Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ciemnablondynka

Zamieszcza historie od: 25 listopada 2010 - 14:14
Ostatnio: 10 sierpnia 2015 - 16:14
  • Historii na głównej: 7 z 25
  • Punktów za historie: 6778
  • Komentarzy: 158
  • Punktów za komentarze: 992
 

#24188

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pojawiły się teksty o psychologach, to może i ja dołączę.

Działo się to już jakiś czas temu. Byłam w stanie fatalnym - toksyczny związek, przepracowanie, a do tego nadchodził "termin porodu". Piszę w cudzysłowie, bo to był szacowany termin zakończenia ciąży, którą straciłam. Tenże termin dobijał mnie najbardziej, wszystko z rąk leciało, w domu w kółko płakałam, stwierdziłam, że tak być nie może, a sama sobie nie poradzę (niestety, był to też taki okres, w którym żadnej przyjaciółki nie miałam).
Poszłam do poradni psychologicznej (jako że sama utrzymywałam siebie, mieszkanie i faceta-alkoholika, pieniędzmi nie śmierdziałam) na bezpłatne "konsultacje".
Siedzę na kozetce, hektolitry łez wylewam, opowiadam pani psycholog, jak to poroniłam dzień po zakupieniu wyprawki.
Pani psycholog siedzi, kiwa głową, a na zakończenie mówi: "Wie pani, ja bym tu zaproponowała cykl dziesięciu spotkań, ale musiałaby pani się zapisać do mojej koleżanki, bo ja na MACIERZYŃSKI idę" (serio, powiedziała to "wielkimi literami").

Ok, rozumiem, macierzyński jest potrzebny, czemu nie. Tylko nie powinno się chyba mówić (zwłaszcza w ten sposób, jakby się przechwalało) tego kobiecie, która płacze po straconym dziecku... Mogła mi powiedzieć cokolwiek, albo po prostu odmówić prowadzenia "mojej sprawy" i bez tłumaczenia przekazać koleżance...

poradnia psychologiczna w Warszawie

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 654 (786)
zarchiwizowany

#19307

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o tym, jak to dobrze mieć znajomą pracującą w restauracji.

Koleżanka jest kelnerką w pewnej restauracji słynących z włoskich placków. Często z innymi koleżankami pojawiałyśmy się tam na plotki i obiad (w takiej kolejności) - prawie zawsze wtedy, gdy koleżanka miała zmianę - gdy zdarzało jej się parę chwil wolnego, dołączała do nas.

Któregoś dnia, niestandardowo, zamiast pizzy wzięłyśmy "bar sałatkowy". Wcinamy różne zdrowe pyszności, aż nam się uszy trzęsą, gdy podbiega koleżanka.

Koleżanka: Jejku, dziewczyny, zapomniałam wam powiedzieć, jak zamawiałyście... Mam nadzieję, że żadna nie wzięła tej sałatki z kapustą, która stoi w lewym rogu barku?
My: Nie, chyba nie... Taka ślicznie udekorowana? To nie, na pewno nie.
Koleżanka: A, to bardzo dobrze. Bo ta sałatka jest z przedwczoraj. Innym klientom nie mówimy...

Pizzeria

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (200)

#18822

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny szef? Czemu nie? Taką historię też mam :)

Działo się to w 2005 roku. Miałam "umówioną" robotę na wakacje, jednak coś nie wyszło ze zleceniami dla firmy, z którą z reguły wakacyjnie współpracowałam i zostałam na lodzie. Dlatego odpowiedziałam na ogłoszenie "zatrudnię recepcjonistkę do hotelu". W sumie czemu nie, jak przygoda, to tylko w Warszawie, zwłaszcza że hotel niedaleko (kilka przystanków, a zdarzało mi się chodzić piechotą).
Pani właścicielka zachwycona - młoda studentka, biegle operująca dwoma językami obcymi i komunikująca się w dwóch innych, dająca sobie radę z komputerem - proszę bardzo! Praca zmianowa, 24 godziny na recepcji, potem dwa dni wolnego i znowu 24 godziny. Płaca znośna, warunki fajne, żarcie z restauracji hotelowej, picie dostępne... Ale co? Oczywiście umowę podpiszemy, jak ona wróci z wakacji. Wyjechała na miesiąc (tenże feralny lipiec).

Opiekę nad hotelem przejął "Pan Szef", czyli tatuś tej pani. Byłoby nieźle, gdyby nie miał zbyt klejących się rąk. Najpierw mnie "poznawał" - wiecie, takie rozmowy o tylnych częściach Maryni, gdy nie było klientów, potem zaproszenie do jego gabinetu na kawę (odmówiłam, bo przecież miałam siedzieć na recepcji), podchody - a to ciasteczko przyniósł, a to nowe kwiatki na kontuarze ustawił, mówiąc że to dla mnie... Nie wiem, co działo się z innymi recepcjonistkami, widywałyśmy się po 10 minut przy "zmianie warty", ale chyba hamowało go to, że obie były dzieciatymi mężatkami, a nie 21-letnimi singielkami...

