Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ciemnablondynka

Zamieszcza historie od: 25 listopada 2010 - 14:14
Ostatnio: 10 sierpnia 2015 - 16:14
  • Historii na głównej: 7 z 25
  • Punktów za historie: 6778
  • Komentarzy: 158
  • Punktów za komentarze: 992
 
zarchiwizowany

#42587

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czekam sobie grzecznie (przez 40 minut) w kolejce w pewnym oddziale pewnego banku. Układ pomieszczenia taki, że wszyscy czekający słyszą, co mówią aktualnie obsługiwani.


Przede mną sprawy załatwia starszy pan, bardzo sympatyczny. Zakłada nową lokatę, bo mu się poprzednia skończyła. Chce ustanowić pełnomocnika, ale "panienka z okienka" (a raczej zza pulpitu) tłumaczy mu, że musi z tym pełnomocnikiem przyjść, bo trzeba sprawdzić jego dane (swoją drogą nie wiem, po co, skoro starszy pan wyraźnie powtarzał, że to ta sama osoba, co przy poprzedniej lokacie - i też nie rozumiem, czemu musiał założyć nową, zamiast przedłużyć starą - widocznie wyznaję się na bankach prostszych w obsłudze).
Pan tłumaczy, że w tej chwili pełnomocnik nie jest dostępny i czy nie można po prostu tego jakoś przepisać - nie, nie można, facet ma być osobiście.
"Trzeba przyjść z pełnomocnikiem jutro" - mówi panienka z okienka.
"Nie wiem, czy jutro będę jeszcze żył" - próbuje zażartować pan.
"To trzeba przyjść dzisiaj" - zimno i dość nieprzyjemnym tonem odpowiada panienka.

Oddział pewnego banku

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (262)
zarchiwizowany

#40486

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
"Dostałam" nowego fotografa. Mój narzeczony, który dotychczas pracował ze mną, okazał się za drogi dla naszego pracodawcy (cóż, że rzetelnie wyliczał paliwo, amortyzację sprzętu, czas pracy, wszystko wyszczególnione i objaśnione) - a nowy fotograf jest pracownikiem etatowym i za swoją pracę dostaje grosze.

Robimy materiał do gazety informacyjnej.

Tryb pracy jest od lat taki, że wchodzimy do klienta, ja, jako dziennikarka, robię wywiad, potem idziemy na spacer po obejściu/zakładzie/muzeum/wystawie/szpitalu/gminie - tam, gdzie klient akurat rządzi. W trakcie przechadzki ja dopytuję o różne rzeczy, fotograf robi swoje, czyli fotografuje.

Piekielności nowego fotografa:
1. Wcina mi się w wywiady. Gorzej - zadaje durnowate pytania, nie przystające do tematu rozmowy, wkręca "a bo ja...", przerywa ważnym osobom w pół zdania (Na przykład w trakcie wywiadu o zbiornikach retencyjnych pan fotograf pyta wójta gminy, co to są te zbiorniki... O tym, że robimy materiał akurat na ten temat, wiedział od dawna. Nie mógł zapytać mnie przed spotkaniem - albo po - tylko musiał przerywać całkiem z resztą interesującą rozmowę, powodując u pana wójta odruch podobny do "facepalma". Gdy zaczynałam rozmowę z panią sekretarz, wciął mi się w połowie pytania, żeby ją pochwalić, że jej ładnie paprotki rosną i że on tez hoduje).

Dla kontrastu - mój narzeczony pracował ze mną jeszcze zanim został moim facetem - nigdy nie wcinał się w wywiady. Czasem zadawał pytania - po pierwsze NA KOŃCU, po drugie - raczej takie, które coś uzupełniały, zgłębiały jakiś temat. Jeśli nie wiedział na przykład, o co chodzi z mlecznością krów, to pytał w samochodzie, kiedy już pomachaliśmy panu rolnikowi na pożegnanie.

