Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Yassamet

Zamieszcza historie od: 31 marca 2011 - 17:16
Ostatnio: 18 lipca 2017 - 1:16
Gadu-gadu: 9205749
O sobie:

Studentka nie do końca czująca się pewnie w świecie dorosłych, fanka mangi i anime, obecnie rozglądająca się za jakąś pracą.

  • Historii na głównej: 9 z 41
  • Punktów za historie: 4497
  • Komentarzy: 37
  • Punktów za komentarze: 38
 
zarchiwizowany

#78279

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czy ja jestem starej mentalności..?

Weszłam pod rowerzystę. No, przyznaję, zagapiłam się, nie chodzi się po ruchliwych ulicach mając niedobory snu. Przepraszam rowerzystkę raz jeszcze.
Bilans: stłuczone kolano i rozdarte miejsce na kciuku, dodatkowo nie mam pewności, czy z moją stopą wszystko w porządku (przednie koło na nią najechało).
Nie jest to moje miasto, nie mam tu lekarza, wybrałam się do najbliższej przychodni. Nawet okazała się małym szpitalem. Podeszłam do recepcji, mówię, że jestem u nich pierwszy raz, miałam wypadek, chcę, aby mnie ktoś obejrzał.
Pielęgniarka zrobiła wielkie oczy i zapytała, czemu nie wezwałam karetki. Wyjaśniłam jej, że karetki w moim mniemaniu służą do ratowania naprawdę poszkodowanych, a nie mojego braku inteligencji.
Okej. Zaczęła pisać nagłą wizytę w systemie. Ja stoję. Stoję. I stoję, ponad 15 minut, kolano boli i krwawi, a widok rozcięcia na kciuku, do którego dostęp mają bakterie mnie denerwuje. W końcu, jest, można iść. To poszłam. Lekarz, zdziwiło mnie to, ale w porządku, może potraktowali poważniej ten durny przypadek.
Lekarz patrzy na mnie, patrzy w komputer, znowu na mnie i rzecze - "ale pani ma niepotwierdzoną wizytę". Ja się patrzę na niego ze złością i napominam, że byłam się zapisać cholerne 10 minut temu.
Ale wizyta niepotwierdzona. Nie przyjął. Wysłał do recepcji. Wściekła na wszystkich idę do recepcji, podchodzę do osoby wyglądajacej na bardziej ogarniętą. Pani poklikała coś w komputerku i kazała iść znowu.
Tym razem mnie przyjął. Zrobił smutna minę do mojego kolana, ponaciskał stopę, złamania nie stwierdził, przypisał jakiś lek. I kazał iść. Pytam, czy mógłby mi to chociaż zakleić, cokolwiek.
Nie.
Wyszłam ze szpitala tak, jak weszłam, z bolącą stopą, krwawiącym kolanem i zaczynającym ropieć kciukiem. Żadnej pomocy. Nic.
To było najbardziej zmarnowane pół godziny mojego życia.

Przychodnia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (33)
zarchiwizowany

#77646

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie mam pewności, czy piekielna byłam ja, czy jednak nie...

Sklepik osiedlowy z gatunku tych większych, większość towaru na ladach i półkach na terenie sklepu, a po wybraniu wszystkiego podchodziło się do jednej z dwóch kas. Jest kasa główna działająca zawsze oraz kasa drugorzędna, nie zawsze aktywna. Przy tej drugiej znajdują się też ciastka na wagę.

