Profil użytkownika
anahella
Zamieszcza historie od: | 6 października 2011 - 4:48 |
Ostatnio: | 17 lipca 2015 - 3:48 |
- Historii na głównej: 11 z 18
- Punktów za historie: 11150
- Komentarzy: 206
- Punktów za komentarze: 1307
zarchiwizowany
Skomentuj
(6)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Kilka lat temu, inne wydawnictwo niż to, w którym teraz zdobywam lepszą przyszłość:
Dzwoni do mnie laska z działu reklamy i krzyczy, że już natychmiast mam zrobić reklamę gazety, w której pracuję do jakiejś innej gazety z innego wydawnictwa.
Proszę o wymiary reklamy.
W odpowiedzi słyszę: "coś kolo A4".
[J]a: to znaczy 210 x 297?
Laska z [R]eklamy: no coś koło tego.
[J] Reklamy robi się na wymiar, proszę mi podać dokładne wymiary plus wymiary spadu.
Wyjaśnienie:
(Spady, to taki "zapas", który w introligatorni jest obcinany, przy projektowaniu stron do gazety dość ważny, najczęściej wynosi 5 mm ale nie zawsze)
[R] Zrób A4 bez spadów.
[J] (wiedziona złym przeczuciem) Napisz mi oficjalne zamówienie na reklamę e-mailem, żebym miała na to podkładkę, daj wymiary, info o spadach i kolorach. I niech mój szef o tym wie, że robię coś dla was.
Po chwili dostaję e-maila i równocześnie wbiega mój szef z wrzaskiem, że dział reklamy po to ma swojego grafika, żeby graficy z poszczególnych redakcji nie zajmowali się reklamami tylko stronami do gazety.
Odkładam reklamę i wracam do swojej pracy.
Dwa dni później szef działu reklamy siedzi u mojego szefa. Po jego wyjściu szef skrzywiony prosi mnie o zrobienie tej reklamy bo grafik z reklamy poszedł na urlop a im nie przyszło do głowy wziąć nikogo na zastępstwo. Powiedział, że ustalił z ich szefem że jeśli się zgodzę, to zrobię to ale po godzinach i mają mi ze swojego budżetu zapłacić według stawek agencji reklamowej. Przystałam na to, ale pod warunkiem, że od kogoś kompetentnego dostanę specyfikację techniczną, w której będzie informacja o formacie netto, spadach i kolorach.
Za kilka minut dzwoni ta sama laska i znów zaraz natychmiast mam to zrobić, bo oni nie będą na mnie czekali, bo się guzdrzę i co ja sobie w ogóle myślę.
Spokojnie odpowiadam, żeby przeczytała pocztę i piszę e-maila z prośbą o specyfikację techniczną.
Odpowiedź: Zrób A4, potem się zmieni.
W tej sytuacji piszę do niej i kopię do mojego szefa, że bez specyfikacji nie zaczynam pracy i nie robię jej przed końcem dnia, bo taka była umowa mojego szefa z szefem dz. reklamy.
Punkt 17.00 dostaję specyfikację techniczną od dyr. dz. reklamy. Wszystko jasne, mogę robić. Szkoda tylko, że wymiary reklamy nie miały nic wspólnego z A4, wskazywały na to, że jest to poziomy pasek - 1/3 formatu B5. Spady 3 mm - napisane tłustym drukiem i podkreślone, żeby nie były większe.
Gdybym się wzięła za to wcześniej, miałabym robotę do zrobienia od nowa. Nie usłyszałam nigdy "dziękuję" a pieniędzy też nie zobaczyłam, mimo iż się przypominałam kilkakrotnie.
Do tej pory nie wiem, kto był bardziej piekielny: ja czy ta dziewczyna.
Dzwoni do mnie laska z działu reklamy i krzyczy, że już natychmiast mam zrobić reklamę gazety, w której pracuję do jakiejś innej gazety z innego wydawnictwa.
Proszę o wymiary reklamy.
W odpowiedzi słyszę: "coś kolo A4".
[J]a: to znaczy 210 x 297?
Laska z [R]eklamy: no coś koło tego.
[J] Reklamy robi się na wymiar, proszę mi podać dokładne wymiary plus wymiary spadu.
Wyjaśnienie:
(Spady, to taki "zapas", który w introligatorni jest obcinany, przy projektowaniu stron do gazety dość ważny, najczęściej wynosi 5 mm ale nie zawsze)
[R] Zrób A4 bez spadów.
