Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kot022

Zamieszcza historie od: 26 grudnia 2015 - 1:07
Ostatnio: 9 maja 2023 - 0:26
O sobie:

Nie dajesz wiary historii? Twoja sprawa.

Prowokujesz? Licz się z ripostą.

Nie czytasz ze zrozumieniem? Zacznij.

  • Historii na głównej: 3 z 16
  • Punktów za historie: 864
  • Komentarzy: 82
  • Punktów za komentarze: 120
 
zarchiwizowany

#71040

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Lato 2015, końcówka czerwca (uprzedzam, że będzie trochę długo).

Mieszkam w Warszawie w dzielnicy X, a w tej samej dzielnicy mieszka moja rodzina - wujek i ciotka, oboje po ok. osiemdziesięciu lat na karku. Nadmienić trzeba, że w mojej dzielnicy mieszkają od niedawna - przez całe życie mieli mieszkanie w dzielnicy Y. Po przeprowadzce wujek i ciotka mają problem, z którym każdy, kto się przeprowadzał musi się zmagać - mianowicie, listy, awiza itp. przychodzą pod stary adres - tak więc raz w miesiącu wujek jeździł do starego mieszkania w dzielnicy Y, żeby opróżnić skrzynkę. Niestety, w czerwcu wujek miał wypadek, który poskutkował złamanym obojczykiem, więc jego zdolność poruszania się została ograniczona.

Z uwagi na powyższe okoliczności trzeba było pomóc rodzinie, więc pewnego czerwcowego dnia udałem się do mieszkania ciotki i wujka. Na miejscu okazało się, że poza odebraniem listów proszą mnie również o zapłacenie rachunków na poczcie, która leży obok ich starego mieszkania - bez problemu. Pęk kluczy (wraz z tymi od skrzynki), pieniądze i wszystkie dane do przelewów odebrane, więc można ruszać.

I właśnie od tego momentu zaczyna się piekielność całej sprawy.

Po 10 minutach spóźnienia, nadjechał autobus ZTM'u. Tak, nieklimatyzowany (na zewnątrz 30 stopni, w autobusie jeszcze więcej + tłok). Do miejsca docelowego, zamiast 15 minut jechałem prawie 40, ze względu na remont znanego skrzyżowania i korki.

Dojście do mieszkania, opróżnienie skrzynki i trafienie na pocztę przebiegło bez problemów, jednak na samej poczcie (po odczekaniu kolejnych 30 minut w kolejce) pojawił się pewien problem - pieniędzy dostałem za mało i (jak na złość) nie starczyło na ostatni rachunek. No nic, wracamy. Kolejne 40 minut powrotu (w tych samych warunkach jak w pierwszą stronę).

W domu cioci i wujka ciocia mówi, że "faktycznie, coś jej się pomyliło" i czy nie mógłbym jednak pojechać z powrotem i zapłacić ten ostatni rachunek. Dla mnie bez problemu, zapłacić mogę ale kolejnej godziny z hakiem w korku spędzać nie zamierzam, więc pójdę na pocztę na tym osiedlu. Okej.

Poszedłem i po spędzonej tam kolejnej godzinie zapłaciłem rachunek. Odniosłem potwierdzenie i w końcu udałem się do swojego mieszkania. Myślicie, że to koniec?

Byłem właśnie w trakcie brania pierwszego kęsa spóźnionego obiadu do ust, kiedy błogą ciszę w moim domu brutalnie przerwał odgłos telefonu. Odebrałem, a po drugiej stronie słyszę... rozgorączkowanego wujka, mówiącego że mam natychmiast odnieść klucze (tak, te do starego mieszkania) do nich do domu, gdyż są im potrzebne w tej sekundzie (kompletnie o nich zapomniałem). Nierad z takiego obrotu sprawy, zwlokłem cztery litery z krzesła i w drogę. Dochodzę na ich osiedle, dzwonię domofonem, drzwi otwiera ciotka z uśmiechem na ustach i wypowiada kwestię:

- "No Kot, widzisz. Jak to mówią: kto nie ma w głowie, ten ma w nogach".

Myślę, że skwitowanie tego wszystkiego znanym ze sztuk walk skrótem K.O. będzie odpowiednie.

rodzina

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (24)
zarchiwizowany

#70783

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia zasłyszana od koleżanki mojej mamy. W rolach głównych: wspomniana Pani, bank oferujący wyższą kulturę bankowości oraz bankomat mający w nazwie europejską walutę.

