Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kot022

Zamieszcza historie od: 26 grudnia 2015 - 1:07
Ostatnio: 9 maja 2023 - 0:26
O sobie:

Nie dajesz wiary historii? Twoja sprawa.

Prowokujesz? Licz się z ripostą.

Nie czytasz ze zrozumieniem? Zacznij.

  • Historii na głównej: 3 z 16
  • Punktów za historie: 864
  • Komentarzy: 82
  • Punktów za komentarze: 120
 
zarchiwizowany

#87737

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś o tym, jak pewien wirus zawładnął ludzkimi umysłami.

Poczta Polska. Ludzi mnóstwo jak co dzień, ta placówka z kolejek słynie na całą okolicę. Szmatki na twarzach klientów obowiązkowo. Rodacy co prawda siedzą stłoczeni człowiek na człowieku, gołymi rękami dotykają kanap, blatów, własne długopisy ma może kilka osób, a obsługujące Panie masek nie mają wcale. Wiadomo, że wirusy przenoszą się tylko otworem gębowym, a jeśli chodzi o metody obrony przed nimi, skuteczne są: przepocona szmatka lub wolnostojąca pleksa o szerokości 30 cm.

No i wchodzę ja. Bez maski. Nie musiałbym przychodzić po przesyłkę, gdyby listonosz wykonywał swoje obowiązki i nie zostawiał awiza, gdy adresat jest w mieszkaniu.

W końcu mój numer wyświetla się na tablicy świetlnej. Ładnie się witam, awizo kładę. Ale dialog musi się rozpocząć:

- Proszę założyć maseczkę.
- Nie mogę jej nosić, mam przeciwskazania od lekarza.
- To Pan pokaże zaświadczenie – burknęła kobieta, której głos zmienia się z neutralnego w nienawistny.
- Słucham?

Kobieta powtarza, a ja usiłuję jej wyklarować, że w Polsce obowiązuje coś takiego jak RODO, a ona nie jest funkcjonariuszem Policji, żebym na każde jej zawołanie pokazywał moje dokumenty medyczne. Wchodzi mi w zdanie, ale nawet nie wiem co mówi, bo odzywa się pewien poirytowany facet:

- Masz k**wa problem, żeby szmatę na ryj założyć?

Po usłyszeniu, że tak, mam z tym problem, spuszcza wzrok i odchodzi. Za chwilę jednak zastępuje go człowiek z tyłu, który także zaczyna mi wydawać polecenia, nie zważając na takie zwyczaje jak mówienie „proszę”, czy nieprzechodzenie „na Ty”, gdy inna osoba nawet nie zdążyła wyartykułować, że sobie tego nie życzy. Kiedy zwracam na to uwagę i pytam, czy wezwie karetkę, gdy zemdleję od zaduchu, mówi coś o... uciszeniu się. Nie słyszę dokładnie co, bo starsza Pani, z bezpiecznego drugiego końca Poczty nagle wydziera się wniebogłosy, że nikt mnie tutaj nie chce, bo „każdy boi się o zdrowie”.

Mając powoli dosyć tego cyrku, mówię do Pani z okienka, żeby albo mnie obsłużyła, albo wezwała Policję, która mnie z placówki wyprosi. Kobieta nakręca spiralę dalej, mówi o stwarzaniu zagrożenia (!) i o konieczności pokazywania zaświadczenia. Nie mając już żadnej ochoty na dyskusję, pytam Pani ze świeżo zwolnionego okienka obok, do tej pory milczącej, czy może ona mogłaby mnie obsłużyć. Kobieta po prostu bierze awizo i idzie na zaplecze. Jako pierwsza robi to, do czego jest w swej pracy zobligowana.

Finalnie, w rytmie tych samych komentarzy od tych samych osób, list udaje się odebrać. A Pocztę opuścić bez linczu :)

poczta

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -12 (14)
zarchiwizowany

#86202

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tę historię, zważając na pewne okoliczności, podzielę na dwie części. Właśnie tę drugą i dokladne wyjaśnienie, dlaczego tak postępuję, zostawię w komentarzu. I bez tego post będzie dosyć długi.

Wraz z rozpoczęciem nauki w gimnazjum, powstał w moim życiu dość istotny problem. Mianowicie, poprzednia nauczycielka, z którą miałem dodatkowe lekcje Angielskiego, odeszła w wir obowiązków zawodowych, więc powstał, że tak powiem, "wakat" na tym stanowisku. Sprawa się sama jednak rozwiązała. Panią Bożenę (imię zmienione), poleciła moim rodzicom wspólna znajoma. Rodzice zadowoleni, bo podczas krótkiego spotkania zrobiła dobre wrażenie.