W końcu w połowie miesiąca przeszedł do "konkretów" - a to za rękę złapał, a to próbował przytulić... Pewnego dnia poczułam jego paskudną łapę na pośladku. Zrobiłam awanturę, że sobie nie życzę, i to porządną. Nie pomogło - przy drugim razie dostał w pysk (akurat schodziłam ze zmiany, zmęczona i wymięta, może myślał, że nie zauważę...).

Pojawiłam się w pracy po tych 48 godzinach odpoczynku, a tam - na moim miejscu, w moim firmowym kubraczku siedzi COŚ. Coś miało długie, tlenione blond włosy, tipsy utrudniające jej nawet picie kawy, nie mówiąc już o pisaniu na komputerze i, za przeproszeniem, cycki większe od mojej głowy każdy... A żebyście widzieli ten uśmieszek psiego oddania, kiedy zwracała się do "Pana Szefa". Taki na zasadzie "zrób ze mną, co zechcesz". Nie mówię już o tym, że JA miałam ją przeszkolić w zakresie obsługi kilku programów, terminala i kasy fiskalnej...

Awantura odbyła się w lobby, bo już się przestałam krępować. Wściekła byłam niemiłosiernie, bo po cholerę się zrywałam do roboty? Wymusiłam na nim wypłatę (bo w ogóle nie chciał mi dać pieniędzy) - okazało się, że jest mniejsza, niż powinna (licząc odbyte przeze mnie dyżury) - bo podobno naraziłam hotel na straty wynajmując pokój klientowi, którego szef nie lubił (!). Cóż, młoda jeszcze i nie obyta do końca byłam, kasę wzięłam, pomstując na wszystko dookoła, swoje rzeczy zabrałam i trzasnęłam drzwiami.

Mimo wszystko - kilka urzędów dowiedziało się, że w nowym skrzydle hotelu jest grzyb na ścianach, a w starym karaluchy. Szkoda tylko, że nie dałam cynku córce "Pana Szefa", jak już wróciła... A jedną ze "starych" recepcjonistek jakiś czas później spotkałam w autobusie. Blond ulubienica Szefa została z hukiem wyrzucona z pracy przez Szefową.

Hotel nie w centrum Warszawy

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 560 (592)

#18246

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Postanowiłam nie marnować wszystkich pieniędzy wydawanych na ZUS i skorzystać z publicznej służby zdrowia. Tuptam więc już od ponad pół roku regularnie do nieodległej przychodni - a to na "przegląd podwozia", a to po prostu po receptę na takie specjalne pigułki dla par ;)

Ostatnio zatuptałam ciut późno, bowiem zatoki złożyły mnie na łoże boleści posypane antybiotykiem, co spowodowało absolutny brak możliwości ruszenia się z domu, a potem bardzo silne bóle w "te dni". Doczołgałam się do rejestracji, a był to ostatni dzwonek, bowiem wieczorem powinnam wziąć następną serię pigułek.

Nota bene próbowałam w poniedziałek zapisać się na piątek i nie było numerków, ale praktyką przyjętą w tej przychodni jest ewentualne wpuszczanie tych bez numerka. No więc zaglądam do rejestracji i pytam, czy mogę do pani doktor S.

[R]ejestratorka: - Proszę iść pod gabinet i zapytać pani doktor, czy się zgodzi panią przyjąć. Wtedy wydam kartę.

Ciemno mi się przed oczami zrobiło, bo podwozie odmawiało posłuszeństwa i bolało jak cholera, a to wysokie schody i I piętro i nie uśmiechało mi się latać po próżnicy. Nie mówiąc już o podwójnym czekaniu w kolejce pod gabinetem. Wyjęczałam coś w stylu "czy długa kolejka jest?", na co pani rejestratorka puściła farbę, że pani doktor znajduje się w ich (rejestratorek) pokoju, tylko że w jego drugiej części, ukrytej przed oczami pacjentów.
- To ja poczekam na panią doktor tutaj, źle się czuję, nie będę latać po schodach tam i z powrotem" - powiedziałam na tyle głośno, żeby mnie było słychać też w tej komnacie tajemnic.
Nie było to trudne, ściany cienkie, drzwi tym bardziej, więc siedząc przy rejestracji dokładnie słyszałam chwalenie kawki, ploteczki o tym, kto w ciąży, a kto nie i co powiedział szef. Siedziałam tam dobre 20 minut, zanim mnie cholera nie wzięła. Głównym czynnikiem cholery było przyjście babeczki w moim wieku i w zaawansowanej ciąży, która pani rejestratorce wyjaśniła, że ma jakieś badania nie w porządku i musi pokazać wyniki pani doktor.
Pani w ciąży dostała kartę i posłusznie podreptała na górę. Minęło kolejne 10 minut, w czasie których pani doktor plotkowała z koleżankami na tematy różne, stanowczo odbiegające od tematu "kiedy wracam do gabinetu".