Parę dni temu, pani Kasia (imię zmienione) udała się do bankomatu w celu wypłaty gotówki, w wysokości 450 zł. Klik, klik, transakcja w toku, karta się wysunęła i nagle zonk - bankomat gotówkę zatrzymał dla siebie. Pani Kasia czym prędzej sprawdziła stan konta i potwierdza się jej przypuszczenie - pieniądze mimo to zniknęły.

Pani Kasia udała się więc, najszybciej jak to możliwe do najbliższej placówki w.w. banku i złożyła reklamację. Pani w okienku uspokajała i mówiła, że wszystko się na pewno wyjaśni.

Dzisiaj do Pani Kasi przyszedł list. Reklamacja tej i tej transakcji na tę i tę kwotę została pozytywnie rozpatrzona. Do listu dołączone było całe... 100 zł.

Jak to było? F**k logic?

bankomaty i banki

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (108)
zarchiwizowany

#70769

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Uprzedzam, że będzie długo.

Jestem w klasie maturalnej. Na początku stycznia, po wielu przejściach udało mi się jakimś cudem zmienić szkołę (jak ktoś próbował się przenosić na ostatnie cztery miesiące nauki i maturę do innej placówki edukacyjnej, wie z jakimi trudnościami - w moim przypadku także z domowymi - się to wiąże). Nowa szkoła jest świetna i nie mam żadnych zastrzeżeń, poza tym że od czasu do czasu zdarza mi się wypowiedzieć w myślach zdanie: "Ale ja byłem głupi, że dopiero teraz się przeniosłem." :)

Natomiast o moim poprzednim ogólniaku mógłbym napisać książkę. Opisu piekła, jakie tam przeżyłem przez 4 lata (powtarzałem klasę) nie powstydziłby się sam Dante Alighieri i myślę, że to nie będzie ostatnia historia z w.w. szkoły na tym portalu.

Tyle tytułem wstępu. Rzecz będzie dotyczyła profesor od języka polskiego, chociaż nazywanie tej kobiety "panią profesor" jest delikatnie mówiąc zdecydowanie na wyrost. W klasie nie radziła sobie z niczym, począwszy od zorganizowania prostych czynności, jak np. oddawanie sprawdzianów (zawsze trwało to ponad 45 minut), kończąc na omówieniach tematów lekcji. Sam język polski prowadziła strasznie chaotycznie i kończyło się na tym, że wyniesienie jakiejś wiedzy z takiej lekcji graniczyło z cudem.

Zmiany nauczyciela próbowaliśmy od drugiego miesiąca pierwszej klasy. Nic z tego jednak nie wychodziło, dlatego że profesor grała inteligentnie - miała swoich ulubieńców, nazywaną przez nas uszczypliwie "klasową elytkę" której pozwalała dosłownie na wszystko. Gadanie - spoko. Przeglądanie twarzoksiążki na telefonie - nie było problemów. Wpisywanie piątek za mało szczegółowe i ogólnikowe odpowiedzi podczas odpytywania - proszę bardzo. Jeżeli oczywiście odbywało się odpytywanie tych osób, bo najczęściej do odpowiedzi wywoływana była ta sama, pięcioosobowa grupa - tych, które się stawiali.

Klasa na języku polskim dzieliła się więc na trzy grupy - "elytkę", której wszystko pasowało, malutki front reformatorski oraz grupę, która miała to wszystko w czterech literach.

Do czasu drugiej klasy, niektórzy postanowili obrać konkretny kierunek. Niektórzy "dobili" do reformatorów, jednak niektórzy do "elyty" i dalej proporcje były zbyt małe, żeby wywalczyć zmianę nauczyciela, choć walczyliśmy cały czas. Staraliśmy się przede wszystkim uświadomić innych, że jeśli ten nauczyciel cały czas będzie nas uczył, to na zdanie matury mamy mierne szanse. W drugiej klasie przerobiliśmy może dwie lektury, a prowadzenie lekcji było cały czas takie samo, czyli wiadomo jakie. Do tych ludzi nic jednak nie trafiało - w końcu możliwość nieuważania i piątek za półdarmo to bardzo opłacalna sprawa.

Na reformatorach, jak już mówiłem profesor mściła się odpytywaniem na każdej lekcji. W pewnym momencie zauważyła jednak, że przestało to robić na nas wrażenie i obrała inną taktykę, wytaczając przeciwko nim ciężką artylerię, która w kręgach uczniowskich znana jest jako "uwalenie semestru".