[J] (wiedziona złym przeczuciem) Napisz mi oficjalne zamówienie na reklamę e-mailem, żebym miała na to podkładkę, daj wymiary, info o spadach i kolorach. I niech mój szef o tym wie, że robię coś dla was.
Po chwili dostaję e-maila i równocześnie wbiega mój szef z wrzaskiem, że dział reklamy po to ma swojego grafika, żeby graficy z poszczególnych redakcji nie zajmowali się reklamami tylko stronami do gazety.
Odkładam reklamę i wracam do swojej pracy.
Dwa dni później szef działu reklamy siedzi u mojego szefa. Po jego wyjściu szef skrzywiony prosi mnie o zrobienie tej reklamy bo grafik z reklamy poszedł na urlop a im nie przyszło do głowy wziąć nikogo na zastępstwo. Powiedział, że ustalił z ich szefem że jeśli się zgodzę, to zrobię to ale po godzinach i mają mi ze swojego budżetu zapłacić według stawek agencji reklamowej. Przystałam na to, ale pod warunkiem, że od kogoś kompetentnego dostanę specyfikację techniczną, w której będzie informacja o formacie netto, spadach i kolorach.
Za kilka minut dzwoni ta sama laska i znów zaraz natychmiast mam to zrobić, bo oni nie będą na mnie czekali, bo się guzdrzę i co ja sobie w ogóle myślę.
Spokojnie odpowiadam, żeby przeczytała pocztę i piszę e-maila z prośbą o specyfikację techniczną.
Odpowiedź: Zrób A4, potem się zmieni.
W tej sytuacji piszę do niej i kopię do mojego szefa, że bez specyfikacji nie zaczynam pracy i nie robię jej przed końcem dnia, bo taka była umowa mojego szefa z szefem dz. reklamy.
Punkt 17.00 dostaję specyfikację techniczną od dyr. dz. reklamy. Wszystko jasne, mogę robić. Szkoda tylko, że wymiary reklamy nie miały nic wspólnego z A4, wskazywały na to, że jest to poziomy pasek - 1/3 formatu B5. Spady 3 mm - napisane tłustym drukiem i podkreślone, żeby nie były większe.
Gdybym się wzięła za to wcześniej, miałabym robotę do zrobienia od nowa. Nie usłyszałam nigdy "dziękuję" a pieniędzy też nie zobaczyłam, mimo iż się przypominałam kilkakrotnie.
Do tej pory nie wiem, kto był bardziej piekielny: ja czy ta dziewczyna.
dział reklamy wydawnictwo
Ocena:
177
(205)
zarchiwizowany
Skomentuj
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia Kamishy: http://piekielni.pl/32485
przypomniała mi mojego pana Miecia. Co prawda ten mój nazywał się inaczej, ale "pan Miecio" brzmi dobrze.
Zażyczyłam sobie kilka półek z kafelków w łazience. Podał mi cenę za metr bieżący wykonanej półki i obiecał, że zrobi. Zrobił ściany i zwija się z robotą. Ja pytam o półki.
Pan Miecio zaczyna kręcić, że to będzie brzydko wyglądać i że nie będzie robił tych półek, bo będę miała do niego pretensje. Ja jednak się uparłam, a on w trakcie dyskusji jak zdarta płyta powtarzał, że zrobił już tyle łazienek że ON WIE - będzie brzydko.
Wzruszyłam ramionami i stwierdziłam na głos:
- Dobrze, więc ktoś inny zarobi na tych półkach.
Wtedy panu Mieciowi zaświeciły się oczka, zaczął liczyć i łaskawym tonem stwierdził, że w drodze wyjątku zrobi mi te półki, tylko dlatego że mnie lubi.
Po skończonej robocie woła mnie dumny do łazienki z tekstem:
- Widzi pani, jak to ładnie wygląda? Dobrze pani doradziłem, prawda?
przypomniała mi mojego pana Miecia. Co prawda ten mój nazywał się inaczej, ale "pan Miecio" brzmi dobrze.
Zażyczyłam sobie kilka półek z kafelków w łazience. Podał mi cenę za metr bieżący wykonanej półki i obiecał, że zrobi. Zrobił ściany i zwija się z robotą. Ja pytam o półki.
Pan Miecio zaczyna kręcić, że to będzie brzydko wyglądać i że nie będzie robił tych półek, bo będę miała do niego pretensje. Ja jednak się uparłam, a on w trakcie dyskusji jak zdarta płyta powtarzał, że zrobił już tyle łazienek że ON WIE - będzie brzydko.
Wzruszyłam ramionami i stwierdziłam na głos:
- Dobrze, więc ktoś inny zarobi na tych półkach.