Weszłam do sklepu, kolejka na 6-7 osób, jedna kasa otwarta. W zamiarze miałam kupić tu jedną rzecz ze sklepu oraz właśnie ciastka, a podczas wyciągania danej rzeczy z półki jakaś dziewczyna zapytała drugą osobę obsługującą, czy mogłaby otworzyć drugą kasę. Ja podeszłam również do tej dziewczyny (skoro nowa kasa się otwierała i skoro ta kasa ma obok siebie rzecz, której potrzebuję), a za mną stanęły 2 osoby z kolejki pierwotnej w nadziei, że będzie szybciej. Po chwili usłyszałam za sobą "przepraszam", odsunęłam się, myśląc, że dana osoba chciałaby uzyskać coś z półki nieopodal. Kobieta jednak mnie wyminęła i stanęła "z drugiej strony za dziewczyną", choć żadnego znaczka informującego, w którą stronę kolejka powinna przebiegać nie było.
Spojrzałam na kobietę i stwierdziłam, nieco skołowana zachowaniem coś w stylu "niech będzie, choć przecież ja też w tej kolejce stoję". Na co ona tylko jakże łaskawie na mnie spojrzała i stwierdziła "iż przecież ona była w tym sklepie pierwsza, więc kultura ode mnie wymaga, abym przepuściła ją jak i chłopaka, który za mną stoi". Nie znam, niestety, zbyt wielu zasad obycia podczas wykonywania zakupów, nie licząc ordynarnego wpieprzania się przed kogoś, więc już mogłam tylko zapytać danego chłopaka, czy potrzebuje zostać obsłużony szybciej (nie potrzebował).

I tak... zastanawiam się wciąż, czy to był jednak mój nietakt, czy też jej? Wszak gdyby poprosiła o przepuszczenie powołując się na fakt, że przyszła pierwsza, przepuściłabym ją bez mrugnięcia okiem.

sklepy

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -12 (18)
zarchiwizowany

#77568

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Do tej pory myślałam, że ustawa o ochronie danych osobowych jest w kraju czymś oczywistym i niezbędnym.
Zmieniłam pracę. Zatrudniłam się w windykacji w dziale call center, praca sama w sobie nie jest zła, odpowiada mi. Ale właśnie, kwestia danych osobowych i danych wrażliwych czasami jest przeszkadzająca.

Bowiem: Abyśmy mogli udzielić wszelkich informacji, musimy mieć pewność, że rozmawiamy dokładnie z konkretną osobą, której dług posiadamy. Zatem najpierw pytamy o to, czy rozmawiamy z np. Janem Kowalskim, a jeśli potwierdzi, to musimy się upewnić i prosimy go o datę urodzenia lub adres.
Zawsze na wstępie podaję nazwę firmy. Dłużnik ją skojarzy, jeśli do niego dotarł list z informacją o cesji (sprzedaniu długu) i jeśli na wstępie go nie wyrzucił do kosza (też się zdarzało). Pierwszy telefon wykonywany jest 2 tygodnie od momentu przejęcia sprawy, a list w 2 tygodnie dotrze do miasta - niekoniecznie już na wieś.

W konsekwencji: ja muszę uzyskać od danego Jana Kowalskiego datę urodzenia lub adres (który w systemie mam, ale to Jan musi podać, bym miała pewność, że nikt się za niego nie podaje). Nie mogę powiedzieć, że dzwonię z windykacji, ponieważ dług jest daną wrażliwą (no i wiele osób nie życzy sobie, by rozpowiadać o ich zadłużeniach). Jan Kowalski, jeśli jeszcze nie wie, o co chodzi, a ma trochę oleju w głowie, tej daty mi nie poda z czystej ostrożności.
Rozmowa zazwyczaj wygląda tak:
- Dzień dobry, Yassamet, dzwonię z firmy X, czy rozmawiam z Janem Kowalskim?
- Przy telefonie
- Proszę Pana, będziemy rozmawiać o sprawach prawno-finansowych, ze względu na poufność danych czy mogłabym prosić Pana o datę urodzenia?
- A dlaczego miałbym Pani podać moją datę urodzenia?
- Ponieważ muszę mieć pewność, że rozmawiam z właściwą osobą, proszę Pana.
- A w jakiej sprawie Pani dzwoni, że potrzebuje Pani tej pewności?
- Finansowej. Jeżeli Pan woli, może Pan podać adres, to również jest sposób na upewnienie się.

