Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

arai

Zamieszcza historie od: 22 maja 2011 - 8:22
Ostatnio: 7 marca 2021 - 18:33
  • Historii na głównej: 19 z 19
  • Punktów za historie: 10152
  • Komentarzy: 55
  • Punktów za komentarze: 488
 

#11644

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed ładnych paru lat, kiedy jeszcze było nas stać na nowe samochody.
Nowy, kupiony w salonie, francuski. Prestiżowa limuzyna klasy wyższej, na gwarancji. Mieliśmy działkę bardzo daleko od domu. Byłem tam, kiedy w aucie omówił współpracy rozrusznik. Niby drobiazg, jeździć się da, tylko z rozpoczęciem jazdy problem. Co tu robić, auto na gwarancji, pojechałem szukać, ASO (Autoryzowana Stacja Obsługi dla niewtajemniczonych).
Odnalazłem w pobliskim mieście, ale tu zaczęły się schody. Panowie stwierdzili, że rozrusznik nie jest objęty gwarancją, a tak w ogóle to takiego nie mają, bo nietypowy model. No cóż, trudno, pojechałem szukać innego ASO. Znalazłem w kolejnym, większym już mieście, dawniej wojewódzkim. Panowie pokiwali głowami, następnie stwierdzili, że awaria z winy klienta i nie obejmuje jej gwarancja. Znaczy, że popsułem. Dodali też, nie kryjąc satysfakcji, że nie wymienią mi nawet jakbym chciał zapłacić, bo nie ma – nietypowy model. Ręce mi opadły, zadzwoniłem do serwisu w swoim miejscu zamieszkania, powiedzieli że bez problemu wymienią mi na gwarancji i kiedy bym mógł podjechać, bo oczywiście mają na stanie. Tylko jak się tam dostać, kilkaset km bez gaszenia silnika? Wracając na działkę mijałem blaszaną, lekko zardzewiałą tablicę „AUTO ELEKTRYKA”. Co mi tam, gwarancja czy nie, spróbuję – pomyślałem i zjechałem z drogi.
„AUTO ELEKTRYKA” okazała się delikatnie rzecz mówiąc bardzo niepozorna. Przerobiona stodoła w wiejskim obejściu. Typowo rolnicze akcesoria na każdym kroku, karbidowa spawarka. Pojawił się Pan Elektryk. Nie wiem, czy kiedyś widzieliście wstrząsający reportaż p.t. „Arizona”, ale wyglądał jak jeden z bohaterów, z beretem z antenką włącznie. Ale nie wymiękłem. Lśniące białymi płytkami i mechanikami w nowiutkich kombinezonach serwisy zdążyły mnie już tego dnia rozczarować tak epicko, że nie ruszało mnie już nic. Wytłumaczyłem w czym rzecz.
-Niech pan pokaże – zakomenderował.
Otwarłem maskę. Nowoczesny zachodni samochód z dużym silnikiem – przestrzeń pod maską równiutko zabudowana obudowami, osłonami i plątaniną kabli.
-Nawet go nie widać, boję się tego ruszać – oświadczył – auto na gwarancji, zauważą, że kręcone i panu anulują, kłopot będzie.
Ale miałem to gdzieś.
-Jestem mechanikiem, pozwoli mi pan samemu u siebie na warsztacie zrobić? – zapytałem.
-Jeśli jest pan mechanikiem, to niech mi pan ten rozrusznik wymontuje z auta, to go panu naprawię – odparł.
I tak zrobiliśmy. Wybebeszyłem rozrusznik, skrzętnie ukryty przez francuskich inżynierów w najgorszym możliwym miejscu, z dostępem tak utrudnionym jak to tylko było możliwe. Francja elegancja. Wręczyłem Panu Elektrykowi.
I tutaj zaczęła dziać się Magia. Opadła mi szczęka i patrzyłem oniemiały. Wiedza, sprawność i doświadczenie Pana Elektryka wprawiła mnie w osłupienie. Używając, z tego co widziałem, wykonanych domowym sposobem przyrządów i urządzeń zastosował skomplikowaną i zaawansowaną metodę naprawy, na którą ja bym się nie odważył. Takie procedury widywałem w „wyspecjalizowanych serwisach” w wykonaniu „ekspertów”.
Pan Elektryk pracował niesamowicie pewnie, szybko i sprawnie, jak automat. W nieco ponad godzinę zregenerował uszkodzony element, przywracając 100% sprawność rozrusznika. Oddał mi go, żebym zamontował z powrotem, co uczyniłem. Wszystko działało jak należy.
Koszt naprawy – 20 zł, które wcisnąłem mu do ręki niemal siłą, nawet tyle nie chciał wziąć, bo ja pomagałem...
Jechałem do domu wstrząśnięty i zamyślony. Jak zawiłe są ludzkie losy. I co to są Okna Możliwości. Kim byłby Pan Elektryk, gdyby zamiast do swojej stodoły z karbidową spawarką trafił na Uniwersytet? Co by teraz robił?
Przy robocie Pan Elektryk ze mną gawędził, mówił, że lubi czytać, szczególnie o fizyce.
Tego dnia dowiedziałem się, co to jest Teoria Strun Bozonowych i Splątanie Kwantowe.