Wtedy panu Mieciowi zaświeciły się oczka, zaczął liczyć i łaskawym tonem stwierdził, że w drodze wyjątku zrobi mi te półki, tylko dlatego że mnie lubi.
Po skończonej robocie woła mnie dumny do łazienki z tekstem:
- Widzi pani, jak to ładnie wygląda? Dobrze pani doradziłem, prawda?
fachowiec
Ocena:
14
(54)
Duże wydawnictwo prasowe - wydają ok. 30 (a może więcej) tytułów prasowych. Prawie wszystkie redakcje mieszczą się w tym samym budynku.
Telefony na naszych biurkach różnią się od siebie trzema ostatnimi cyframi.
Akcja sprzed kilku lat.
Pracowałam wtedy w redakcji "Chwila na Piekiełko" i mój telefon stacjonarny był bardzo podobny do telefonu sekretarki popularnego tygodnika "Życie po Piekielnemu". Różniła je tylko ostatnia cyfra. Czasem dzwoniący czytelnicy się mylili i przełączałam ich na właściwy numer. Żaden problem dla mnie.
Pewnego dnia większość redakcji poszła na obiad - ja nie byłam głodna. Dzwoni mój telefon.
Odbieram telefon i następuje taki dialog z czytelniczką:
[C] - czytelniczka
[J] - ja
[C] - Proszę pani, bo tutaj jest błąd w krzyżówce. - W słuchawce słyszę drżący głosik starszej pani.
[J] - Niestety, redaktorki działu rozrywki nie ma przy biurku, proszę podać gdzie ten błąd, to jej przekażę.
Dodam, że jeśli błąd uniemożliwiał ułożenie poprawnego hasła, którego przysłanie uprawniało do udziału w losowaniu o nagrodę, to sprawa była poważna ze względów prawnych i redaktorka musiała interweniować w systemie przyjmującym SMS-y.
Czytelniczka podała numer strony.
Biorę ostatni numer do ręki i widzę, że na tej stronie nie ma żadnej krzyżówki.
[J] - Proszę powiedzieć, w którym numerze znalazła pani błąd, bo w najnowszym na tej stronie nie ma krzyżówki.
[C] - Jest, mam otwartą gazetę.
[J] - Może ma pani przed sobą poprzedni numer albo jeszcze wcześniejszy? Który numer to jest?
[C] - Nie wiem, skąd mam to wiedzieć?
[J] - Numer wydania podany jest w naszej gazecie na winiecie.
[C] - A co to jest winieta?
Mój błąd - nie każdy ma obowiązek wiedzieć co to jest winieta. Tłumaczę więc cierpliwie:
[J] - Na pierwszej stronie ma pani taki duży napis "Chwila na Piekiełko" - to jest winieta. Tuż pod tym napisem jest numer wydania.
[C] - Jaka "Chwila na Piekiełko"? Ja dzwonię do "Życia po Piekielnemu"!
[J] - Rozumiem, to pomyłka, zaraz panią przełą.....
Nie zdążyłam dokończyć zdania, bo czytelniczka po drugiej stronie przestała mówić do mnie drżącym głosem i ryknęła do słuchawki:
[C] - Ty dziw...., kur.... jeb....! Nic nie robicie w tych redakcjach tylko się pier...icie!
I tu nastąpił najdłuższy bluzg, jaki kiedykolwiek udało mi się usłyszeć.
Szczęka opadła mi poniżej poziomu parkingu podziemnego :> Oczywiście rozłączyłam się bez słowa. Bałam się dowiadywać czy piekielna czytelniczka dodzwoniła się do właściwej redakcji...
Telefony na naszych biurkach różnią się od siebie trzema ostatnimi cyframi.
Akcja sprzed kilku lat.
Pracowałam wtedy w redakcji "Chwila na Piekiełko" i mój telefon stacjonarny był bardzo podobny do telefonu sekretarki popularnego tygodnika "Życie po Piekielnemu". Różniła je tylko ostatnia cyfra. Czasem dzwoniący czytelnicy się mylili i przełączałam ich na właściwy numer. Żaden problem dla mnie.
Pewnego dnia większość redakcji poszła na obiad - ja nie byłam głodna. Dzwoni mój telefon.
Odbieram telefon i następuje taki dialog z czytelniczką:
[C] - czytelniczka
[J] - ja
[C] - Proszę pani, bo tutaj jest błąd w krzyżówce. - W słuchawce słyszę drżący głosik starszej pani.