I tak dalej. Oczywiście, duże grono odmawiające weryfikacji zwyczajnie miga się od własnych długów, ale są też osoby, które listu jeszcze nie otrzymały lub mieliśmy w systemie niewłaściwy adres (po kilku odrzuconych weryfikacjach pracownik sam pyta, czy ulica i miasto się zgadzają).

Żeby było zabawniej, nie możemy o zadłużeniu rozmawiać z rodziną, nawet najbliższą, jeśli nie mamy w systemie dokumentu upoważniającego daną osobę (z imienia, nazwiska i peselu), co jest oczywistym wobec zdrowych i pełnosprawnych osób, ale niekoniecznie w przypadkach, kiedy taka osoba jest niemową lub leży w szpitalu. Możemy rozmawiać dopiero, kiedy dostaniemy ksero aktu zgonu. Jeżeli dłużnik żyje i nikogo nie upoważnił, możemy rozmawiać tylko z dłużnikiem.

Nie łamiemy przepisów, bo szefostwo jest na to czujne. Dłużnik, który nic nie wie o cesji nie udzieli nam swoich danych osobowych. Z rodziną dłużnika, który jest w szpitalu pogadać nie możemy.
A odsetki rosną...

Edit: Nieporozumienie widzę, więc sprostuję. Ustawa o ochronie danych jest potrzebna i wręcz niezbędna, mamy przypadki zbieżności nazwisk, mamy dziennie kilkadziesiąt prób podszywania się. Musimy weryfikować i to robimy. Ale w sytuacji, kiedy list jeszcze nie dotarł albo kiedy dłużnik jest w szpitalu ciężko chory robi się problem. I najczęściej to ja wychodzę na tę piekielną, która nie chce powiedzieć, o co chodzi.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (28)
zarchiwizowany

#77289

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Błąd, zapomnienie pracownika czasem budzi takie emocje...

Jak wspomniałam w jednej z wcześniejszych historii, pracuję na stacji paliw i jak większość stacji, oferujemy hot-dogi. Są dwie opcje: mały (tańszy z parówką) i duży (droższy z kiełbaską).

To była noc z soboty na niedzielę, bardzo dużo osób imprezowało (ostatni weekend karnawałowy), zmianę miałam na większej stacji, a więc z koleżanką. Gdzieś między godziną drugą a trzecią weszło troje eleganckich, ale ewidentnie podchmielonych ludzi, dwaj mężczyźni i kobieta, podeszli do koleżanki po hot-dogi. Ona zaoferowała duże (musimy oferować), państwo się zgodzili, po usłyszeniu ceny memłanie "co tak drogo", ale zapłacili. Robimy.

I jak państwo czekali, to zauważyli wiszący za nami plakat zachęcający do kupienia hot-dogów. Pech chciał, że na tym plakacie pokazany był tylko duży amerykański (bułka rozcięta, ogórek, prażona cebulka), a my robiłyśmy francuskie. Tak, mamy obowiązek pytać podczas transakcji. Była 2 w nocy. 95% klientów bierze opcję francuską (bułka zamknięta z włożoną kiełbaską od góry). Koleżanka nie dopytała, zapomniała.

Jeden z tych panów był ŚWIĘCIE, ale to ŚWIĘCIE przekonany, że go oszukałyśmy. PRZECIEŻ TO NIE WYGLĄDA JAK NA OBRAZKU. Tłumaczymy.
Pokazujemy - tu jest parówka, tu jest kiełbaska (trzykrotnie większa). Nie dotarło.
Koleżanka położyła obok siebie dwie bułki francuskie - do małego i do dużego hot-doga (różnią się wielkością i grubością). Nie dotarło.
Klientka uspokaja kolegę, drugi kolega próbuje go wyprowadzić - ALE NIE! "BO MY GO OSZUKAŁYŚMY! ON TU DOMAGA SIĘ TEGO CO KUPIŁ, ON HANDLOWIEC JEST! BO TO NIE MOŻNA OD TAK NA TAKIE RZECZY POZWALAĆ!"
... mało w nas tym hot dogiem nie rzucił. Nie wiem, jak go wówczas kompani wyciągnęli, ale z dobrych 10 minut u nas toczył pianę. Odgrażał się skargą jeszcze w wejściu, nim ostatecznie stację opuścił.