Wesoły Warsztat daleko od domu

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1303 (1361)

#10548

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ze szczęśliwym finałem, o synu marnotrawnym.
Pewnego razu mieliśmy ciekawe zlecenie. Powypadkowa naprawa a następnie tunningowe malowanie całego pojazdu. Obiekt: Golf 1 generacji, wersja GTI, rzadkość. Autko choć bardzo stare było (poza rozbitym przodem) w zaskakująco dobrym stanie.

Przyprowadzili go młodzi chłopcy, żel we włosach, markowe ciuchy, totalna opalenizna z solarium i poziom wypowiedzi hmmm dyskotekowy... Trochę nam szkoda było auta, które choć było już zacnym youngtimerem miało założony „wiadrowydech”, diodki, neony i inny szajs. No ale klient – wiadomo, jego auto, jego gust. Zlecenie przyjęte, panowie do końca nie wiedzieli czego chcą ale wreszcie stwierdzili, że ma być „ładnie”, a kasa to nie problem. Zostawili dokumenty, kluczyki i poszli.

Na warsztacie pracował bardzo zdolny blacharz, generalnie miał serce do roboty i naprawa blacharska była wykonana bez zarzutu. Następnie przyszła kolej na malowanie. Zdecydowaliśmy się na gradient. Głęboka ultramaryna perła, jaśniejsza na dachu i przechodząc w poszycia drzwi ciemniejąca w metallic by na samym dole przejść w jeszcze ciemniejszy, z lekkim śliwkowym odcieniem brokat. Zadanie ambitne, ale udało się idealnie.

Zmiana koloru była bardzo subtelna, niemal niedostrzegalna na pierwszy rzut oka, ale zatrzymując wzrok na chwilę obserwator zauważał, że zmienia się nie tylko odcień ale i faktura lakieru, od bardzo drobnej perły, przez coraz grubszy metallic aż po brokat i brokat z efektem trójwymiarowym na progach. Skończyliśmy po około dwóch tygodniach. Głębia koloru przyciągała wzrok jak magnes. Lakier był nieskazitelny, wyglądał pięknie i niepowtarzalnie. A tymczasem klientów brak. Telefonu nie odbierają, nie przychodzą. Prawie miesiąc przestawialiśmy nieszczęsne auto po warsztacie i placu przed nim, aż Szef stracił cierpliwość i kazał go odwieźć na pobliski parking strzeżony. Mijały tygodnie i ani śladu po właścicielu, co jakiś czas chodziliśmy na parking odpalać auto, żeby się nie zastało.