Nie wiadomo jednak czemu, rykoszetem oberwało 3/4 klasy, w tym osoby które dalej miały to wszystko w poważaniu i pod koniec grudnia, dwa tygodnie przed końcem półrocza dwadzieścia parę osób z 35 osobowej klasy miało na semestr jedynki. Oczywiście, niektórzy mieli je słusznie ale była to naprawdę mała grupa - w większości przypadków oceny niedostateczne były wystawione z powodu np. niezaliczenia jednej lektury, lub jednego sprawdzianu. Np. moja średnia, która wynosiła 2,97 uprawniała mnie do oceny niedostatecznej (nawet nie jeden na dwa, tylko pełnej jedynki).

Wszyscy nie na żarty się wkurzyli, temat został podjęty nawet na zebraniu z rodzicami, ale bez większych skutków. Nie było rady - trzeba było spełniać zachcianki pani profesor i jej dodatkowe godziny, przeznaczone na poprawy (niby nazywało się to "konsultacje", ale służyły tylko i wyłącznie do popraw) były oblężone przez uczniów. W końcu i mi udało się dopchać (już w styczniu) i napisać sprawdzian, do którego może i nie byłem obkuty na blachę, ale wydawało mi się, że wiedza którą posiadam wystarczy na zaliczenie i święty spokój. Okazało się jednak inaczej, bo zdaniem profesor "przylufiłem".

Spotęgowało to moją złość, dlatego że ze sprawdzianu wcale nic takiego nie wynikało. Test nawet odbiłem na ksero i zaniosłem do innej nauczycielki polskiego w moim ogólniaku. Z kolei ta Pani, mimo że zawsze była wobec mnie uczciwa (w poprzednim roku miałem z nią wiedzę o kulturze) powiedziała, że nawet jakby bardzo chciała to nie może mi pomóc, bo sama dopiero w tym roku wróciła z długiego urlopu i nie chce podważać "autorytetu" mojego nauczyciela. Zrozumiałem wtedy, że zaniesienie tej pracy do jakiegokolwiek innego profesora poskutkuje tym samym.

Dwa dni później rozpoczął się weekend. W sobotę rano, ok. godziny 12:00 zacząłem dostawać powiadomienia z Librusa (dziennik elektroniczny) na komórkę. Okazało się, że moja profesor od polskiego dostawiła mi osiem jedynek (!!!) do moich ocen bez żadnego powodu. Były przy nich różne daty, nawet znalazło się około dwóch-trzech dni, kiedy... nie było mnie w szkole. Przy każdej lufie ta sama adnotacja - "praca na lekcji".

Poziom mojej złości i absurdu tej sytuacji był już na poziomie krytycznym, jednak starając się zachować spokój zadzwoniłem do mojej złotej wychowawczyni (z którą już wcześniej odbywałem wiele rozmów na ten temat) i mówię jak wygląda sytuacja. Powiedziała mi, że jeśli to co mówię jest prawdą, to mam już tylko matematyczne szanse na zdanie semestru, ale mimo wszystko poradziła mi obkucie się i pójście w poniedziałek (dzień wystawiania ocen) do tej Pani. Myślicie, że to koniec? W niedzielę o godzinie 20:00, po wielu godzinach kucia bez przerwy na stronie internetowej w zakładce "zastępstwa" pojawiła się informacja, że profesor od Polskiego, jako jedyny nauczyciel tego dnia jest nieobecna.

Jak się zapewne domyślacie, poziom mojej złości podwyższył się jeszcze bardziej, szczególnie że jej nieobecność to wcale nie był przypadek. We wtorek już była obecna, a w środę jak gdyby nigdy nic zapytała mnie, jak mam zamiar poprawić jedynkę. Powiedziałem wtedy dobitnie i przy całej klasie, że nie mam zamiaru niczego u niej poprawiać, ponieważ jej oceny są nierzetelne i wystawiane na podstawie jej widzimisię, a nie wiedzy ucznia i że będę wnosił o egzamin komisyjny. Ona stwierdziła za to, że ocenę niedostateczną mam z powodu wielu jedynek i niewystarczającej frekwencji. Wtedy odparłem, że trzeba wziąć pod uwagę fakt wstawiania ośmiu jedynek w sobotę o godzinie 12:00 za nic, wpisując przy niektórych daty, kiedy nie było mnie w szkole, a z mojej frekwencji zapisanej w Librusie wynika co innego (było ponad 50% obecności). Na tym rozmowa się skończyła.