2. Tłumaczę, jak chłop krowie na miedzy, że zdjęcia robimy PO wywiadzie. Akurat w trakcie tego wyjazdu nam się udało, bo rozmówca się nie speszył, ale może być i tak, że mi się człowiek nagle zbiesi, nic nie powie, albo się jeszcze obrazi. Jest czas wywiadu, i czas robienia zdjęć, parafrazując Księgę Koheleta.
Odpowiedzi pana fotografa były dwie:
- Ale on musi nam udzielić wywiadu! Jak się obrazi, to będzie jego problem!
Moje pytanie: - A kto wtedy do niego pojedzie? Za co? Wątpię, żeby szef z własnej kieszeni zapłacił, raczej z Twojej działki. A innego dziennikarza nie macie, nikt wam tego wywiadu nie załatwi. Jak się klient wkurzy na mnie, to beknie całe wydawnictwo.

Druga odpowiedź rozłożyła mnie na łopatki:
- Ja skończyłem szkołę fotograficzną i siedem lat robię zdjęcia (na ślubach i konferencjach), więc wiem, co mam robić.
Moja riposta była krótka: - A ja od ponad siedmiu lat pracuję w tym zawodzie, szkołę też skończyłam, uwierz mi, że wiem, co mówię.

Wyjaśnienie: Nie stresujemy ludzi bardziej, niż musimy. Często zwalamy się na głowę osobom, które nie bardzo nawet wiedzą, co mają powiedzieć: "nooo, pani, no ja mam 300 hektarów, ze synem obrabiam, a jak przyszłem na gospodarstwo, to tu jedna krówka była i świnka jedna, ale taka chuda... a nie wiem, co mam więcej powiedzieć, pani mądrzejsza, to pani napisze" - taki człowiek sztywnieje na widok dyktafonu. Wtedy wyciągam tylko notes, żeby człowieka nie "zatkać", a zdjęcia robimy na końcu, kiedy już nas polubi. I nigdy w prywatnym domu ani przy bałaganie. A zdarza się i tak, że sesję zdjęciową ma rzeczona krowa, ciągnik albo nowa studnia w obejściu, bo pan wybitnie nie chce pozować. Nie napier... fleszem człowiekowi, który nas nie zna, który nas nie lubi i wcale nas tam nie chce.
Najpierw ciężko pracujemy na to, żeby przestał nas się bać.

3. Czas pracy. To już mnie rozkłada na łopatki. Z reguły wywiady trwają od pół godziny do nawet trzech - zależy, jak bardzo trzeba rozmówcę ciągnąć za język, ile ma do opowiedzenia, jak ładnie i ciekawie mówi - i jak miły jest, bo kiedy spotyka się fajnego człowieka, to warto z nim pogadać chwilę dłużej, nauczyć się od niego czegoś nowego. No i oczywiście od tego, jak długa trasa jest do przejścia (inaczej w małym biurze, inaczej w dużym skansenie, logiczne, nie?).

Mój ukochany ogląda scenerię, wybiera sobie najlepsze ujęcie, pach-pach-pach, potem pod innym kątem pach-pach-pach, przechodzimy dalej. Nie, nowy pan fotograf robi po dwadzieścia starannie wymierzonych zdjęć z każdej strony każdego przedmiotu. Ostatnio latał dookoła hektarowego stawu, żeby mieć go z każdej strony. My z panem wójtem czekaliśmy sobie przy samochodzie, a nogi nam w tyłki wchodziły.