[J] - Niestety, redaktorki działu rozrywki nie ma przy biurku, proszę podać gdzie ten błąd, to jej przekażę.
Dodam, że jeśli błąd uniemożliwiał ułożenie poprawnego hasła, którego przysłanie uprawniało do udziału w losowaniu o nagrodę, to sprawa była poważna ze względów prawnych i redaktorka musiała interweniować w systemie przyjmującym SMS-y.
Czytelniczka podała numer strony.
Biorę ostatni numer do ręki i widzę, że na tej stronie nie ma żadnej krzyżówki.
[J] - Proszę powiedzieć, w którym numerze znalazła pani błąd, bo w najnowszym na tej stronie nie ma krzyżówki.
[C] - Jest, mam otwartą gazetę.
[J] - Może ma pani przed sobą poprzedni numer albo jeszcze wcześniejszy? Który numer to jest?
[C] - Nie wiem, skąd mam to wiedzieć?
[J] - Numer wydania podany jest w naszej gazecie na winiecie.
[C] - A co to jest winieta?
Mój błąd - nie każdy ma obowiązek wiedzieć co to jest winieta. Tłumaczę więc cierpliwie:
[J] - Na pierwszej stronie ma pani taki duży napis "Chwila na Piekiełko" - to jest winieta. Tuż pod tym napisem jest numer wydania.
[C] - Jaka "Chwila na Piekiełko"? Ja dzwonię do "Życia po Piekielnemu"!
[J] - Rozumiem, to pomyłka, zaraz panią przełą.....
Nie zdążyłam dokończyć zdania, bo czytelniczka po drugiej stronie przestała mówić do mnie drżącym głosem i ryknęła do słuchawki:
[C] - Ty dziw...., kur.... jeb....! Nic nie robicie w tych redakcjach tylko się pier...icie!
I tu nastąpił najdłuższy bluzg, jaki kiedykolwiek udało mi się usłyszeć.
Szczęka opadła mi poniżej poziomu parkingu podziemnego :> Oczywiście rozłączyłam się bez słowa. Bałam się dowiadywać czy piekielna czytelniczka dodzwoniła się do właściwej redakcji...
Piekielna czytelniczka
Ocena:
632
(688)
Czytając historię z pogrzebu: [http://piekielni.pl/31626] przypomniała mi się sytuacja z pogrzebu mojej mamy. Kilkanaście lat minęło, a ja jakoś nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego.
Moja mama miała przyjaciółkę, panią Danusię. Kobieta ta robiła wokół siebie zawsze mnóstwo zamieszania.
Mama zmarła w niedzielę. Przed śmiercią powtarzała, że chciałaby być pochowana w miejscowości, w której pochowani są jej rodzice i inni bliscy. Ponieważ od Warszawy to jakieś półtorej godziny jazdy samochodem, ja i mój brat postanowiliśmy, że pogrzeb odbędzie się w następną sobotę, tak aby wszyscy znajomi mamy mogli dojechać.
Obdzwoniłam wszystkich, aby poinformować o pogrzebie i możliwości dojazdu. Przyznam, że większość mnie pozytywnie zaskoczyła, zwłaszcza ci, którzy informowali mnie, że jadą swoimi samochodami i oferowali wolne miejsca w nich dla osób, które nie załapią się na miejsca w busie.
Pani Danusia jednak postanowiła złamać ten pozytywny trend i gdy powiedziałam jej gdzie i kiedy jest pogrzeb, wyskoczyła na mnie z buzią:
[D] - pani Danusia
[J] - ja
[D]: To niemożliwe, ja mam tego dnia w Mińsku Mazowieckim spotkanie z notariuszem!
[J]: No trudno, pani wybór: albo notariusz albo pogrzeb mojej mamy.
[D]: Ale ja nie mogę odłożyć spotkania, ty nie wiesz ile to zachodu zebrać kilka osób do podpisania umowy?
[J]: Przykro mi, pogrzeb jest w sobotę. O której ma pani to spotkanie?
Pani Danusia podała czas - trzy godziny przed pogrzebem.
[J]: Jeśli się pani u tego notariusza uwinie, to zdąży pani. Pogrzeb jest w miejscowości o pół godziny od Mińska.
[D:] No tak, ale ja tam spotykam się z osobami, z którymi dawno się nie widziałam, będziemy musieli iść w Mińsku na obiad, przecież na głodnego na pogrzeb nie przyjedziemy. Mamy zarezerwowaną restaurację!
[J]: Przykro mi, pani wybór.