Pani B była dość wymagającym belfrem i to czynnie wykonującym zawód. Ja, jako świeżo upieczony gimnazjalista, potrafiłem być dosyć krnąbrny w szkole, ale mając przed sobą wywołującego respekt nauczyciela, potrafiłem go uszanować. No może raz czy dwa mi się zdarzyło przegiąć, ale bez większych konsekwencji ;)

Z kolei lekcje z nią, miały polegać raczej na podnoszeniu umiejętności językowych w pełnym tego słowa znaczeniu, a nie bezsensownym klepaniu tego, co klepaliśmy na zajęciach w szkole. No i w praktyce, nie klepaliśmy tego co w szkole, poza kilkoma godzinami przeznaczonymi na krótkie powtórki do sprawdzianów.

Z Panią Bożeną od samego początku nie układało się najlepiej. Bywają takie relacje, gdzie pomimo braku kłótni, po prostu nie ma chemii i ten "związek" właśnie taki był. Pochwał z jej strony raczej nie uświadczałem, błędy natomiast wytykane były z najwyższą skrupulatnością i dodatkiem dosyć chamskich docinków. Ciężko było mi to znosić bez riposty, ale jakoś mi się udawało. Od czasu do czasu prosiłem jedynie, by nie przesadzała, bo jeżeli czegoś nie rozumiem, albo nie zapamiętałem za pierwszym razem, to nie jej na złość. Ale nic nie docierało.

W przerwie od rozwiązywania ćwiczeń i docinków (mówienia po Angielsku z mojej strony było bardzo mało, czym byłem dość zawiedziony - nie da się mówić, gdy druga osoba strzela słowami jak z armaty, bez przerwy) wychwalała swojego kochanego syneczka. Rok starszy ode mnie Artur (imię zmienione) był w jej mniemaniu uosobieniem geniuszu, zaradności, mądrości i wszelkich cnót. O nim akurat opowiadała po Polsku. Prawda o jedynaku była zupełnie inna. Dobrze o tym wiedziałem, bo miałem znajomych uczęszczających z Arturem do szkoły, a potem sam miałem okazję się przekonać. Udałem się pewnego razu za potrzebą, nie widząc palącego się światła, wszedłem do łazienki i moim oczom ukazało się to genialne dziecko, z "fają" na wierzchu, w celu... No cóż, nie oddania moczu. Dodam, że mieszkanie było dość małe i siedzieliśmy z łazienką ścianę w ścianę, do tego nie było tam zamka. Takie z niego było "inteligentne" dziecko.

Po kilku miesiącach co raz większej męki, przyszedł ten dzień. Przyszedłem na zajęcia z jednym, nienapisanym zdaniem (do zrobienia często miałem przekształcenie zdań na inny czas i z około czterdziestu paru nie zrobiłem jednego) z pracy domowej, więc Pani Bożena była w jeszcze mocniej docinkowej formie. A po dwudziestu minutach zajęć, rozpoczęła mi dyktowanie zdań do przekształcenia na inny czas. Drugie zadanie złośliwa Belfer podyktowała zbyt szybko.

Przepraszam Panią bardzo, nie słyszałem, czy mógłbym prosić o powtórzenie? - pytam uprzejmie.
- Gdybyś zajmował się słuchaniem mnie, a nie myśleniem o głupotach, to byś teraz nie prosił - powiedziane wyjątkowo zjadliwym, pełnym wręcz agresji tonem.
Niby mi znanym, ale tym razem coś we mnie pękło.

Ja: Jedna sprawa. To, że Pani nie usłyszałem, wcale nie oznacza że Pani nie słucham.

Tyle. I skupiłem się na poprawieniu słówka, które niewyraźnie napisałem. W następnym momencie dobiega mnie jednak niespodziewana odpowiedź.

- Wychodź z mojego domu.
- Słucham? Dlaczego? - pytam kompletnie zdezorientowany.
- Z POWODU KWESTIONOWANIA MOICH POLECEŃ I DYSKUSJI ZE MNĄ!!! - wrzasnęła - NIE BĘDZIESZ ZE MNĄ DYSKUTOWAŁ! KOŃCZYMY ZAJĘCIA A O WSZYSTKIM POINFORMUJĘ TWOJĄ MATKĘ!
- Nie mam pojęcia o co Pani chodzi - odpowiadam - ale dobrze. Czyli już zajęć z Panią mieć nie będę?
- NIE! NIE CHCĘ CIĘ WIDZIEĆ W MOIM DOMU!!!
- Okej.