Najgorsza sytuacja - nowy pan fotograf NIE SŁUCHA. No wybaczcie, ale jednak większość roboty odwalam ja. Z każdego spotkania wychodzę z napuchniętą wiedzą głową, piszę artykuły - zdjęcia są sprawą naprawdę drugorzędną. Poza tym to ja, jakby nie patrzeć, mam ustaloną marszrutę, tematykę i tak dalej. Nie wspominam już o tym, że dysponuję wieloletnim doświadczeniem w tym zawodzie. Tłumaczę panu na spokojnie, co i jak.
Następnego dnia - kolejny wywiad, siadamy sobie przy stole i co robi pan fotograf? Tak, napier... migawką NA POCZĄTKU ROZMOWY. I przeciąga fotografowanie każdego obiektu, choć specyfikacja umowy wyraźnie mówi, że z każdego wyjazdu mamy mieć po 10 zdjęć, a nie 150... I to porządnych, a nie "artystycznych".
Pan lubuje się w detalach. A tu śrubka, a tu łycha koparki, a tu jeden guziczek maszyny zajmującej całą ścianę - mamy pokazać CAŁOŚC inwestycji.
Pan lubuje się w "człowiekach" - nie dociera, że nie będę latać za każdym robolem na koparce z formularzem zgody na publikację wizerunku, a poza tym, że pan w koparce nie jest przedmiotem wywiadu, tylko ten dołek, który wykopał.
Pan lubuje się w "efekcie rybiego oka", przez co maszyna idealnie sześcienna wygląda jak wnętrze kuli. Dzięki, stary, rzeczywiście, oddajemy rzeczywistość.


A jak poprosiłam, żeby spojrzał w poprzedni numer, jak wyglądała seria zdjęć komiksowych, bo mamy zrobić podobną, to "mu się zapomniało".


Dobra, nie wspominam, że poglądy polityczne, społeczne i ogólno-życiowe ma takie, że człowiekowi ręce opadają.
Ale to ja będę piekielna, bo się przespaceruję do naszego szefa i poproszę o zmianę pracownika. Tak, ten jest tani - ale, niestety, odzwierciedla się to zarówno w jakości zdjęć, jak i w braku pomyślunku.

wydawnictwo

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (300)
zarchiwizowany

#39523

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pan X prowadzi wraz z żoną firmę budowlaną w niewielkim mieście na wschód od Warszawy. Trzeba mu zrobić reklamę. Pan X wysłał mailem zdjęcia i tekst. Tekstu za dużo, ale napisany całkiem porządnie. Poskracałam, posklejałam, stworzyłam z niego krótką informację - firma pana X jest najfajniejszą firmą po tej stronie Wisły i budujcie swoje domy tylko z panem X.
Koleżanka w studio zaczęła ogarniać grafikę. Większość zdjęć "leciała" - budynki sprawiały wrażenie walących się na prawo, lewo lub do tyłu - po prostu źle zrobione zdjęcia, pod nie tym kątem. Walczyła z prostowaniem, dobierała tła, czcionki...
W końcu wysyłamy do pana X pierwszą wersję.
Odpowiedź - w wolnym tłumaczeniu, że jesteśmy głupie i mamy wszy na płucach, reklama brzydka, tekstu za dużo, zdjęcia źle ułożone, mamy mu wysłać coś nowego.
No to siedzimy, biedzimy, w końcu jest. Wysyłam.
Znowu źle. Nazwa "FirmaBudowlana" to jedno, ale dlaczego pod nazwą nie ma "Pan i Pani X"? - No cóż, w materiałach od Państwa funkcjonowała tylko nazwa, bez nazwiska. Dodajemy nazwisko. Usuwamy jedno zdjęcie, dodajemy drugie. Usuwamy jeszcze dwa i dodajemy jedno. Stawiamy całą reklamę do góry nogami.
W końcu pan zaakceptował reklamę. Po piętnastu przełamaniach z naprawdę ładnego produktu zrobiło się badziewie, ale cóż, klient nasz pan.
Dzwonię do studia uradowana, mówię koleżance, że reklama ma akcept, wlewamy ją do książki i spuszczamy zasłonę milczenia...