Po kolejnych czterech miesiącach (!) pojawił się pan w średnim wieku i od samych drzwi naskoczył na Szefa:
- To nie warsztat, to jakaś kpina, ile można lakierować samochód! Wy trzymacie tylko to auto i wyłudzacie kolejne pieniądze ! - itd. itp.
Szef zaniemówił, widać było, że stara się skojarzyć o co w ogóle chodzi. W końcu zaskoczył.
- A to panu pewnie o tego Golfa chodzi ! – Wyraźnie się ucieszył. – Przecież on jest już gotowy od prawie pięciu miesięcy, a pieniędzy żadnych nie wyłudzamy, grosza jeszcze nie dostaliśmy!
Klient był wyraźnie wstrząśnięty, przestał się awanturować i nastał czas wyjaśnień. Najpierw on się wylegitymował i potwierdziliśmy, że faktycznie to on jest na dowodzie rejestracyjnym. Potem wycieczka na parking i potwierdzanie, jak długo auto już tam przebywa. Co się okazało – syn tego pana „pobrał” od ojca dosyć poważną kwotę na rzekome naprawy i lakierowanie, opowiadając, że ciągle nie możemy skończyć. Nasza robota była wyceniona na 2,8 tyś. i tyle było do zapłaty, co wyraźnie klienta zaskoczyło, że tylko tyle.

- No to już wszystko wiem. - Panu twarz dosłownie stężała a wzrok miał taki jaki mają masowi mordercy tuż przed popadnięciem w szał krwi. Zaskoczył jednak Szefa i nas, pytając całkiem spokojnie:
- Ile dla pana jest warty ten samochód?
Tym oto sposobem córka Szefa stała się szczęśliwą posiadaczką niebanalnie pomalowanego zabytkowego Golfa GTI. Pozytyw tej sytuacji taki, że naprawdę rzadkie i cenne auto trafiło w dobre ręce. Pierdzirurka, neony i reszta wyposażenia z wiejskiej dyskoteki zniknęły już następnego dnia. Auto do dziś nie zmieniło właścicielki, dorobiło się szytej na zamówienie tapicerki i kilku innych gustownych detali. Było i zapewne jeszcze będzie ozdobą niejednego zlotu.

A ja się tylko zastanawiam, jak marnotrawny syn tłumaczył się ojcu z przepuszczonych pieniędzy i tych 5 miesięcy naszego rzekomego malowania auta...

Wesoły Warsztat

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 768 (832)

#10680

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zbliża się sezon wakacyjny, a więc wyjazdy na wczasy. Progi warsztatów zaczną być znów szturmowane przez specyficzny typ klienta. Nazywaliśmy ich „Wczasowicze”.
Wczasowicz charakteryzuje się tym, że przyjeżdża niezapowiedziany i domaga się natychmiastowej naprawy, ponieważ zazwyczaj następnego dnia, lub też wieczorem wyjeżdża na wakacje. Bardzo się spieszy, prośbą i groźbą próbuje zmusić warsztat i mechaników do podjęcia się misji często niewykonalnych. Wczasowicz bowiem cały rok po poprzednich wakacjach nic nie robi przy samochodzie (bo wtedy nie jedzie na wakacje, więc po co), stan więc jego pojazdu często bywa opłakany.

Jeden jednak wyznaczył nowe standardy pojęcia „Wczasowicz”. Otwieraliśmy warsztat o 7 rano, kiedy przyszliśmy rano do pracy zastaliśmy przed bramą czekający już samochód. Wczasowicz ale chyba już w drodze, spoglądaliśmy ciekawie – auto wyładowane ile wlezie, na dachu box i wózek, w środku Wczasowicz, jego małżonka, dwoje dzieci i pies. Lokalne rejestracje potwierdziły nasze obawy, oni nie byli w drodze i nie przywiodła ich do nas niespodziewana awaria. Oni dopiero startowali...
- Dzień dobry, ja chciałem szybko ustawić zbieżność i pospawać tłumik – zagadał klient. Zaprosiliśmy na kanał, faktycznie dźwięki jakie było słychać nie pozostawiały wątpliwości, że tłumik wymagał reanimacji. Kiedy jednak samochód wjeżdżał na halę, podpadało nam, że uczynił to jakoś tak chwiejnie i jakby krzywo potem stał. No ale może taki załadowany. Po wjechaniu zaczęły się schody – auto musiało być rozładowane w celu ustawiania zbieżności. Po długich targach i przekonywaniu, że jest to naprawdę konieczne – z naszą pomocą rozpoczął się wyładunek. Byliśmy zdumieni, jak wiele bambetli mieści się do starego Mondeo I kombi. Żona była zdegustowana, dzieci zachwycone, pies szczekał.

