - Sprawdziła w komputerze. W końcu. - Przepraszam, ale zaszła mała pomyłka (sic!). Paczka jest do Zmory XXX, znaczy się pana żony chyba.

Tu się załamałam. Tata i jeden z sąsiadów, stojących w kolejce, chyba też.

[T] - Pani droga, Zmora to moja córka i siedzi o tam - tu wskazał na mnie.
[P] - Ale jak to! Przecież niepełnoletni nie mogą dostawać paczek! (WTF?!) Kto to słyszał?
[J] Podeszłam bliżej. - Przecież ja jestem pełnoletnia i wiedziałaby to pani, gdyby raczyła pani spojrzeć na mój dowód, kiedy go pani pokazywałam.

Tym razem na niego spojrzała. Trzeba jej to przyznać.
[T] - A to ja nie mogę panu tej paczki wydać, bo córka nie wystawiła upoważnienia.
[J] - To proszę ją wydać mi.
[P] - Co? Tak bez kolejki? Powinnaś odczekać tyle, co wszyscy. Nie jesteś tu jedna!
[J] - No chyba sobie pani kpi.

Koniec końców, wydała. Ale ile nerwów przy tym u nas wywołała, tego określić nie jestem w stanie.

I tym sposobem zdobyłam więcej życiowego doświadczenia, które zapewne przyda mi się w samodzielnym już życiu - tym razem uczyłam się pisać skargi.

poczta

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 891 (953)