A tu nie, o godzinie 17 telefon. Ktoś się nie przedstawił, za to zaczął się drzeć w słuchawkę. Mocno agresywnie. I z akcentem godnym Kargula i Pawlaka razem wziętych. Nie, nie mam zupełnie nic do ludzi mówiących z regionalnym akcentem, dopóki nie robią błędów językowych (czyli na przykład nie "godzina czasu" - Olsztyn i bardziej w górę). Pracuję z ludźmi z całego kraju, dogaduję się i z Poznaniakami, i z mieszkańcami Podlasia, a nawet z Krakusami ;) Chcę Wam nakreślić komizm sytuacji, kiedy facet z bardzo "wschodnim" akcentem drze się:
"Skąd wy jesteście? Z Ukrainy? Z Rosji jakiejś? Takie z was wydawnictwo, że błędy ortograficzne robicie???"
Przyznaję, że zdębiałam, co jak co, ale błędy ortograficzne raczej mi się nie zdarzają. Poprosiłam pana o chwilę spokoju i obiecałam, że zaraz zajrzę do tej reklamy - z jego wrzasków wywnioskowałam, że to pan X.
Patrzę, patrzę, czytam - kilkanaście słów przeczytałam ze dwadzieścia razy, zanim oddzwoniłam.
"Witam, dzwonię z wydawnictwa ..., przejrzałam Pańską reklamę i nie widzę w niej błędów."
Jako że pan znowu zaczął się drzeć, poprosiłam na spokojnie, żeby powiedział, gdzie on te błędy ORTOGRAFICZNE widzi.
Otóż okazało się, że panu X nie podobało się dzielenie wyrazów. Bo mu "pani nauczycielka" powiedziała, że inaczej się dzieli - to jest, rozumiecie, ortografia. I błędem, uwaga, ortograficznym (sic!) jest stawianie przecinków tam, gdzie według niego powinny być kropki. Cóż, przecinki były postawione zgodnie z zasadami polskiej interpunkcji, a podział wyrazów był jak najbardziej prawidłowy. Tłumaczę to panu X, ten stwierdza, że skoro ja się znam, to ok. Za wrzaski nie przeprosił. To jednak nie koniec.

Po 5 minutach przychodzi mail.
Ze wszystkimi "błędami", które pan X zgłosił. Chce, żeby poprawną polszyznę zmienić zgodnie z tym, co mu "pani nauczycielka" powiedziała. Biedne dzieci, jeśli jakieś uczy...
"Proszę jeszcze o poprawienie w tekście przenoszenie wyrazów na: pu-blicznej(zamiast pub-licznej) obie-ktach (zamiast obiek-tach). Te formy są bardziej przyjęte i poprawne." - to jedynie wycinek z maila.
Odpisałam, że dziękuję bardzo za wysłanie mi tego na piśmie, mam podkładkę, że to nie ja "puściłam" błędy i niniejszym informuję właściciela książki, że wydawnictwo nie przyjmuje odpowiedzialności za treść reklamy.

I tylko pusty śmiech mnie ogarnął i ręce mi opadły, bo otrzymuję w odpowiedzi: "dobrze, proszę zamieścić TĄ reklamę"...
Ale to ja jestem "z Ukrainy czy innej Rosji" i to, że językiem polskim zarabiam na życie od około 10 lat, się nie liczy.

Oczywiście puścić (kogo? co?) TĘ reklamę. Tą reklamą można ewentualnie komuś w łeb przywalić.