Stan ówczesny: ciężarna pod gabinetem na I piętrze, ja na parterze pod drzwiami rejestracji, w pokoju rozbawiona pani doktor i jej koleżanki, w tym rejestratorka. Nie zdzierżyłam, bo moje babskie wnętrzności postanowiły zatańczyć kujawiaka z dodatkowymi hołubcami.
Podeszłam do okienka i dość głośno poprosiłam panią rejestratorkę.
[R]: Ale o co chodzi, prosiłam czekać na panią doktor, czy nie?
[J]: Owszem, ale bardzo źle się czuję. (i tu zaczęłam dość mocno podnosić głos) Ja wiem, że jest godzina 15, a pani doktor pracuje do 18, ALE CZY MOGĘ SIĘ DOWIEDZIEĆ, O KTÓREJ PANI DOKTOR KOŃCZY PRZERWĘ???
[R]: No wie pani co! Nie musi być pani taka niecierpliwa! - Ale na szczęście w tle usłyszałam nagłą ciszę.

Pani doktor po pięciu minutach wyszła, wysłuchała prośby wycedzonej przez zęby o ketonal i moje pigułki i łaskawie wyraziła zgodę na pobranie karty z rejestracji. Miałam czekać pod gabinetem, pod którym już od 15 minut tkwiła ta ciężarna ze złymi wynikami.
Tkwiłyśmy tam zresztą obie przez jeszcze jakiś czas. Dołączyła do nas starsza pani, również z kartą w ręku (czyli też bez numerka). Innych osób w kolejce nie było. Pani doktor pojawiła się po kolejnych 10 minutach. Pierwsza, oczywiście, weszła pani w ciąży. Potem ja. Wizyta pani w ciąży trwała 5 minut po prawie pół godzinie czekania. Moja - 3 minuty po prawie godzinie. Nie pojawił się nikt z numerkiem. Popełzłam po swój wytęskniony ketonal i po pigułki, a w rejestracji pani patrzyła na mnie wilkiem.

Ciekawe, czy aż tyle pań odwołało swoje wizyty, nie przyszło albo zostało po drodze porwanych przez UFO? Czy po prostu panie rejestratorki tak lubią ploteczki z panią doktor, że po prostu numerków nie wydają?

Przychodnia publiczna na Targówku w Warszawie

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 392 (490)
zarchiwizowany

#8885

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja pierwsza historia na tej stronie.
Miejsce akcji: osiedlowy spożywczak typu "szwarc, mydło i powidło" na warszawskiej Pradze.
Czas akcji: wtorek, godzina 8 rano.

Do pracy w spożywczaku przyjęto młodą dziewczynę. Był to drugi lub trzeci dzień pracy. Stoi sobie dziewczę między chlebem, gazetami a żarciem dla zwierząt i ogląda świat - jak się po sklepie poruszają klienci (a to dość utrudnione, bo ciasno jest i stała w jedynym miejscu, gdzie mogła nie przeszkadzając za bardzo innym), gdzie jakie produkty stoją (zwyczajowo, jeśli się czegoś zapomni kupić, mówi się o tym kasjerce i często to ona idzie między półki i przynosi zapomnianą rzecz), poprawia kartony z mlekiem, jeśli stoją krzywo - ogólnie wykonuje sumiennie obowiązki praktykantki.

Wybieram sobie właśnie świeże bułeczki na śniadanie, kiedy potrąca mnie sunąca w stronę psiego żarcia postawna kobieta, wiek - rycząca późna 50-tka, full makijaż, aż dziw, że się nie obsypywał, tapir na głowie taki, że chyba lakierem zakleiła sobie uszy. Tenże "okręt flagowy" o mało nie staranował drobnej dziewczyny opartej o lodówkę z coca-colą, po czym włączył syrenę przeciwmgielną:
"Co to za sklep!? Co to za zwyczaje!? Któż to widział, żeby normalnemu klientowi na ręce patrzeć!? Czy wy myślicie, że wszyscy tu kradną!? Jak tak w ogóle może być!? Co za chamstwo!!!" - i tak dalej, w tym samym tonie. Starałam się nie reagować, ale kiedy babsztyl już czerwony ze złości (aż się uwidoczniło pod warstwą tynku na twarzy) zwrócił się do mnie szukając wsparcia, nie zdzierżyłam.
Olałam oburzenie tej niezwykle "sympatycznej" klientki i zwróciłam się do praktykantki, która minę miała taką, jakby się miała zaraz rozpłakać:
"Niech się pani nie przejmuje, różni ludzie mają różne problemy. Mi absolutnie nie przeszkadza, że pani tu stoi. Niech pani dalej robi, co trzeba, powodzenia i miłego dnia życzę".
Dzikie prychanie babsztyla zakończyło się mocnym akcentem, kiedy to "przypadkiem" trafiła mnie ciężkim koszykiem w kolano. Przyznam się bez bicia, że w tym momencie zdębiałam totalnie - nie z bólu, ale z totalnego zdumienia.
Na szczęście zakupy w tym sklepie robię od ponad 3 lat, a babę widziałam po raz pierwszy i, mam nadzieję, ostatni w życiu.

Osiedlowy spożywczak, warszawska Praga

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 75 (187)