Parę dni później wniosłem podanie do dyrekcji o egzamin komisyjny, który mi przyznano. Przepytywał mnie inny nauczyciel, w obecności wicedyrektora i kobiety od Polskiego. Z "komisa" wyszedłem z oceną dopuszczającą (pewnie gdyby w komisji był inny nauczyciel zamiast mojej dostałbym co najmniej dostateczny). Wyraz twarzy tej pani profesor był, co tu dużo mówić, bezcenny :)

Przechery, które 3/4 klasy miało z poprawami ocen na koniec roku, to już inna historia. Po drugiej klasie, profesor od polskiego odeszła na całoroczny urlop i mam nadzieję, że nasze drogi więcej się nie skrzyżują :)

liceum_ogólnokształcące_stolica

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 51 (121)
zarchiwizowany

#70592

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jesienne wybory, obwodowa komisja wyborcza.

W niedzielne popołudnie udałem się do jednej z warszawskich szkół, by oddać głos. Wszedłem do lokalu, udałem się do konkretnego pokoju, odebrałem kartę - wszystko normalnie. Podczas przewracania stron na karcie, dobiegają mnie głosy rozmowy [S]tarszego [P]ana oraz jednej z [K]obiet wydającej karty.

[SP]: ALE JAK TO?! - podniósł znienacka taki rwetes, że pół sali się poderwało - NIE MOGĘ ZAGŁOSOWAĆ NA KANDYDATA Z SLD?!
[K]: Pan pokaże tę kartę...
[SP]: NIC NIE BĘDĘ POKAZYWAŁ! NA TEJ KARCIE NIE MA KANDYDATA Z SLD, NA KTÓREGO CHCIAŁEM GŁOSOWAĆ!!!

Jako, że starszy Pan stał dość blisko stanowiska wydających karty, kobiecie (podczas jego krzyków) udało się dostrzec, że zatrzymał się on na samym początku, gdzie byli kandydaci senatu (a było ich tylko trzech - jeden z PiS, jeden z PO i chyba jakiś niezależny, dokładnie nie pamiętam).

[K]: No tak, bo jest Pan na stronie z kandydatami do senatu, a w tym okręgu nie ma nikogo z SLD.
[SP]: ALE JAK TO? JA CHCIAŁEM GŁOSOWAĆ NA KANDYDATA Z SLD, NA NIKOGO INNEGO!

W tym momencie wrzuciłem swoją kartę do urny i opuściłem lokal, więc nie słyszałem dalszego ciągu dyskusji, ale zakładam, że starszy Pan nie wywalczył miejsca na liście dla swojego kandydata.

lokal_wyborczy Warszawa

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (25)
zarchiwizowany

#70578

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z zamierzchłych czasów mojego pobytu w gimnazjum, pierwsza klasa, lub jej końcówka (dokładnie nie pamiętam).

Mniej więcej od 6 klasy podstawówki zacząłem zauważać, że... co raz gorzej widzę :) Wtedy nie traktowałem tego poważnie, a potem, kiedy wada już znacznie mi się pogłębiła nie chciałem tego nikomu zgłaszać, gdyż po prostu nie mogłem zdzierżyć nawet myśli o okularach (tak wiem, "inteligentnie" ale proszę o wzięcie poprawki na to, że miałem 13 lat). Oliwa jednak zawsze na wierzch wypływa i tym razem wypłynęła podczas badań z okazji "bilansu 13-latka". Szkolna pielęgniarka przeprowadziła klasyczne badanie z tablicą z literkami, a ja oczywiście nie zobaczyłem wszystkiego. Po zakończonym bilansie, wywiązała się taka dyskusja pomiędzy [M]ną, a [P]ielęgniarką.

[P]: Kot, generalnie wszystko z tobą w porządku, ale masz wadę wzroku. Tu Ci wypisuję karteczkę z twoją wadą, masz się z nią zgłosić do okulisty i on Ci dobierze okulary.
[M]: W porządku.