Zapytacie, czemu dla spokoju nie mogłyśmy mu zrobić nowego - bo to któraś z nas musiałaby za tego nowego zapłacić, a on taki tani znowu nie jest. Ten Pan dostał towar, który zamówił, tylko że nie sprecyzował, jaki dokładnie ma być.

Podsumuję słowami koleżanki - "robić aferę o coś takiego... mi byłoby zwyczajnie wstyd."

stacja

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -17 (33)
zarchiwizowany

#76788

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam nadzieję, że nie było, bo przez ostatni nadmiar obowiązków jestem do tyłu z historiami...
Dzisiaj o papierosach i o tym, co nasze państwo (a może Unia? Sama nie wiem...) wymyśliło. Obrazki.
Palacze już pewnie wiedzą o co chodzi, niepalącym nieświadomym spieszę z wyjaśnieniem. toś wpadł na pomysł, aby palaczom unaocznić to, co może ich czekać po długotrwałym paleniu tytoniu. I tak oto na opakowaniach większości papierosów możemy znaleźć zdjęcie/fotomontaż zniszczonych płuc (takich prawdziwych, jeszcze we krwi), ubytków w uzębieniu, zwiniętego trupa na posłaniu, czy dziury w krtani. Uwierzcie mi, rozkładanie tego towaru na półce i sprzedawanie go już sprawia, że czuję się gorzej, chociaż sama nie palę.
Ale nie chodzi mi o palaczy, a o ich dzieci. Bo kto z palących nie ma przyzwyczajenia zostawić pudełka z papierosami na szafce, komodzie, czy w półce, o ile nie ma bardzo małego dziecka? Jak zareaguje 7-letnie dziecko na widok takich zdjęć na papierosach rodzica, co zostanie mu w głowie przez takie widoki?

papierosy

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -14 (26)
zarchiwizowany

#74107

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wczoraj zastałam mamę wściekłą jak osa, a do dnia dzisiejszego jest wściekła jeszcze bardziej. Wcale jej się nie dziwię.
Ale od początku...

Moi dziadkowie, rodzice mojej mamy mieszkali ponad 300 km od nas, mama była dla nich jedyną bliską rodziną.
Trzy tygodnie temu zmarł dziadek, ojciec mojej mamy. Większość umów była zapisana na niego, w tym umowa na telefon komórkowy (stacjonarnego nie ma). Babcia pozostała jeszcze tam, załatwiając wszelkie sprawy urzędowe (później chcemy ją stamtąd zabrać do nas).

I między innymi babcia (lat prawie 80) podążyła do sieci T-Mobile poprosić o przepisanie umowy na nią z powodu śmierci męża. Wydawać by się mogło - normalne. Telefon był jedynym zabezpieczeniem dla niej w razie jakiegokolwiek wypadku w mieszkaniu. Serwis obiecał przygotować umowę, która pozwoliłaby zmienić właściciela.
Dnia 8 lipca zablokowano babci możliwość wykonywania połączeń i wiadomości wychodzących.
Dwa dni później zablokowano także połączenia przychodzące.
... "Co jest?" - rzekłyśmy z moją mamą jednocześnie.