Po zbudowaniu sterty dobytku, zajmującej niemal całą poczekalnię dla klientów chcieliśmy się zabrać do roboty. Pierwszy pod auto wszedł Andrzej i zanim do niego dołączyłem usłyszałem słowo-klucz:
– O k...wa.. – wypowiedziane z mieszaniną szoku i załamki.

Pamiętać należy, że Andrzej widział już w życiu niemal wszystko, z czego większość rzeczy co najmniej dwa razy, a w dodatku prawie nigdy nie przeklina. Tym razem jednak zrobił wyjątek co bardzo mnie zaniepokoiło. Prędko poznałem przyczynę. W tym aucie, w stanie w jakim się znajdowało, ustawienie zbieżności nie było możliwe. Sprawdziliśmy wszystko i podsumowanie było szokujące: pęknięta sprężyna zawieszenia, sworznie wahaczy – zużyte do stanu zagrażającego wypadkiem, końcówki drążków – to samo, drążki całkowicie zużyte, tuleje wahaczy – w zasadzie nie istniały, amortyzatory – wycieknięte, nie działające zarówno przednie jak i tylne. Tarcze hamulcowe, wentylowane, zużyte do tej grubości, że w miejscach, gdzie są wewnętrzne puste przestrzenie pomiędzy żeberkami, z zewnątrz było już widać fioletowe „duszki” gdzie zbyt cienkie już ścianki przegrzewały się. Czujniki ABS – brak. Łączniki stabilizatora – w zasadzie brak, były tylko końce, środki zgniły i nie było ich już. Tłumika pospawać się nie dało, ponieważ... nie było go. Układ wydechowy kończył się tuż za katalizatorem, reszty nie było. Szef zakomunikował małżeństwu co i jak. Mąż zrobił głupią minę, że to przecież drobiazg (!) i że to przecież w godzinkę... bo oni nad morze ( a daleka tam droga od nas...). Sądząc po twarzy żony – rozwód wisiał w powietrzu.

Klient zaczął błagać Szefa, że on nie miał czasu, że on tak to tylko do pracy tym autem i nic nie czuł (!!) że on prosi, że mają wykupione wczasy od dziś... Tak oto rozpoczęła się reanimacja Wczasowego Auta. Pracowaliśmy we dwóch, momentami we trzech, jednak roboty był ogrom i nie szło wcale tak szybko.

Małżonkowie kłócili się niemal cały czas. Pies szczekał. Jedno dziecko głównie płakało, drugie pomimo Szefa i częściowo matki (kiedy miała przerwę w kłóceniu się z mężem) wysiłków ciągle wchodziło gdzie nie powinno aż w końcu znalazło wanienkę z przepracowanym olejem, reszty się domyślcie. Sytuacja stawała się krytyczna.

W końcu Szef pojechał po wnuczkę, następnie zabrał też dzieci Wczasowiczów i pojechał z całym przedszkolem do ZOO, opuszczając zagrożony teren. Rodzice chyba nie zauważyli zniknięcia pociech, ale trochę ucichło, co bardzo nam pomogło. W pewnym momencie Wczasowa Żona odmaszerowała w nieznanym kierunku – zrobiło się ciszej. Pozostało nam tylko przywiązać psa do drzewa za warsztatem (cały czas szczekał) i nasze warunki pracy stały się znośne. Ile było do zrobienia? Zaczęliśmy przed 8, uwijając się i rezygnując z obiadu skończyliśmy tuż przed 18. Pozostało jeszcze pomóc Wczasowiczowi pakować z powrotem bagaże i przyprowadzić psa (który nadal szczekał). Przed 19 Szef przywiózł od siebie z domu nakarmione Wczasowe dzieci. Klient bez słowa zapłacił niemały rachunek, zabrał dzieci, psa (tak, szczekał dalej) i pojechał. Chyba szukać żony.