W tym momencie wstałem, zgarnąłem szybko książki do plecaka i czując na sobie jej pełen szału wzrok, udałem się do wyjścia. Na odchodnym jeszcze rzuciłem "do widzenia" i wyszedłem z jej mieszkania. Odpowiedziało mi tylko trzaśnięcie drzwiami.

Epilog tej historii jest taki, że po powrocie do domu całą sprawę przedstawiłem rodzicom zgodnie z prawdą. Potem usłyszeli relację Pani Bożeny, pełną szału i pretensji. I choć nie byli zadowoleni, że "straciliśmy" drugiego nauczyciela dodatkowego Angielskiego w ciągu kilku miesięcy, sprawa po paru dniach rozeszła się po kościach.

Do dziś nie wiem co w nią wstąpiło. Na szczęście, więcej tej kobiety (ani jej synalka) nie spotkałem :)

Lekcje dodatkowe

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (31)
zarchiwizowany

#86150

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam, bardzo dawno mnie tu nie było, ale sytuacje, jakie dzieją się ostatnio w moim życiu zmusiły mnie do opublikowania tego wpisu. Założę się, że takich akcji było już tutaj opisywanych, w ciągu tych paru lat, od groma ale może uda mi się nie spaść do archiwum za plagiat... Bo całość jest w stu procentach prawdziwa i napisało ją samo życie.

Jestem świeżo upieczonym kierowcą i tzw. "plastik" posiadam od niewiele ponad pół roku. Własne auto i prawko to rewelacyjna sprawa... Do czasu, aż nie spotkasz się z wszechobecnym chamstwem i frustratami na drogach wszelkiego rodzaju. Poniżej garść przykładów.

--------------------------------------------------------------------

1) Na początek zaczniemy z "lekkiej rury". Jest pewien dzień w tygodniu, kiedy nie mogę uciec od samochodu i używam go do podróży na uczelnię, ponieważ mam jeszcze do obskoczenia parę miejsc po zajęciach. Pod uczelnią, na ulicy, jest parking, na którym samochody stoją równolegle do siebie, prosto. I wszyscy tę zasadę respektują, poza jednym delikwentem w samochodzie dostawczym. Ten za każdym razem, po przyjeździe we wczesnych godzinach porannych (aż do wieczora) zastawia dwa, albo nawet trzy miejsca. Ponieważ staje po skosie.

Doprowadza tym zachowaniem do szału innych użytkowników parkingu, ale niewiele da się z gościem zrobić. Przyjeżdża, jak już wspominałem, bardzo wcześnie, gdy jeszcze w tym miejscu nie ma większej liczby samochodów. Nie wraca do auta aż do wieczora, gdy samochody znikają, więc ciężko go złapać osobiście. Były więc zostawiane kartki, ale na niewiele się to zdało. A służby (podobno, to wiem z historii innych) nie zabiorą dostawczaka, bo nie łamie żadnych przepisów.

-----------------------------------------------------------------

2) W krajach, w którym istnieją strzałki do warunkowego skrętu, panuje zasada, że nawet jeśli strzałka się pali, należy się przed nią zatrzymać. W końcu, najczęściej podczas palącego się "warunku" (czyli WARUNKOWEGO SKRĘTU), pali się także zielone światło dla pieszych. Nie w Polsce. Tutaj za większość zatrzymań przed warunkiem uraczany jesteś klaksonem i miganiem długimi światłami od kierowcy za tobą. Ch. z tym, że to centrum miasta i za chwilę spotkasz się z typem przed tobą, na tych samych światłach, w sznurze pojazdów. Nie ma to znaczenia. Trzeba zachowywać się jak małpa z buszu, która dopiero co dowiedziała się o możliwości pomrugania sobie światełkami i naciśnięcia dużego przycisku na kierownicy.

-----------------------------------------------------------------

3) Znowu o długich światełkach. Jedziesz drogą ekspresową, lewym pasem. Przed tobą jest pojazd, jadący dozwolone 120 km/h, który właśnie się tutaj władował w celu wyprzedzenia tira. Co robisz? Ano migasz długimi jak chory na głowę. Bo chcesz być w domu całe trzy minuty szybciej, mimo że i tak spędzasz w aucie pół dnia. I masz żarłoczne BMW, z którym każdy uczestnik ruchu musi się liczyć.