Resztki kontaktu utrzymałyśmy przez sąsiadkę babci, która czasem pozwalała jej zadzwonić ze swojego numeru. I tu przechodzimy do dni obecnych.
Wczoraj mama rozmawiała z babcią właśnie przez ten numer, to babcia zapewniła, że wciąż czeka na rozwiązanie sprawy starego numeru i że ona nic nie wie.
No to mama postanowiła zadzwonić do BOKu - czekała ponad pół godziny, nie połączyli jej z konsultantem.
No to spróbowała zadzwonić mimo wszystko na telefon babci.
"Nie ma takiego numeru."
Zlikwidowali numer z powodu śmierci właściciela? Zapomnieli o przepisaniu numeru? Co jest x2.

Znalazłam, jak wspomniałam wyżej, mamę całą wściekłą piszącą list na kartce, obok leżała jej stara komórka. Mama kupiła nowy starter, wzięła swój stary aparat, a mnie wysłała szukać, jak się zamawia kuriera do domu, bo potrzeba na już, teraz, natychmiast. Głupia ja rzekłam, że polecony priorytet na poczcie też dojdzie następnego dnia.
Mama to kupiła, zapakowane pudełko wcisnęła mi w ręce i wysłała nadać. Poszło Pocztexem z doręczeniem do rąk własnych.

Dzień następny, rano. Śledzenie paczki wskazuje już na mieścinę babci, więc paczka zaraz przyjdzie. Miodzio? Chciałoby się.
Dzwoni babcia, my obie mina "O.o".
- No, bo ja wzięłam sobie telefon za złotówkę z oferty,to teraz będziemy mieć wreszcie kontakt.
- ... Ale Ty chciałaś ten stary numer.
- Ale po co czekać, to tylko złotówka.
- Z jakiej sieci...? Abonament, na kartę?
- A ja nie wiem!
- A podpisywałaś coś?
- A ja nie wiem, coś podpisywałam, ale nie czytałam! Mam to, to w domu poczytam!
- Ale do Ciebie paczka akurat idzie...
- A co wy mi tu bez mojej zgody przysyłacie?!
Eh...
Rozłączyła się, na mieście była. Po chwili dzwoni kurier, że jest pod drzwiami, nikogo nie ma, co on ma robić.
- Mógłby Pan przyjść za 2 godziny? Właścicielka akurat wyszła.
- Nie mogę, nie pasuje mi to. Mogę awizo zostawić.
- Km... a jutro ewentualnie?
- No jutro mogę przyjść. Ale! O tej samej porze!
Dobrze... zgodziłyśmy się, bo babcia mieszka od poczty kawał drogi.
Babcia dzwoni, jak jest już w domu. Mama prosi, żeby została w przedziale godzinowym 9-10 w mieszkaniu, bo kurier będzie jechał.
- Ale mi to nie pasuje, ja na cmentarz wówczas idę!
- A nie możesz później..?
- Nie, nie mogę! Mnie jakiś kurier nie obchodzi!

... eh.
Stwierdzam, że obu nam się odechciało wszystkiego.

T-Mobile Pocztex i rodzina w jednym

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 54 (140)
zarchiwizowany

#72278

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie tak dawno wpadł tutaj wpis o tym, jaką przyszłość mają młodzi lekarze. Postanowiłam, że też się podzielę czymś ze swojej strony, choć ja jeszcze studiuję.

Otóż, ambitny uczeń po liceum pójdzie sobie na studia naukowe i pełen nadziei i pasji przysiądzie do pierwszych całek i różniczek. Pierwszy rok mu minie, ale na kolejnych zaczyna gromadzić wiedzę, którą niewiele osób może się poszczycić. Modele atomów - ten Bohra był najłatwiejszy, student uczy się rozłożenia elektronów na powłokach, sił między nukleonami i samej ekspozycji nukleonów, uczy się kwarków, jak ewoluują, jak się zachowują przy rozpadach. Student uczy się całek, podwójnych, potrójnych, hiperbolicznych, wszelkich "sztuczek" do ich wyliczania. Uczy się szacować, poprawiać ciągle funkcje, których początkowo nie zna, ponieważ każdy przypadek jest inny. Uczy się rozwijania funkcji w szereg Tailora, Laplasjanu, funkcji Lagrange'a, pamięta każdą tabelkę ich właściwości, w jakich przestrzeniach działają. Uczy się całej analizy Fouriera. Do tego dochodzi wiedza specjalistyczna, której tu oszczędzę.
Tego uczy się w rok. Na kolejnych latach kolejne partie wiedzy, często rosnące jak 2 do potęgi x.