[D]: Ale ja MUSZĘ być na tym pogrzebie, bo co o mnie znajomi powiedzą? Żądam stanowczo by przenieść pogrzeb na niedzielę!
Pożegnałam się bez żadnego komentarza. Pomyślcie tylko: jak bardzo rozkochanym w sobie trzeba być, by domagać się od córki zmarłej przyjaciółki aby przenieść pogrzeb, bo ona musi iść na obiad z dawno niewidzianymi znajomymi.
Na pogrzeb zjechało z Warszawy i innych miejscowości prawie 100 osób. Wiem, że wielu z nich musiało zmienić plany. Pogrzeb miał miejsce w lutym, pogoda paskudna - wiele starszych schorowanych osób mimo to przyjechało. Niektórzy nie przyjechali, ale z myślą o nich w parafii mamy w Warszawie była msza równoległa. Wiem od znajomych, że kościół był pełen. Pani Danusia nie pojawiła się ani na mszy w Warszawie ani na pogrzebie.
Moja mama miała przyjaciółkę, panią Danusię. Kobieta ta robiła wokół siebie zawsze mnóstwo zamieszania.
Mama zmarła w niedzielę. Przed śmiercią powtarzała, że chciałaby być pochowana w miejscowości, w której pochowani są jej rodzice i inni bliscy. Ponieważ od Warszawy to jakieś półtorej godziny jazdy samochodem, ja i mój brat postanowiliśmy, że pogrzeb odbędzie się w następną sobotę, tak aby wszyscy znajomi mamy mogli dojechać.
Obdzwoniłam wszystkich, aby poinformować o pogrzebie i możliwości dojazdu. Przyznam, że większość mnie pozytywnie zaskoczyła, zwłaszcza ci, którzy informowali mnie, że jadą swoimi samochodami i oferowali wolne miejsca w nich dla osób, które nie załapią się na miejsca w busie.
Pani Danusia jednak postanowiła złamać ten pozytywny trend i gdy powiedziałam jej gdzie i kiedy jest pogrzeb, wyskoczyła na mnie z buzią:
[D] - pani Danusia
[J] - ja
[D]: To niemożliwe, ja mam tego dnia w Mińsku Mazowieckim spotkanie z notariuszem!
[J]: No trudno, pani wybór: albo notariusz albo pogrzeb mojej mamy.
[D]: Ale ja nie mogę odłożyć spotkania, ty nie wiesz ile to zachodu zebrać kilka osób do podpisania umowy?
[J]: Przykro mi, pogrzeb jest w sobotę. O której ma pani to spotkanie?
Pani Danusia podała czas - trzy godziny przed pogrzebem.
[J]: Jeśli się pani u tego notariusza uwinie, to zdąży pani. Pogrzeb jest w miejscowości o pół godziny od Mińska.
[D:] No tak, ale ja tam spotykam się z osobami, z którymi dawno się nie widziałam, będziemy musieli iść w Mińsku na obiad, przecież na głodnego na pogrzeb nie przyjedziemy. Mamy zarezerwowaną restaurację!
[J]: Przykro mi, pani wybór.
[D]: Ale ja MUSZĘ być na tym pogrzebie, bo co o mnie znajomi powiedzą? Żądam stanowczo by przenieść pogrzeb na niedzielę!
Pożegnałam się bez żadnego komentarza. Pomyślcie tylko: jak bardzo rozkochanym w sobie trzeba być, by domagać się od córki zmarłej przyjaciółki aby przenieść pogrzeb, bo ona musi iść na obiad z dawno niewidzianymi znajomymi.
Na pogrzeb zjechało z Warszawy i innych miejscowości prawie 100 osób. Wiem, że wielu z nich musiało zmienić plany. Pogrzeb miał miejsce w lutym, pogoda paskudna - wiele starszych schorowanych osób mimo to przyjechało. Niektórzy nie przyjechali, ale z myślą o nich w parafii mamy w Warszawie była msza równoległa. Wiem od znajomych, że kościół był pełen. Pani Danusia nie pojawiła się ani na mszy w Warszawie ani na pogrzebie.
Pogrzeb
Ocena:
831
(889)
I jeszcze jedna historia pogrzebowa:
Zmarła moja znajoma - R.
R. mieszkała z rodziną na podwarszawskim osiedlu domków jednorodzinnych. To osiedle należało do parafii A, jednak zarówno jej rodzina jak i sąsiedzi chodzili na msze do parafii B, bo mieli tam zwyczajnie bliżej - ten drugi kościół był dosłownie za płotem.
Msza i wyprowadzenie ciała na cmentarz jednak odbyły się w kościele parafii właściwej.