Mam nadzieję, że ich małżeństwo przetrwało tą próbę. I że w końcu dotarli nad morze.

Wesoły Warsztat

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1449 (1511)

#10343

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W pewne sobotnie przedpołudnie najpierw usłyszeliśmy agonalne rzężenie silnika, potem resztkami sił wtoczył się na plac przed warsztatem całkiem nowy model bardzo ładnego francuskiego samochodu. Nowoczesny francuski silnik diesla, komfort, moc i ekonomia... ciężko było skojarzyć te pojęcia z odgłosami, jakie wydawał.
Wysiadł mocno a nawet bardzo mocno zdenerwowany kierowca, poszedł porozmawiać z Szefem i już za chwilę wpychaliśmy auto na kanał, nawet nie próbując go ponownie zapalać.
Rozpoczęliśmy oględziny w poszukiwaniu przyczyny tak fatalnej kondycji silnika w naprawdę młodym i ładnie utrzymanym aucie.

Tymczasem właściciel wyjął telefon i nerwowo spacerując po placu przed warsztatem zaczął rozmawiać z żoną.
Trudno nazwać to rozmową. Dokładnie mówiąc mężczyzna łajał swoją ślubną (która, jak się domyślaliśmy była użytkowniczką auta) od najgorszych, pomstując jak można było doprowadzić samochód do takiego stanu! Mąż nie szczędził gorzkich słów, wylewał żale, co go podkusiło, żeby kupować jej samochód, jaką trzeba być idiotką, żeby tak zajechać auto. Wyrażał nawet obawy o inteligencję ich obecnych i nienarodzonych jeszcze dzieci, jeśli te odziedziczą ją po matce...

Tymczasem my robiliśmy swoje i jak się okazało, zagadka co doprowadziło silnik od stanu takiego w jakim był – nie była trudna do rozwikłania.
Szef podjął się misji przekazania hiobowych wieści :
-Proszę pana, już wiemy co się stało, ktoś zatankował benzynę zamiast oleju napędowego i to jest przyczyną... – Szef nie dokończył.
Twarz klienta zaczęła się zmieniać. Najpierw poczerwieniał, potem zbladł. Wybałuszył oczy a następnie zrobił taką minę, jakby właśnie miał zawał, albo nawiązał kontakt z Obcymi.
- Ja... ja właśnie jadę ze stacji benzynowej – wykrztusił.

Wesoły Warsztat

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1088 (1158)

#10273

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnym, którego spotkała zasłużona kara.
Do warsztatu przyjechał jeden z klientów „których nie obsługujemy”.
Gość podpadł już nieraz, piekielny – to mało powiedziane. Już dawno temu skończyło się tym, że Szef odmówił mu napraw i odesłał do konkurencji. Pocztą pantoflową wiedzieliśmy, że krok ten konkurencji zysków nie przysporzył, a wręcz posądzali nas o sabotaż za pomocą tego jegomościa.

Tym razem jednak przyjechał skruszony, prosił, prawie błagał, żebyśmy jednak zrobili wyjątek, on będzie grzeczny tylko „błagam zróbcie coś”.
W samochodzie coś uporczywie stukało, doprowadzając ponoć do rozpaczy. Podobno nikt nic nie mógł zrobić. Zlecenie zostało w końcu przyjęte.
Faktycznie, podczas jazdy po dziurach – stuka gdzieś z tyłu.
Drobiazgowe sprawdzanie zawieszenia – bez rezultatu. Wyjęliśmy z auta wszelkie ruchome przedmioty, częściowo zdemontowaliśmy wykładzinę podłogi i tylne siedzenia – „stukacz” pozostaje nieuchwytny.

Zaczynałem demontować tapicerkę, kiedy klient jednak nie wytrzymał. Wszczął iście piekielną awanturę, czemu tak długo, sami debile na warsztacie, on nam pokaże, on to, on tamto... Szef kazał klientowi wyjść na godzinę, mnie natychmiast wszystko składać, klient ma sobie za godzinę zabrać auto. Ucichło, piekielny poszedł.