-----------------------------------------------------------------

4) Stoję w korku na jednej z ulic w centrum Warszawy i jest to droga z pierwszeństwem. Poruszam się powoli. Nagle z jednej z malutkich uliczek wyjeżdża, dość agresywnie pojazd pewnej firmy budowlanej, który musi poczekać na swoją kolejkę. Ale jak tylko widzi skrawek przestrzeni między moim autem a pojazdem z przodu, władowuje się w niego z prędkością światła. Miejsca na milimetry, do tego droga główna prowadzi nadwiślańską skarpą w dół. Daję po klaksonie i rozkładam ręce, pytając gościa, co on właśnie odstawia. Mimo zamkniętych szyb w obu samochodach, słyszę głośne "WYPIE*DALAJ" i widzę, jak nerwusowi (na oko czterdzieści parę lat, łysa głowa i zakazana twarz) aż wychodzi piana z pomiędzy zębów. Kierowca za mną już odpala swoje długie światełka, jakby nie widział co dzieje się przede mną. Budowlaniec rusza i za chwilę od razu daje po heblach, wymuszając na mnie gwałtowne hamowanie. Uspokaja się dopiero po drugim, przeciągłym klaksonie, choć pewnie bardziej mobilizuje go kończący się korek. I daje "szpulę", przejeżdżając na czerwonym świetle.

-----------------------------------------------------------------

5) Kolejny, krótki wtręt o drogach ekspresowych. Jak jeździć po trasach oznaczonych literą S? Gaz do dechy, ile wlezie. Kierunków nie używaj, nie ma po co. Śmigaj od prawego do lewego pasa, nie patrząc na innych uczestników ruchu. Powtórz. Cała historia. Jak już mówiłem, z twoją żarłoczną "betą" każdy musi się liczyć.

-----------------------------------------------------------------

6) Wyjeżdżam z parkingu osiedlowego i skręcam w lewo. Uliczka jest mała, po prawej stoją zaparkowane pojazdy, ale miejsca jest spokojnie tyle, by się minąć. Co robi auto jadące z naprzeciwka? Prawie wjeżdża mi na czołowe, ja odbijam na tyle w prawo ile mogę, on w ostatnim momencie ledwo rusza kierownicą w lewo. Mijamy się o centymetry, tak że w momencie zobaczenia się przez okna możemy sobie przybić piątkę. Stary dziad, w grubych okularach i z równie grubą żoną na siedzeniu pasażera zaczyna coś gadać i wygraża tłustym paluchem. Bezpieczny odstęp nie jest dla niego.

-----------------------------------------------------------------

7) Kolejny krótki wtręt. Spróbuj włączyć się do ruchu na jakiejkolwiek, ruchliwej ulicy. Albo lepiej, chciej zmienić pas na ten do któregokolwiek skrętu, jeśli jesteś na pasie do jazdy prosto. Małpy z długimi światłami z tyłu gwarantowane, bo na pasie docelowym nikt nawet nie zwróci na Ciebie uwagi. Szanownym do domu się spieszy, a Ty przecież możesz zaczekać. Najlepiej, jak minie Cię co najmniej dziesięciu takich baranów. Potrenujesz sobie cierpliwość.

-----------------------------------------------------------------

Na dzisiaj to tyle, ale znając realia Polskich dróg, widzimy się za niedługo. Chamstwo, olewczy stosunek do wszelakich przepisów, kompleksy, brawura i kij wie, co jeszcze. Krótkie refleksje... Zdarzają się natomiast tylko na pogrzebach.

Polskie_drogi

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (26)
zarchiwizowany

#72226

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Początki XXI wieku.

W tych czasach, mój ojciec (wraz ze swoim wspólnikiem) posiadał niewielką firmę, która siedzibę miała w naszym drugim domu (nazywanie tej posesji zwykłą działką, ze względu na jej wielkość i postawiony pod koniec XIX wieku dość duży dom uwłaczałoby temu miejscu, dlatego w ten sposób będę je tytułował). Firma działała prosto - mój ojciec i jego wspólnik dzierżawili sąsiadującą z posesją żwirownię i z tej żwirowni różnorakie ciężarówki wywoziły za odpowiednią opłatą żwir w znanych sobie celach. Cały biznes odbywał się legalnie i mocy pozwoleń od wszystkich możliwych urzędów.

Nadmienić trzeba jeszcze, że mój ojciec to osoba z wykształceniem wyższym, a jego wspólnik to bardziej prosty chłop ze wsi. Nie mówię tego, by mu ubliżyć, nie uważam go też za jakiegoś gorszego, gdyż zawsze było można na nim polegać. Ale faktem jest, że bywa on dość ostry, co jest dla tej historii istotne.