Student z taką ilością wiedzy ma też świadomość, że nie wykorzysta jej, jeśli nie osiągnie doktoratu, a jeśli osiągnie doktorat, to aby dalej rozwijać pasję, najlepiej aby wyjechał. Zatem powinien się nauczyć języka angielskiego perfekt, a przy okazji dobrze by było nauczyć się też języka kraju, do którego się wybiera - bowiem Wielka Brytania też nie jest pionierem w kwestiach odkryć, a do USA o wizę nie tak łatwo. No chyba że Kanada...

Dlaczego nie Polska? W Polsce pracę najłatwiej by mu było zyskać na uczelni, w roli naukowca-teoretyka oraz wykładowcy. A student widzi swoich profesorów i nieraz słyszy. Nasza uczelnia nie przyjmuje nowych pracowników, bo nie ma pieniędzy, na innych uczelniach etat wykładowcy z tej dziedziny, to 2-3 tysiące brutto.
Rok temu musieliśmy odbyć poważną rozmowę z człowiekiem wysłanym przez władze uczelniane. Ta rozmowa się odbywała, ponieważ władze wolałyby zamknąć nasz instytut, ponieważ przynosi straty, a i studentów mało. To prawda, mało nas (piątka na trzecim roku), bo studia są trudne i niepewny jest zawód. To prawda, instytut jest mało dochodowy, bo wykładowcy są pasjonatami, nie katami - oni CHCĄ nas nauczyć i tłumaczą po cztery-pięć razy, dzięki czemu niewielu studentów jest "uwalonych". A ponadto trzeba wykładowcom płacić, remont czasem robić, ostatnio ktoś nam się włamał do budynku i go okradł z kilku rzeczy.

I załóżmy, że taki student kończy te studia, zostaje w Polsce, a więc zostaje wykładowcą, bowiem Polska nie posiada ośrodków badań naukowych. Ten student, zarabiając uczelnianą pensję, spotyka "kolegę" ze szkoły - ktoś, kto po liceum założył firmę i obecnie zarabia 7 tysięcy brutto na miesiąc.

Nie warto być naukowcem, moi państwo.
W sytuacji mojej (studenta wydziału fizyki, kierunek zachowam dla siebie) jest także dwoje moich znajomych. Jedno na archeologii, drugie na hipologii (nauka o koniach, jakby ktoś nie wiedział). Oboje gromadzący ogromną wiedzę, dla mnie często z kwestii niepojętych (pewnie moje aspekty też się im takie wydają), oboje mają świadomość, że o pracę w zawodzie ciężko.

Są studenci, są studia i wykładowcy. Na rynku nie ma konkurencji - ludzie po takich studiach ze sobą współpracują, często dobierają się w zespoły. To rynku nie ma, a fizyk, archeolog, czy hipolog nie otworzy własnej kancelarii, czy własnego gabinetu, by łączyć pasję z planem na życie.

Piszę to, bo momentami mną telepie przez takie myśli. Studiuję i będę studiować dla wiedzy, ale wiedzą się nie najem.

Polska

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 87 (177)
zarchiwizowany

#69596

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niby to częste, niby problem powszechny, a jednak... coś mną mota.