Mnie jednak nie dawało spokoju i skoro już miałem do połowy rozmontowane – zdjąłem do końca obicie tylnego słupka. Przez otwór w profilu zobaczyłem przyczynę stukania, zapewne prezent od innego mechanika, któremu facet zalazł za skórę ... niewielki klucz oczkowy, zawieszony na drucie. Na kluczu była przyczepiona karteczka z napisem „ Ale się ch..ju naszukałeś”.

Wybuch mojego histerycznego śmiechu przywołał Szefa i kolegów. Po chwili śmiali się już wszyscy. Kiedy już ochłonęliśmy, niepewnie spytałem Szefa
-Co mam z tym zrobić?
-Jak to co? Poskładaj panu ładnie samochód, tylko żeby niczego nie brakowało! – jego spojrzenie było WYMOWNE.

Poskładałem. Wyzywając nas i złorzecząc klient zabrał auto. Więcej nas nie odwiedzał.
Jak się okazuje wnerwieni mechanicy potrafią być równie mściwi jak budowlańcy.

Wesoły Warsztat

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1160 (1240)

#10239

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zawsze należy odnosić się do klienta z szacunkiem. Taką zasadę mi wpojono i tego się trzymam. Czasem niestety przychodzi wstydzić się za rodaków. Oto historia o piekielnych sprzedawcach.
Pewnego dnia do naszego warsztatu przyjechała piękna i bardzo droga niemiecka limuzyna.
Właściciel – Rosjanin. Wyglądał jak typowy przedstawiciel moskiewskiej mafii z kryminalnego filmu.
Trochę nam mina zrzedła.
Dres, wielki złoty łańcuch, Rolex, sygnet, ciemne okulary i sumiasty wąs.
Mówię po rosyjsku, zostałem oddelegowany do jego obsługi.
Pan okazał się zaskakująco miłym klientem i w dodatku prezentował ten najbardziej cenny typ klienta warsztatu: „zobaczcie, sprawdźcie, naprawcie”.

Oględziny niestety wykazały, że jest rzadko spotykana awaria, a potrzebnej części zamiennej nie ma na miejscu nawet pobliski serwis tej marki. Podczas gdy koledzy obdzwaniali bliższe i dalsze hurtownie, klient poprosił, żeby napisać mu na kartce co potrzebne – też będzie szukał.
Część udało się namierzyć w hurtowni w sąsiednim mieście.
Na wieść o tym klient zaproponował, że zapłaci za to, że ktoś tam z nim pojedzie, żeby kupić – zależało mu na czasie. No to pojechaliśmy, moim raczej bardzo skromnym pojazdem, rozmawiając po drodze o samochodach i o Rosji.
Kiedy weszliśmy do hurtowni sprzedawcy najpierw długo i konsekwentnie nas ignorowali.
Czekając na swoją kolej dalej gawędziliśmy – po rosyjsku. Kiedy w końcu jeden raczył się nami zainteresować – Rosjanin, zanim zdążyłem się odezwać bez słowa, podał sprzedawcy kartkę z wypisanym indeksem potrzebnej części.
Panowie widać uznali, że obaj nie mówimy po polsku, kiedy długo guzdrali się z wydaniem towaru głośno komentowali: „Pierd...leni ruscy”, „po ch...j im części do takiego drogiego auta, pewnie ukradli”, „ciekawe czym zapłacą, pewnie samogonem” itp. Było niemiło, ale milczałem.

Kiedy wreszcie wystawiono paragon, „mój” Rosjanin podszedł do kasy, wyjął gruby rulon banknotów o wysokim nominale, odliczył odpowiednią ilość, rzucił sprzedawcy i powiedział piękną polszczyzną:
- Tylko dobrze wydaj resztę, sprawdzę.
Ekipa za ladą zamilkła i zbladła. ja zrobiłem klasyczny szczękopad. Kasjer mocno zmieszany wydał resztę.
Rosjanin zwrócił się do mnie, tez po polsku:
- Chodźmy młody człowieku, więcej nie będziemy ty kupowali, bo obsługa tu niemiła.