Pewnego dnia, do mojego ojca odezwał się jego stary kolega, jeszcze z czasów szkoły średniej, prosząc go o przysługę. Mianowicie, jego (już wtedy ponad 20-letniemu) synowi nie wiedzie się, i do tego nie może zbytnio znaleźć pracy, etc. Pyta więc, czy ojciec mógłby go zatrudnić. Tata zawsze znajomym pomagał, ale rzecz jasna od razu uprzedził, że Michał (imię zmienione) będzie musiał zreformować tryb życia i przygotować się na ciężką harówę od 5 do 17 (z przerwami na posiłek) oraz konieczność obsługiwania maszyn, takich jak ładowarka czy koparka. Kolega na to jak na lato, synuś da radę - no to do zobaczenia za dwa dni na miejscu.

Mojego ojca wtedy na miejscu nie było, był za to jego wspólnik. Michał do pracy się stawił, wspólnik wszystko mu pokazał, od następnego dnia miał zacząć.

Rano, nie dość że Michał zaspał i się spóźnił, to był kompletnie nieprzytomny. Nie ogarniał kompletnie nic, (mimo początkowych spokojnych tłumaczeń, co i jak) obijał się i usłyszał wyrażone w niewybredny sposób zdanie wspólnika mojego taty na temat całej sytuacji (oczywiście bez inwektyw w jego stronę, ale i tak cytowanie tej wypowiedzi nie miałoby żadnego sensu, gdyż "wypikać" trzeba by było niemal wszystko). Skończyło się na tym, że gdy minęło nie całe pół dnia pierwszego dnia Michała w pracy, na stanowisku zastąpił go wyżej wymieniony wspólnik, a sam Michał ukręcił się do domu :)

Kiedy wieczorem wspólnik zajechał do domu, ujrzał zamknięte drzwi na cztery spusty, a jedyne co usłyszał to głuchą ciszę. Próbował nawet wywoływać niedoszłego pracownika i go szukał, ale jak się można domyślać bez owocnie. Po kilku minutach wyciągnął telefon, by zadzwonić do mojego ojca, jednak ten ubiegł go w tej czynności o parę sekund.

Tak, zgadliście - Michał odjechał pierwszym pociągiem, na który trafił :)

wieś Polska

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (27)
zarchiwizowany

#72208

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś będzie o tym, że źle jest mieć wszystko w czterech literach.

Już od jakiegoś czasu wiedziałem, że muszę udać się do lekarza w celu zbadania oczu, jednak przez jakiś czas nie miałem jak tego zrobić i dopiero dwa tygodnie temu, kiedy miałem trochę mniej obowiązków, mogłem to uczynić. No to hop, jak w starej reklamie pewnego napoju gazowanego.

W czwartkowe popołudnie, ze słuchawkami w uszach wsiadłem więc do metra. Po przejechaniu kilku stacji wysiadłem i wyszedłem na przystanek tramwajowy, gdyż tam miałem się przesiadać. Po niecałej minucie wtacza się tramwaj, jeden z tych ostatnio przez miasto zakupionych, dość napchany. Staję sobie więc i patrzę się raz w jedną, raz w drugą stronę.

Po przejechaniu dwóch przystanków, do tramwaju wsiada kobieta, z biletem w ręku, jednak staje koło kasownika i nie kasuje go. Po chwili dostrzegam jej zdziwiony wzrok, którym ścięła kasownik. Następnie, wzruszyła ramionami, schowała bilet do kieszeni i patrzy się bliżej nieokreśloną przestrzeń.

Myślę sobie - ki diabeł? Podchodzę do kasownika*, a tam zapalona czerwona lampka i napis: URZĄDZENIE ZAKOŃCZYŁO SWOJĄ PRACĘ NA DZIEŃ DZISIEJSZY (czy coś takiego). W następnym momencie, dojechaliśmy na następny przystanek, na którym wysiadło mnóstwo osób, więc można było swobodnie przejść do motorniczego. Po przejściu tych paru metrów pukam w szybę i stwierdzam, że chyba coś tu nie gra, gdyż przeszedłem przed chwilą przez tramwaj, gdzie żaden kasownik nie działa. Motorniczy popatrzył na swoje urządzenia, przyznał mi rację, podziękował za wytknięcie błędu i odblokował kasowniki.