Podczas homilii, ksiądz odbębnił w kilka minut gadkę o życiu wiecznym i resztę przydługiego kazania przeznaczył na... opieprzanie sąsiadów zmarłej, że chodzą na mszę do innego kościoła i tam zostawiają datki.
Kogoś jeszcze dziwi postępująca laicyzacja naszego społeczeństwa?
Zmarła moja znajoma - R.
R. mieszkała z rodziną na podwarszawskim osiedlu domków jednorodzinnych. To osiedle należało do parafii A, jednak zarówno jej rodzina jak i sąsiedzi chodzili na msze do parafii B, bo mieli tam zwyczajnie bliżej - ten drugi kościół był dosłownie za płotem.
Msza i wyprowadzenie ciała na cmentarz jednak odbyły się w kościele parafii właściwej.
Podczas homilii, ksiądz odbębnił w kilka minut gadkę o życiu wiecznym i resztę przydługiego kazania przeznaczył na... opieprzanie sąsiadów zmarłej, że chodzą na mszę do innego kościoła i tam zostawiają datki.
Kogoś jeszcze dziwi postępująca laicyzacja naszego społeczeństwa?
pogrzeb / piekielny ksiądz
Ocena:
609
(741)
zarchiwizowany
Skomentuj
(9)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Zakupy w supermarkecie - świeżyzna.
Wykładam zakupy na taśmę, pani kasjerka je kasuje, przechodzę za bramkę i wrzucam je do torby. Wśród nich megapaczka tamponów. Nagle kątem oka widzę jak ręka kasjerki wyciąga się po tampony (już skasowane) i pudełko ląduje po drugiej stronie kasy.
- To jest moje, przecież to pani skasowała - reaguję szybko.
Kasjerka coś burknęła w odpowiedzi i zajęła się moją kartą.
Ludzie, ja rozumiem, że kasjerka w supermarkecie ma przewalone jak w ruskim czołgu. Klienci często piekielni, praca w piątek-świątek, pensja niska, kadra menadżerska wymaga kondycji Terminatora, godziny pracy niechrześcijańskie itp.
Ale tak bezczelnie okradać klienta?
Wykładam zakupy na taśmę, pani kasjerka je kasuje, przechodzę za bramkę i wrzucam je do torby. Wśród nich megapaczka tamponów. Nagle kątem oka widzę jak ręka kasjerki wyciąga się po tampony (już skasowane) i pudełko ląduje po drugiej stronie kasy.
- To jest moje, przecież to pani skasowała - reaguję szybko.
Kasjerka coś burknęła w odpowiedzi i zajęła się moją kartą.
Ludzie, ja rozumiem, że kasjerka w supermarkecie ma przewalone jak w ruskim czołgu. Klienci często piekielni, praca w piątek-świątek, pensja niska, kadra menadżerska wymaga kondycji Terminatora, godziny pracy niechrześcijańskie itp.
Ale tak bezczelnie okradać klienta?
sklepy
Ocena:
204
(256)
Jak młodzi mężczyźni w sklepach komputerowych traktują kobiety po 40-tce, czyli jak odstraszyć klientkę.
Mam niedużą dłoń, dlatego jak kupuję myszki, to musi być ona niewielka. Zdechła mi myszka, więc wybrałam się na giełdę komputerową - czyli popularnie miejsce z zatrzęsieniem małych sklepików z komputerami i akcesoriami.
[J]a: Dzień dobry, potrzebuję myszkę na USB, musi być mała i bez dodatkowych światełek od góry.
Sprzedawca bez słowa podaje mi mysz:
- wielką
- z wtykiem PS2
- ze światełkiem pod rolką.
[J]: Nie rozumie pan - chcę małą myszkę na USB bez żadnych dodatkowych diod.
[S]przedawca: Ale jak ta myszka jest przez jakiś czas bez ruchu, to tak fajnie mruga na niebiesko.
[J]: A mój kot tak fajnie wtedy na to światełko poluje, wskakuje na rękę i łapie za palce pazurami, nie, dziękuję za takie atrakcje.
Sprzedawca niechętnie podaje mi inną myszkę. Też na PS2 i ogromniastą.
[J]: Jeszcze raz tłumaczę, chcę małą myszkę na USB.
[S]: Ale ona jest bardzo dobra i świetnie się układa do dłoni.
Wyjął z pudełka i zaprezentował.
[J]: No dobrze, pan ma ręce jak bochenki chleba, a ja nie, palce nie sięgną mi przycisków, a do tego prosiłam o USB.