mała firma na wschód od Warszawy

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 92 (298)
zarchiwizowany

#36235

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
"Rąbnęła" mi pięta. Nie wiem tak naprawdę, co się stało, przedwczoraj wstałam z łóżka - i niemal upadłam. Wczoraj było jeszcze gorzej.
Dziś również jest kiepsko, robię sobie właśnie przerwę od prac domowych z figurami - zmywania na jednej nodze i wynoszenia śmieci w podskokach, bo pięta piętą, a dom się sam nie ogarnie.
Kuleję. Jak już rozruszam stopę, kuleję trochę mniej, ale i tak nie mogę się na niej oprzeć całym ciężarem. Dziś z rana pożyczyłam sobie laskę teścia, żeby dać radę dokuśtykać do drzwi i wypuścić psy na podwórko.
Ale mimo tego, że kuleję, to nikt za mnie nie zrobi zakupów, do pracy nie pojedzie, a tym bardziej winka z przyjaciółką się nie napije, więc poruszam się po mieście tak samo, tylko trochę wolniej.
Wczoraj wieczorem wychodzę z domu, żeby wsiąść do samochodu (na szczęście pięta daje spokój przy sprzęgle, gdybym straciła możliwość bezpiecznego operowania pedałami w aucie, chyba bym się zapłakała) i pojechać do teściów. Mijam po drodze sąsiada - bardzo sympatyczny pan, z uśmiechem zawsze mówi "dzień dobry", zamieni parę słów pod blokiem. Lekko utykający, żeby nakreślić pełniejszy obraz.
Kuśtykam więc mu naprzeciw, uśmiecham się i radośnie mówię "dobry wieczór".
Nie, nie uśmiechnął się w odpowiedzi. Nie zapytał, czy coś mi się w nogę stało. Wydarł się na mnie, że go przedrzeźniam, że "stara baba, a głupie żarty się trzymają". I w ogóle potwór jestem, że się z kalek naśmiewam.
Zdębiałam. Próbowałam coś odpowiedzieć, że wcale go nie próbuję obrazić, po prostu noga mnie boli i od dwóch dni utykam.
"A." - powiedział, jakby ze zrozumieniem. "A. Boli panią? No to żeby mi to było ostatni raz."
Mam nadzieję, że pięta posłucha.

osiedle

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (180)
zarchiwizowany

#33241

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Po "kocich łbach" dość niepewnym krokiem idzie starsza pani. W jednej dłoni trzyma dość ciężką siatkę (widać było, że mocno wyładowana), w drugiej - białą laskę. Tuż przed nią wyrasta stopień, którego nie wyczuła laską. W ostatniej chwili, zanim pani trafi w ten schodek mówię do niej (nie, nie krzyczę, spokojnym i miłym tonem mówię)- "Ostrożnie, przed panią jest schodek".
Usłyszałam tylko burknięcie, ale po ponownym sprawdzeniu ziemi przed sobą, pani schodek ominęła.
Pytam więc, równie spokojnie i równie grzecznie - "Czy może pani jakoś pomóc, podprowadzić, może choć z torbą pomogę?".

W odpowiedzi nie było "nie", ani tym bardziej nawet "dziękuję, nie trzeba". Na łeb wylano mi wiadro pomyj, solidnie okraszonych "pannami lekkich obyczajów". Bo czemu, *urwa, ja ją pytam, czy pomóc. To ona, *urwa, powinna prosić. Ona, *urwa, ludzi nie zaczepia, to czemu, *urwa, ktoś zaczepia ją. A to ona, *urwa, powinna prosić, nie, *urwa, ja pytać.

Wybąkałam tylko "przepraszam w takim razie" i poszłam dalej.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (246)
zarchiwizowany

#33008

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ja rozumiem emocje towarzyszące kibicom sportowym, serio. Ale mecz już się skończył, darcie ryja i trąbienie wuwuzelą też by mogło...

podwórko

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (41)
zarchiwizowany

#30090

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Drodzy Administratorzy - dajcie takim wpisom trochę "powisieć", żeby je parę osób przeczytało, a nie archiwizujcie po pół godziny, co?


Witajcie, moi mili Piekiełkowicze ;)

To ja Wam kadziłam ostatnio o "szlagu, który trafił". Dziękuję za bardzo miłe komentarze i poparcie. Zachęcona Waszym odbiorem, postanowiłam opublikować kolejną poradę "jak poprawnie napisać coś po polsku".


Po raz kolejny trafiłam na historę zaczynającą się od pięknej konstrukcji gramatycznej, a mianowicie od IMIESŁOWU.

Historia zaczynała się mniej-więcej tak: "Będąc w podstawówce moi rodzice adoptowali psa". Z treści wniosłam, że to autor był w podstawówce, a nie jego rodzice, w dodatku chodzi o pewien czas (okres, w którym latorośl zajmuje się nauką), a nie budynek.