Tak oto najadłem się wstydu za rodaków. Ale złe wrażenie chyba zatarliśmy z kolegami z warsztatu, bo limuzyna na donieckich rejestracjach została skutecznie naprawiona w ciągu następnych dwóch godzin. Jej właściciel został naszym stałym klientem. A fajnie mieć klienta, który w stosunku do samochodu kieruje się zasadą „kasa nie gra roli”.

Wesoły Warsztat

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1027 (1085)

#10144

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z morałem o kliencie, który nie okazał się do końca piekielny (na szczęście).
Środek sezonu wakacyjnego, mały ruch na warsztacie. Przyjechał klient niemłodym już pojazdem znanej niemieckiej firmy z Wolfsburga.
Przywitał się i mówi, że chce żeby wymienić mu końcówki drążków kierowniczych.
Żaden problem, było wolne stanowisko, klient części miał – robimy od razu.
Praca nieskomplikowana, tylko jego stare końcówki były nawet w niezłym stanie. No ale chce i już. Szybka regulacja zbieżności na koniec, gość zapłacił i pojechał.
Za pół godziny wraca, poczuliśmy się niepewnie – reklamacja? Nie.
Klient chce nowe sworznie wahaczy. Sytuacja ta sama, stare są całkiem niezłe ale mają być nowe i już. Wymieniamy. Zapłacił, pojechał.

Za kolejne pół godziny jest z powrotem.
Chce nowe łączniki stabilizatora. Oglądamy – ma dobre. Upiera się, ale skonsternowany Szef zaczyna gościa wypytywać, dlaczego, czy może jednak my powinniśmy sprawdzić czy koniecznie trzeba. Klient postanowił wykonać „telefon do przyjaciela”. Zaczyna konsultować się z jakimś ekspertem telefonicznie, padają takie słowa jak „półosie”, „łożyska”, „sprzęgło”, „wahacze”. Upierał się nadal, ale w końcu argument „niech Pan da się przejechać zanim Pan zbankrutuje” chyba podziałał. Pojechali z Szefem na jazdę próbną posłuchać co w aucie stuka i wydaje „potworne odgłosy”.

Po 5 minutach wrócili, Szef osobiście otwarł maskę i odłączył... linkę napędu prędkościomierza, którego wysłużony już mechanizm w czasie jazdy piekielnie terkotał i wydawał odgłosy mielenia. Klient sprawdził, pomogło – samochód „naprawiony”, nie terkocze. Z nieco kwaśną miną podziękował i jak to określił, udał się na poważną rozmowę ze szwagrem. Jaki stąd morał? W sporadycznych przypadkach mechanicy są w stanie zlokalizować usterkę samodzielnie, bez pomocy Szwagra, warto im dać czasem szansę.

Wesoły Warsztat

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 732 (798)

#10100

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ze sklepu z częściami samochodowymi. Obecnie, po latach wiem już, że takie coś to standard, wtedy mnie to jeszcze szokowało.
Przyszedł klient, chciał kupić klocki hamulcowe. Niby wszystko w porządku, ale klient chciał dwa. Klocki są pakowane w kompletach po cztery sztuki, wymienia się zawsze komplet, żeby hamulce równo działały. Klient jednak chce dwa. Na nic tłumaczenia. Gość ostro trwa przy swoim, zaczyna podnosić głos, ja coraz bardziej zdesperowany, szkolenia, jak bardzo trzeba być miłym dla klienta wciąż jeszcze w pamięci, a kompletu rozbić nie mogę.
Sytuację zauważył kolega, stary wyga, ruszył na ratunek. Zagadał do klienta konfidencjonalnym tonem:
- Szefie, ja panu sprzedam dwa.
- No nareszcie jakiś sensowny sprzedawca – Ucieszył się klient. – Ile płace?
- 68 zł. – Bez zmrużenia oka kolega (czyli tyle, co komplet 4 szt.)
Klient spojrzał na mnie z triumfem, zapłacił w kasie, otrzymał dwa wyjęte z pudełka klocki hamulcowe i poszedł sobie.
Kolega z miną Leona Zawodowca wrzucił pudełko z pozostałymi dwoma klockami do kosza na śmieci.
- Patrz i się ucz Młody, tak się robi jak klient chce tylko dwa.
Zapamiętałem lekcję i od czasu do czasu bardzo mi się to przydaje, nie tylko do klocków hamulcowych. W sumie jak ktoś chce pół rolki jednorazowych pokrowców na siedzenia, to czemu nie. Liczy się przecież zadowolenie klienta.