Siedzący obok drugi sprzedawca podniósł się i pokazał mi inną myszkę. Ta była mniejsza, ale też z wtykiem PS2
Zrezygnowana podziękowałam i wyszłam. Byłam jeszcze w drzwiach gdy usłyszałam komentarz:
[S]: Baby to same nie wiedzą czego chcą.
Poszłam do następnego sklepu i historia się powtarza. Proszę o małą myszkę na USB i bez żadnych dodatkowych bajerów, dostaję ogromniastą z wtykiem PS2 i światełkiem - identyczną jak zaprezentowana w poprzednim sklepie.
Poprosiłam o coś mniejszego i na USB.
Znów dostałam ogromniastą mychę na PS2 ale tym razem bez diody.
Głośno i powoli powiedziałam:
[J]: Mała myszka na USB, rozumie pan?
[S]: Ale ona jest na USB.
Popatrzyłam na wtyk - jak w mordę strzelił okrągły.
[J]: Czy pan wie jak wygląda USB?
Wyjęłam z torebki kabel USB od mojego telefonu i pokazałam mu wtyk.
[J]: To jest USB, wtyczka jest płaska, a pan mi wciska myszkę z okrągłą.
[S]: Kupi sobie pani przejściówkę i będzie działać. I co się pani upiera na to USB, wszystkie komputery mają okrągłe gniazda do myszy.
[J]: Nie, mój nie ma. Ma tylko USB, to jest mały przenośny komputer typu netbook.
[S]: Ale ma tam pani touchpada, niepotrzebna jest myszka.
[J]: Ale ja chcę mieć do niego myszkę, taki mam kaprys. Ma pan małe myszki na USB?
Rozglądam się po półkach i widzę pasującą mi wielkością myszkę z napisem USB 2.0 na pudełku. Gapię się na nią wymownie.
[S]: Nie mamy takich myszek jakie pani chce.
Wyszłam i znów za plecami usłyszałam kąśliwy komentarz o tym, że babom powinno się zabronić dotykania komputerów.
Trzeci sklep to samo: mówię co chcę i próbują mi wcisnąć coś wprost przeciwnego. Na ladzie układają mi myszki dla olbrzymów, każda z okrągłą wtyczką i za ponad 100 złotych. Za każdym razem przekonują mnie, że koniecznie muszę kupić coś innego niż potrzebuję.
Zirytowana patrzę bezczelnie na sprzedawcę i wypalam:
[J]: To jest proste zdanie: "chcę małą myszkę na USB", której jego części pan nie rozumie?
[S]: Ale ja chcę aby klient był zadowolony, dlatego proponuję pani.... i znów wciska mi coś innego niż powiedziałam.
Po raz kolejny usłyszałam za plecami coś o głupich babach.
Wściekła postanowiłam opuścić ten przybytek i pojechać do supermarketu. Ale postanowiłam dać szansę ostatniemu sklepowi.
Za ladą stoi babeczka, na oko nieco ode mnie młodsza. Wyłuszczam co chcę kupić.
Sprzedawczyni uśmiecha się i mówi:
[S] Rozumiem, chce pani taką zwykłą prostą myszkę do kobiecej dłoni...
I na ladzie w sekundę wylądowały 3 myszki. Wszystkie na USB, każda nieduża. Po chwili dorzuciła dwie mniejsze i jeszcze jedną bardzo malutką. Pokazała palcem typy, które były w różnych wersjach kolorystycznych.
zakupy u niej trwały nie dłużej niż 5 minut.
Na koniec dodam, że zaprezentowane mi myszki były w poprzednich sklepach, tylko jakimś cudem sprzedawcy nie chcieli mi ich sprzedać. Może dlatego, że wciskali mi myszy za ponad 150 zł a te, które mi pasowały były 3 razy tańsze.
Mam niedużą dłoń, dlatego jak kupuję myszki, to musi być ona niewielka. Zdechła mi myszka, więc wybrałam się na giełdę komputerową - czyli popularnie miejsce z zatrzęsieniem małych sklepików z komputerami i akcesoriami.
[J]a: Dzień dobry, potrzebuję myszkę na USB, musi być mała i bez dodatkowych światełek od góry.
Sprzedawca bez słowa podaje mi mysz:
- wielką
- z wtykiem PS2
- ze światełkiem pod rolką.
[J]: Nie rozumie pan - chcę małą myszkę na USB bez żadnych dodatkowych diod.
[S]przedawca: Ale jak ta myszka jest przez jakiś czas bez ruchu, to tak fajnie mruga na niebiesko.