Babcia moja ma lat ponad 70. Nie wiem dokładnie ile, babcia nie lubi o tym myśleć, ale podejrzewam, że to będzie coś w przedziale 72-75 lat. Babcia ma też problem z kolanem, ma zwyrodnienie, dostała skierowanie na operację kolana.
Nie jest tak, że babcia nie może całkowicie chodzić - ale jest różnie. Miała okres, że to kolano ją bardzo bolało i ledwie szła do sklepu, obecnie jest po rehabilitacji i potrafi spacerować całą godzinę. Ze względu jednak na te ostrzejsze bóle, co potrafią się objawić, ojciec mój (a babci syn) zawiózł ją do kliniki, gdzie tą operację robią.
Ba! Jednej z najlepszych w Polsce ponoć.
I owszem, babcia dostała termin operacji, zakwalifikowano ją. Na rok 2038.
Trzynaście lat oczekiwania. Jeśli do tej operacji dotrwa, będzie mieć 85-90 lat.
Jeśli dotrwa, sama to podkreśliła.
Jakieś zakończenie by się przydało, zatem: Ech...

NFZ

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (33)
zarchiwizowany

#67000

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś w mojej okolicy pociągi były wyjątkowo opóźnione. Wszystkie, jadące na zachód i na wschód. Opóźnienia wahały się między godzinnym a dwu-godzinnym. Wedle pani w okienku powodem tych opóźnień było... zawalone drzewo na torach.
Piekielne było to dla mnie, gdyż jechałam na egzamin, piekielne to pewnie było też dla wielu innych osób, które we Wrocławiu się przesiadały/też miały egzaminy. Pociąg kursuje średnio raz na godzinę, idąc w wersję pani w okienku te opóźnienia występowały wielokrotnie, więc pewnie w ciągu 3 godzin to drzewo tam leżało.

Niech mi ktoś powie, czy PKP ma jakieś procedury ds. ściągnięcia drzewa z torów?

PKP

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -12 (20)
zarchiwizowany

#65938

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia opowiedziana mi przez taksówkarkę, dobre 2 tygodnie temu, nie pojawiła się, więc pozwolę sobie opublikować ją w jej imieniu. Pani taksówkarka zajmuje się też wynajmem pokoi (miasto studenckie, popyt duży).

Jeden z pokoi wynajmował pewien chłopak. Jegomość jednak z pojęciem "poprawny lokator" wiele wspólnego nie miał, bowiem imprezował ZA dużo, organizując te imprezy w swoim wynajmowanym pokoju, było przez to głośno i to zbyt często. Dodatkowo za często w pokoju tym poza jegomościem sypiało więcej osób. Właścicielka się zdenerwowała, podsycana głosem pozostałych lokatorów w innych pokojach i w końcu postawiła sprawę pod hasłem "Pan tu nie będzie mieszkał". Chłopak dostał ileś czasu (nie pamiętam) na wyniesienie siebie, swoich rzeczy i ogarnięcie pokoju, co stało się zgodnie z zaleceniami.
Ale... Właścicielka przychodzi, by skontrolować stan, odsuwa łóżko, a tu... transporter. Co lepsze - tuż obok kaloryfera (zima było, kaloryfer działał). Kobieta zagląda do środka, a tu mysz(!), biała, żywa. W zamkniętym transporterze, obok chodzącego "grzeja", jak to zwierzę tam się czuło, to święci tylko wiedzą... Podobnież jak dała myszy chleb, to zwierzę głodne się rzuciło, jakby dłuższy czas nie jadło.
Kobieta dzwoni do byłego lokatora. [W]łaścicielka [Ch]łopak:
[W] - Słuchaj, a co z tą myszą?
[Ch] - Jaką myszą?
[W] - No tą, co byłą w Twoim pokoju.
[Ch] - Jaką znowu myszą, wczoraj jeszcze zamiatałem, to nic mi nie biegało! (sic!)

Koniec końców myszka znalazła nowego właściciela wśród znajomych właścicielki, ale... jak tak można z żywym zwierzęciem? A jeśli ktoś mu ją "podrzucił", to jeszcze bardziej: jak tak można?!

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 56 (238)