Ludzie drodzy! Kiedy widzicie, że wokół was coś takiego się dzieje, reagujcie. Jak można przez tyle czasu (tramwaj przejechał ponad 20 przystanków, a nie wierzę, że kasowniki zablokowano później niż na pętli/w zajezdni) jechać bez możliwości skasowania biletu i się nawet na ten temat nie zająknąć? A co by było, gdyby akurat do tramwaju weszła grupa złośliwych kanarów, których w tym mieście na prawdę nie brakuje? Szacunek trzeba mieć także do własnych pieniędzy.

*tak, przez te dwa przystanki sam tego nie zauważyłem, gdyż posiadam kartę miejską, a tej jak wiadomo kasować za każdym razem nie trzeba.

komunikacja_miejska

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 27 (87)
zarchiwizowany

#72201

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja historia będzie dotyczyła pewnej strony w internecie na literkę P.

Na tym portalu, który czytam z przerwami od okolic 2010/2011 roku znajduje się dużo fajnych historii. Ludzie opisują w nich przeżyte przez siebie newralgiczne sytuacje, czasami wywołane przez osoby trzecie, a czasami nawet przez ich samych. Życiowo :)

Ostatnio jednak znów powoli odchodzę od śledzenia strony i wchodzę tam tylko od czasu do czasu. A wiecie dlaczego?

Przykro to stwierdzić, ale schematyczność opowieści tam przedstawionych jest dla mnie kompletnie nie do przyjęcia. Często zdarza się, że na jednej, całej stronie tego portalu połowa historii to przykre doświadczenia z osobami starszymi, zwanymi także moherami, moher commando itp. Nie przeczę, że takowe historie mogły i mogą się zdarzyć - w każdym środowisku można znaleźć osoby, które zamiast wychodzić do ludzi powinny siedzieć zamknięte na cztery spusty w domu. Byłoby to lepsze i dla tych osób, i dla społeczeństwa. Ale naprawdę, czytanie tego samego po raz enty na prawdę nie jest przyjemne i dziwię się zarówno adminom tej strony - że wrzucają kopię kopii kopii numer 5432 - jak i użytkownikom, którzy z uporem godnym lepszej sprawy dają takim tekstom łapki w górę.

Na zjawisko kopiowania/zmyślania i schematyczności, składa się kilka czynników, które w każdej takiej historii pojawiają się mniej więcej w tym samym porządku. Innymi słowy, historie o osobach starszych zawierają:

1) ze strony "moher comanndo":

- motyw z trzymaniem siatek z zakupami na autobusowym/tramwajowym siedzeniu
- przepychanie się
- odburkiwanie podczas rozmowy
- sapanie (i często także umyślne trzymanie siatek z zakupami na kolanach pokrzywdzonego/pokrzywdzonej), zamiast kulturalnego pytania o ustąpienie miejsca w komunikacji miejskiej
- nie ustąpienie miejsca w transporcie publicznym/w szpitalu/w przychodni/gdziekolwiek osobie niepełnosprawnej, chorej lub kobiecie w ciąży
- dodanie uwagi o "niewychowanej młodzieży" (często mimo zupełnie innego wieku osoby pokrzywdzonej)
- odniesienie się do kościoła katolickiego
- "niezauważenie" (najczęściej celowe, stąd cudzysłów), że pokrzywdzony/a ma słuchawki na uszach i dalej wypowiedzenie wszystkich powyższych tekstów
- w razie spornej sytuacji, lżenie pokrzywdzonego i całej jego rodziny do 10 pokoleń wstecz
- oskarżenie, że pokrzywdzony, mimo że czyta książkę, to tak na prawdę jej nie czyta, tylko udaje, żeby za wszelką cenę zachować zajęte przez siebie miejsce (to osobiście rozbawiło mnie najbardziej)
- robienie wyrzutów o zbyt mocny makijaż (w przypadku dziewczyn/kobiet).

Jest jeszcze prawdopodobnie kilka-kilkanaście czynników, o których zapomniałem napisać, ale uwierzcie, drodzy czytelnicy, że nie zrobiłem tego celowo.

Osoba pokrzywdzona jest najczęściej młoda lub w średnim wieku, nie ma sobie nic do zarzucenia, a w razie przysłowiowej draki ma zawsze przygotowaną ciętą ripostę, po której każdy kierowca autobusu, motorniczy tramwaju, etc. wstałby ze swojego miejsca i ze łzami w oczach klaskałby przez następne 20 minut. Gdyby tylko to słyszał.