Po wyjściu z gabinetu byłem już pogodzony z okularami, ale z ciekawości popatrzyłem na kartkę. Na lewe oko miałem wpisane jakieś -11 dioptrii (!!!), a na prawe ok. -6 (!). Nawet dla takiego laika jak ja było to o dużo za dużo, więc po powrocie do domu szybko wpisałem w internecie hasło "wada -11 dioptrii" (jak wiadomo, nie można jakichkolwiek poważniejszych przypadłości, jakie się ma wpisywać do internetu, bo można się nieźle przestraszyć, tylko od razu do lekarza - kolejny błąd młodości). Rzecz jasna, na wszystkich forach były informacje, że taka wada nadaje się tylko i wyłącznie do operacji.

Nieźle mnie wtedy wzięło - kompletnie przerażony powiedziałem rodzicom (jak tylko wrócili z pracy), że mam wadę tyle i tyle i że czeka mnie operacja. Oni rzecz jasna, pocieszając mnie, że to na pewno jakaś pomyłka, zawieźli do okulisty praktycznie od razu.

Jak się okazało, w rzeczywistości na lewe oko miałem wtedy ok. -2 normalnej wady oraz -2 astygmatyzmu, a na prawe jakieś -1 normalnej wady.

Do czasu zmiany pielęgniarki w naszym gimnazjum omijałem ten gabinet szerokim łukiem :)

pielęgniarka gimnazjum Warszawa

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 81 (147)
zarchiwizowany

#70269

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rzecz będzie o sytuacji sprzed ok. dwóch tygodni w pewnej knajpie z jedzeniem rodem z USA, blisko jednej z nowych stacji metra w Warszawie.

Mój [P]rzyjaciel, pracujący w wymienionym przybytku został, na jakiś czas przed opisywaną sytuacją, zawieszony w prawach pracownika, co jest dość istotne dla tej historii. Generalnie, historia jego zawieszenia to osobny temat, ale jego winy w tym wszystkim nie było żadnej. Tyle tytułem wstępu.

Feralnego dnia umówiliśmy się na mieście, w celu obejrzenia meczu, od którego zależał byt naszych kuponów u bukmachera :) Jako, że w pubie u mnie na osiedlu nie przedłużono koncesji na transmisję, postanowiliśmy wybrać się do wymienionej wyżej knajpki, gdzie można było to uczynić, a przy okazji przyjaciel miał odebrać część swojej wypłaty.

Już od samego początku, dyrygująca tego dnia knajpą [M]enedżerka, nie za miło odnosiła się zarówno do mnie, jak i do mojego przyjaciela. Zanim jeszcze jedna z [K]elnerek włączyła kanał z meczem, usłyszeliśmy, że "dla nas dwóch ona nie będzie tu siedzieć i zaraz zamyka" (rzeczywiście, ruch był znikomy i było nas tylko dwóch, ale litości - nie było 21:00). Całe szczęście, przyszło jeszcze parę osób i można było obejrzeć prawie całe spotkanie (do okolic 75 minuty). Wtedy to, znowu zostaliśmy w knajpie we dwóch. Pani menedżer postanowiła wtedy, że czas zacząć sprzątać. Pomijając to, że wybrała dla odkurzacza kontakt najbliżej naszego stołu i zamiast komentarza słyszeliśmy tylko to urządzenie, na ekranie pojawiła się informacja, że dekoder zaraz zostanie wyłączony (jak ktoś się jeszcze nie orientuje - tak się zdarza, jak się długo nie majstruje przy pilocie). Wtedy wywiązał się następujący dialog:

[P]: Hej [K] (w tym miejscu oczywiście imię :)), czy mogłabyś wcisnąć coś na tym dekoderze, bo się zaraz wyłączy?
[M]: A co ty, nie umiesz telewizora obsługiwać? [K], zostaw to.
[P]: Ale ja aktualnie jestem zawieszony, więc nie będę wchodził do pokoju dla personelu po pilota.
[M]: Twój problem.

Dekoder rzecz jasna się wyłączył, a my wyszliśmy z knajpy. Na odchodne rzuciłem do menedżerki coś w stylu: "dziękujemy za świetne traktowanie klientów". [P] z wiadomych względów nie mógł.

Mówcie co chcecie, ale w ten sposób naprawdę nie postępuje się z klientami, którzy to ponadto przez cały czas pobytu domawiali jedzenia i picia, "wykręcając" w ten sposób spory rachunek (i dołożyli całkiem pokaźny napiwek). Jakiekolwiek nie byłyby stosunki pomiędzy jednym z nich z menedżerką.

restauracja Warszawa

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -9 (27)