[J]: A mój kot tak fajnie wtedy na to światełko poluje, wskakuje na rękę i łapie za palce pazurami, nie, dziękuję za takie atrakcje.
Sprzedawca niechętnie podaje mi inną myszkę. Też na PS2 i ogromniastą.
[J]: Jeszcze raz tłumaczę, chcę małą myszkę na USB.
[S]: Ale ona jest bardzo dobra i świetnie się układa do dłoni.
Wyjął z pudełka i zaprezentował.
[J]: No dobrze, pan ma ręce jak bochenki chleba, a ja nie, palce nie sięgną mi przycisków, a do tego prosiłam o USB.
Siedzący obok drugi sprzedawca podniósł się i pokazał mi inną myszkę. Ta była mniejsza, ale też z wtykiem PS2
Zrezygnowana podziękowałam i wyszłam. Byłam jeszcze w drzwiach gdy usłyszałam komentarz:
[S]: Baby to same nie wiedzą czego chcą.
Poszłam do następnego sklepu i historia się powtarza. Proszę o małą myszkę na USB i bez żadnych dodatkowych bajerów, dostaję ogromniastą z wtykiem PS2 i światełkiem - identyczną jak zaprezentowana w poprzednim sklepie.
Poprosiłam o coś mniejszego i na USB.
Znów dostałam ogromniastą mychę na PS2 ale tym razem bez diody.
Głośno i powoli powiedziałam:
[J]: Mała myszka na USB, rozumie pan?
[S]: Ale ona jest na USB.
Popatrzyłam na wtyk - jak w mordę strzelił okrągły.
[J]: Czy pan wie jak wygląda USB?
Wyjęłam z torebki kabel USB od mojego telefonu i pokazałam mu wtyk.
[J]: To jest USB, wtyczka jest płaska, a pan mi wciska myszkę z okrągłą.
[S]: Kupi sobie pani przejściówkę i będzie działać. I co się pani upiera na to USB, wszystkie komputery mają okrągłe gniazda do myszy.
[J]: Nie, mój nie ma. Ma tylko USB, to jest mały przenośny komputer typu netbook.
[S]: Ale ma tam pani touchpada, niepotrzebna jest myszka.
[J]: Ale ja chcę mieć do niego myszkę, taki mam kaprys. Ma pan małe myszki na USB?
Rozglądam się po półkach i widzę pasującą mi wielkością myszkę z napisem USB 2.0 na pudełku. Gapię się na nią wymownie.
[S]: Nie mamy takich myszek jakie pani chce.
Wyszłam i znów za plecami usłyszałam kąśliwy komentarz o tym, że babom powinno się zabronić dotykania komputerów.
Trzeci sklep to samo: mówię co chcę i próbują mi wcisnąć coś wprost przeciwnego. Na ladzie układają mi myszki dla olbrzymów, każda z okrągłą wtyczką i za ponad 100 złotych. Za każdym razem przekonują mnie, że koniecznie muszę kupić coś innego niż potrzebuję.
Zirytowana patrzę bezczelnie na sprzedawcę i wypalam:
[J]: To jest proste zdanie: "chcę małą myszkę na USB", której jego części pan nie rozumie?
[S]: Ale ja chcę aby klient był zadowolony, dlatego proponuję pani.... i znów wciska mi coś innego niż powiedziałam.
Po raz kolejny usłyszałam za plecami coś o głupich babach.
Wściekła postanowiłam opuścić ten przybytek i pojechać do supermarketu. Ale postanowiłam dać szansę ostatniemu sklepowi.
Za ladą stoi babeczka, na oko nieco ode mnie młodsza. Wyłuszczam co chcę kupić.
Sprzedawczyni uśmiecha się i mówi:
[S] Rozumiem, chce pani taką zwykłą prostą myszkę do kobiecej dłoni...
I na ladzie w sekundę wylądowały 3 myszki. Wszystkie na USB, każda nieduża. Po chwili dorzuciła dwie mniejsze i jeszcze jedną bardzo malutką. Pokazała palcem typy, które były w różnych wersjach kolorystycznych.
zakupy u niej trwały nie dłużej niż 5 minut.
Na koniec dodam, że zaprezentowane mi myszki były w poprzednich sklepach, tylko jakimś cudem sprzedawcy nie chcieli mi ich sprzedać. Może dlatego, że wciskali mi myszy za ponad 150 zł a te, które mi pasowały były 3 razy tańsze.
sklepy komputerowe
Ocena:
927
(1007)
‹ pierwsza < 1 2
« poprzednia 1 2 następna »