Pouczanie kogokolwiek nie jest moim zadaniem. Mam też w głębokim poważaniu, czy moja historia wyląduje w archiwum po kilkunastu minutach, a tak się pewnie zdarzy. Powiem tylko jedno - portal, który opisuję (i pewnie każdy dawno się domyślił, o jakim portalu tu piszę) traci na jakości przez wrzucanie takiego badziewia i to bardzo. Mówię oczywiście tylko za siebie, choć osobiście podejrzewam, że wiele osób się ze mną zgodzi. Pamiętajcie także, że wymyślanie/kopiowanie historii, żeby za wszelką cenę dostać się na stronę główną, nie doda waszym żywotom dodatkowych kolorów. Obojętnie, jaka będzie liczba plusów i komentarzy pod waszymi wypocinami i jak bardzo poprawnie językowo je napiszecie.

Pozdrawiam wszystkich, których historie są prawdziwe, a jeżeli rzeczywiście macie, co po niektórzy tak straszne przeżycia z osobami starszymi, to pamiętajcie o jednej, istotnej rzeczy - kiedyś wy sami będziecie starzy i będziecie cierpieć na różne przypadłości tego wieku, często także choroby, które będą powodowały takie, a nie inne zachowania.

Internet

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (36)
zarchiwizowany

#71147

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Darknesss z piekielną załogą karetki przypomniała mi moją moją własną.

Jak wiecie z poprzedniej historii, mam ciotkę i wujka w podeszłym wieku, a wuj w czerwcu miał wypadek.

Pewnego czerwcowego dnia, mama odbiera telefon od ciotki (aktualnie przebywającej w szpitalu na rehabilitacji) że wujek nie odpowiada na próby kontaktu od dwóch dni i prosi o sprawdzenie, czy coś mu się nie stało. Czym prędzej wyruszyliśmy więc do mieszkania wujka. Na miejscu staliśmy ok. 15 minut pod klatką - światła pogaszone, a domofonu nikt nie odbiera, z telefonem analogiczna sytuacja. Dostaliśmy się do klatki dzięki uprzejmości sąsiadów, jednak drzwi do mieszkania były zamknięte, bo kluczy nikt nam nie dał. Szybka decyzja - jedziemy do ciotki do szpitala. Po odebraniu kluczy znów udajemy się do mieszkania wujka i zastajemy tam widok, którego nikomu nigdy nie życzę ujrzeć.

Wujek leżał na podłodze praktycznie w całości, tylko nogi na łóżku. Oczy wywrócone, majaki (dość często wypowiadał też zdanie "do żadnego szpitala nie jadę"), a w całym domu unosił się zapach moczu. Okazało się, że wujek złamał obojczyk na schodach na łączniku pomiędzy pierwszą a drugą linią metra a leży w ten sposób od wspomnianych dwóch dni.

Nie czekając na nic, mama podniosła telefon i zadzwoniła po karetkę.

Ratownicy w trzyosobowej grupie przyjechali dość szybko i zaczynają badać, wypisywać papiery, itp. Diagnoza była jedna - szpital. Wujek oczywiście znów zaczął się zapierać, że do żadnego szpitala nie jedzie, bo do jutra mu przejdzie, i tak dalej. Po krótkiej chwili takiej dyskusji jeden z ratowników zaczął się wręcz wydzierać na wujka, że jak nie pojedzie to będzie masakra, że chyba zwariował i że założy się z nim, że nie podniesie ręki nad głowę. Wtedy stwierdziłem, że takie coś do niczego nie prowadzi i wkroczyłem do akcji, mówiąc ratownikowi żeby zaczekał w drugim pomieszczeniu, bo znam wujka i w tak gwałtowny sposób sprawy nie załatwimy.

Kiedy zostałem sam, zacząłem spokojnie mówić, że w szpitalu nie spędzi dużo czasu, że zrobią mu tylko najpotrzebniejsze badania i że szybko wypiszą go do domu - ogólnie, mówiłem w taki sposób, w jaki należy się zwracać do osiemdziesięciolatka, któremu stała się krzywda, a w dodatku jest kompletnie odwodniony i kolokwialnie mówiąc - bredzi. Kiedy już udało mi się nawiązać nić porozumienia i byłem naprawdę blisko przekonania wujka, by jednak wsiadł do karetki do pokoju wparował ten sam ratownik z krzykiem: "NO I CO? JUŻ PAN ZMĄDRZAŁEŚ? JEDZIEMY CZY NIE?". Rzecz jasna, na takie dictum moje przekonania poszły się kochać, wujek znów powrócił do swojego uporu i do szpitala nie pojechał.