Wesoły Warsztat

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 765 (827)

#10026

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałem w warsztacie, całkiem niezłym, kompetentna załoga, właściciel na poziomie – dawaliśmy radę.
Pewnego dnia pojawił się klient z terenowym autem, z silnikiem Diesla. Auto intensywnie dymiło na czarno przy przyspieszaniu.
Klient był z gatunku tych, którzy WIEDZĄ. Ekstremalny przypadek, z wydrukami z internetowych forów w ręku. Chciał, żeby mu wymienić końcówki wtryskiwaczy, które już miał ze sobą, był przekonany, że one są powodem awarii.
Na nasze nieśmiałe propozycje, że może jednak sprawdzimy co i jak wściekł się, zwyzywał od nieuków i kazał zawołać Szefa. Jemu poskarżył się, że robole i nieuki (jestem inżynierem) nie będą go pouczali i naciągali, on ma internet i WIE.
Szef przyjął zlecenie, ale kiedy klient się oddalił, kazał jednak sprawdzić auto. Jak łatwo się domyślić przyczyna była całkowicie inna, wtryski pracowały dobrze.
Szef kazał nic nie wymieniać – czekamy na klienta.

Klient przyszedł, pyta czy gotowe. Szef, że nie wymieniliśmy, bo w naszym warsztacie nie wymieniamy dobrych części na dobre – bo nie naciągamy klientów, a przyczyna awarii jest inna i nam w tej chwili już znana.
Klient stał się purpurowy, wrzasków i wyzwisk nie przytaczam, ale musiał poczuć się wyjątkowo dotknięty tym, że kwestionujemy JEGO-NIESKOŃCZONĄ-WIEDZĘ.

Na odchodnym niewzruszony Szef krzyknął, że znamy przyczynę awarii i jak klient ochłonie, to chętnie mu naprawimy.
Potem poswimmingował czas. Konkretnie jakiś tydzień.

Na plac zajeżdża znany nam już pojazd z czarnym dymkiem i piekielnym w środku.
Skruszonym. Idzie do Szefa i mówi, że jak jesteśmy tacy mądrzy, to mamy mu to naprawić.
Szef zażądał przeproszenia mechaników. Przeprosiny nastąpiły – klient musiał być już naprawdę zdesperowany.
Ok., otwieramy maskę, naszym oczom ukazuje się widok: wtryski z nowymi plombami (ktoś mu jednak założył te nowe końcówki – 200zł/szt), świeżutka, regenerowana pompa wtryskowa z plombami renomowanej firmy (1500zł plus montaż). A auto nadal dymi...
Wywiązał się dialog:
Szef do mechanika: – Andrzejku, napraw panu.
Andrzej wyjął z kieszeni kombinezonu mały śrubokręt, podszedł do auta.
A: Niech pan spojrzy... – Do klienta. - O tutaj jest przewód od intercoolera, ktoś nie dokręcił obejmy i jak turbina się załącza, to ciśnienie tędy uchodzi.
Andrzej dokręcił obejmę śrubokrętem – Gotowe.
Szef do Klienta: – Dziś był pan miły, więc naprawa gratis.
Mina tego człowieka – absolutnie bezcenna.

Pozdrawiam wszystkich czytelników internetowych mądrości. Przykręcilibyśmy mu to od razu, gdyby tylko pozwolił. Wolał jednak wydać ponad 2 tys. bo na forum pisało...

Wesoły Warsztat

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1188 (1268)