IMIESŁOWY w języku polskim określają w pewien sposób czas. Dotyczą czynności tej samej osoby.

Będąc w drodze do domu, odebrałam telefon - czyli szłam/jechałam w stronę domu, kiedy zadzwonił do mnie ktoś.
Robiąc śniadanie (jednocześnie!) grałam na harmonijce ustnej. Cały czas ja!
Zrobiwszy śniadanie, posprzątałam kuchnię - czyli zabrałam się za porządki po zrobieniu kanapek.
Umywszy włosy moja przyjaciółka nałożyła na twarz maseczkę - czyli skończyła myć, zanim się wypacykowała zieloną glinką.
Myjąc włosy moja przyjaciółka upuściła butelkę z szamponem.
Ciągle ta sama przyjaciółka. W trakcie mycia włosów upuściła szampon na podłogę.
Kochanie, robiąc porządki nie zapomnij o wyczyszczeniu kociej kuwety! A zrobiwszy porządek podlej kwiatki! Ty, do Ciebie mówię! ;)

Zdanie zacytowane przeze mnie na początku zdecydowanie nabrałoby sensu, gdyby brzmiało:
"Kiedy byłam/byłem w podstawówce, moi rodzice adoptowali psa".


Nie chcę tutaj wnikać w zawiłości gramatyki i tłumaczenie teorii, jak i rzucać nazwami - mam jedną wielką prośbę - przed kliknięciem w ten ogromny przycisk "dodaj" przeczytajcie swoją historię i sprawdźcie, czy wszystko "gra" i ma sens :)

Pozdrawiam serdecznie
Ciemna Blondynka

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 9 (85)
zarchiwizowany

#29072

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O "dobrych" żebrakach.

Raz mi się zdarzyło, że pukającej do drzwi osobie dałam pełną siatę żarcia. Pasztet, chleb, mięcho, sos, jakąś paczkę makaronu. Nigdzie jej potem nie znalazłam, więc osoba ta na pewno ją wzięła.
Dlaczego tak ochoczo i bogato wyposażyłam żebraka spod drzwi?
Bo był pierwszym (i do tej pory jedynym!), który, stojąc pod drzwiami, zapytał, czy może wykonać dla mnie jakąś pracę. Powiedział, że zrobi cokolwiek - okna umyje, coś zreperuje, a może hydraulika bym potrzebowała... Za chęć pracy dostał tyle, ile mogłam dać.



A dziś przypadkiem wpadłam na "nie-piekielnego" pana żebrzącego. Widać i czuć było, że rzadko bieżącą wodę, mydło i pastę do zębów widuje, ale alkoholem od niego nie wiało. Stał pod osiedlowym Lidlem, troszkę z boku od wejścia, nikomu nie wadząc. Kiedy go mijałam, grzecznie i spokojnie, nie podchodząc za blisko powiedział, że "ma do mnie prośbę".
Przystanęłam zatem i czekam na tę prośbę.
Pan: Przepraszam, że panią zaczepiam. Jestem bezdomny i bez pracy. Pewna dobra pani mi już kupiła chleb, ale ja o coś do chleba poprosić chciałem. Czy mogłaby pani mi coś niedrogiego kupić?
Ja: Nie obiecuję, sama nie wiem, ile mam pieniędzy w portfelu.. (serio, złapałam jakieś drobne i poleciałam po fajki z nadzieją, że jeszcze 20 zł mi się w torebce kołacze).
Okazało się, że kołatało się nawet 30 - kupiłam zatem panu parówki i serki do tego chleba. Misja charytatywna kosztowała mnie około 4 złotych.
Pan czekał, to, co mu kupiłam, wziął, podziękował serdecznie i odszedł - miał już co jeść.

Nie, nie jestem mega-hiper-zaje*ista - po prostu nie wszyscy żebracy rzucają jedzeniem.

żebracy bezdomni

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (198)
zarchiwizowany

#28660

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kochani!
To nie historia "piekielna", ale prośba wielka. W wielu historiach pojawia się sformułowanie, że coś Was trafiło.
Otóż - trafić Was powinien SZLAG. Szlak to wyznaczona droga dla piechurów, cyklistów, jeźdźców, może być szlak wodny, turystyczny, Szlak Pierwszych Piastów - i inne, dowolne trasy.
Człowieka szlag trafia, gdy czyta, że kogoś szlak trafił. Zaraz trafię do "archiwum", ale może choć kilku osobom zapadnie to w pamięć?
Pozdrawiam Was serdecznie.

Polska język trudna

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 363 (497)
zarchiwizowany

#27282

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
To i ja zamieszczę treść maila, który przed chwilą wysłałam do jednej z firm montujących drzwi:




Witam,

Zamówiłam u Państwa drzwi z montażem, który został wykonany bardzo sprawnie i szybko – tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń. Chciałabym również pochwalić handlowca, z którym podpisywałam zamówienie. Prosiłam o wystawienie faktury na firmę, a usługę opłaciłam gotówką (z 23% podatkiem VAT) przy montażu – 7 lutego bieżącego roku. Faktura została wystawiona dopiero 14 lutego. Największy problem zaś pojawił się z jej wysyłką.
9 marca (piątek) rozmawiałam z pracującą u Państwa panią, która powiedziała, że osobiście się zajmuje fakturami i „dawno” wysłała do mnie ten dokument. Uwaga – zwykłym listem (!). Prosiłam zatem o skan/kopię elektroniczną, którą chciałam przekazać swojej księgowej, zanim nie przyjdzie oryginał. Otrzymałam obietnicę, że sprawa zostanie załatwiona „w ciągu godziny”.
Termin oddania dokumentów u mojej księgowej minął 10 marca (sobota), korzystając z jej uprzejmości, papiery zawiozłam we wtorek (cały czas obiecując dosłać skan faktury, który miałam od Państwa otrzymać). Ponownie monitowałam w tej sprawie w poniedziałek, a potem w środę 14 marca przed 10 rano– tym razem rozmawiałam z panem, który obiecał mi przesłanie skanu faktury. Ponieważ nie otrzymałam maila, dzwoniłam do Państwa kilkukrotnie, nie odbierano telefonu ode mnie. Dopiero przed godziną 15 wyszukałam w Internecie inny numer do Państwa firmy niż ten podany na pieczątce. Telefon został odebrany i dopiero wtedy dowiedziałam się, że „pani Ani, która zajmuje się fakturami, nie ma”. Sprawa miała być załatwiona „następnego dnia z samego rana”, co dla mnie oznacza godzinę maksymalnie 10:00. Do tej pory, a zbliża się godzina 22, nie otrzymałam od Was skanu.
Jest mi on w tej chwili niepotrzebny, bo wyjęłam dziś ze skrzynki kopertę z rzeczoną fakturą – WYSŁANĄ 7 MARCA.
Jest to lekko niepoważne. Nie będę już robiła w tej sprawie afery, proszę jednak o zwrócenie uwagi pracownikom – zwłaszcza „pani Ani”. Sama prowadzę firmę i wiem, że przy płatności przy odbiorze towaru faktury wystawia się najpóźniej dnia następnego, po czym wysyła do klienta przynajmniej listem priorytetowym, a najlepiej poleconym. Wysłanie faktury wystawionej 14 lutego w dniu 7 marca uważam za skandal. Lata praktyki nauczyły mnie, że usługa, niezależnie jaka, ma być wykonana profesjonalnie – od pierwszej rozmowy inicjującej kontakt handlowy po wystawienie faktur i zapłatę. Końcówka Państwa firmie nie wyszła niestety.



I tu nastąpił podpis Ciemnej Blondynki (oczywiście imieniem, nazwiskiem i nazwą mojej firmy)

drzwi - firma z Pruszkowa

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 5 (55)