Koniec tej historii jest taki, że spędziłem z wujkiem całą noc, a następnego dnia pojechałem do szpitala po ciotkę, która wypisała się na własne życzenie. Dopiero ona nakłoniła wujka na udanie się do szpitala. Przyjechała prywatna karetka, zabrała wujka, w szpitalu założyli mu gips i po paru badaniach zwolnili go do domu, do którego także przywiozła go karetka.

Drodzy ratownicy, prośba - nawet jeżeli jesteście wykończeni i miewacie czasami momenty, gdy macie dość swojej pracy, czasami posłuchajcie członków rodziny chorego. Obie strony mają w ten sposób szansę na oszczędzenie sobie dodatkowych nerwów.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 45 (143)
zarchiwizowany

#71040

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Lato 2015, końcówka czerwca (uprzedzam, że będzie trochę długo).

Mieszkam w Warszawie w dzielnicy X, a w tej samej dzielnicy mieszka moja rodzina - wujek i ciotka, oboje po ok. osiemdziesięciu lat na karku. Nadmienić trzeba, że w mojej dzielnicy mieszkają od niedawna - przez całe życie mieli mieszkanie w dzielnicy Y. Po przeprowadzce wujek i ciotka mają problem, z którym każdy, kto się przeprowadzał musi się zmagać - mianowicie, listy, awiza itp. przychodzą pod stary adres - tak więc raz w miesiącu wujek jeździł do starego mieszkania w dzielnicy Y, żeby opróżnić skrzynkę. Niestety, w czerwcu wujek miał wypadek, który poskutkował złamanym obojczykiem, więc jego zdolność poruszania się została ograniczona.

Z uwagi na powyższe okoliczności trzeba było pomóc rodzinie, więc pewnego czerwcowego dnia udałem się do mieszkania ciotki i wujka. Na miejscu okazało się, że poza odebraniem listów proszą mnie również o zapłacenie rachunków na poczcie, która leży obok ich starego mieszkania - bez problemu. Pęk kluczy (wraz z tymi od skrzynki), pieniądze i wszystkie dane do przelewów odebrane, więc można ruszać.

I właśnie od tego momentu zaczyna się piekielność całej sprawy.

Po 10 minutach spóźnienia, nadjechał autobus ZTM'u. Tak, nieklimatyzowany (na zewnątrz 30 stopni, w autobusie jeszcze więcej + tłok). Do miejsca docelowego, zamiast 15 minut jechałem prawie 40, ze względu na remont znanego skrzyżowania i korki.

Dojście do mieszkania, opróżnienie skrzynki i trafienie na pocztę przebiegło bez problemów, jednak na samej poczcie (po odczekaniu kolejnych 30 minut w kolejce) pojawił się pewien problem - pieniędzy dostałem za mało i (jak na złość) nie starczyło na ostatni rachunek. No nic, wracamy. Kolejne 40 minut powrotu (w tych samych warunkach jak w pierwszą stronę).

W domu cioci i wujka ciocia mówi, że "faktycznie, coś jej się pomyliło" i czy nie mógłbym jednak pojechać z powrotem i zapłacić ten ostatni rachunek. Dla mnie bez problemu, zapłacić mogę ale kolejnej godziny z hakiem w korku spędzać nie zamierzam, więc pójdę na pocztę na tym osiedlu. Okej.

Poszedłem i po spędzonej tam kolejnej godzinie zapłaciłem rachunek. Odniosłem potwierdzenie i w końcu udałem się do swojego mieszkania. Myślicie, że to koniec?

Byłem właśnie w trakcie brania pierwszego kęsa spóźnionego obiadu do ust, kiedy błogą ciszę w moim domu brutalnie przerwał odgłos telefonu. Odebrałem, a po drugiej stronie słyszę... rozgorączkowanego wujka, mówiącego że mam natychmiast odnieść klucze (tak, te do starego mieszkania) do nich do domu, gdyż są im potrzebne w tej sekundzie (kompletnie o nich zapomniałem). Nierad z takiego obrotu sprawy, zwlokłem cztery litery z krzesła i w drogę. Dochodzę na ich osiedle, dzwonię domofonem, drzwi otwiera ciotka z uśmiechem na ustach i wypowiada kwestię:

- "No Kot, widzisz. Jak to mówią: kto nie ma w głowie, ten ma w nogach".

Myślę, że skwitowanie tego wszystkiego znanym ze sztuk walk skrótem K.O. będzie odpowiednie.

rodzina

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (24)
zarchiwizowany

#70783

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia zasłyszana od koleżanki mojej mamy. W rolach głównych: wspomniana Pani, bank oferujący wyższą kulturę bankowości oraz bankomat mający w nazwie europejską walutę.

Parę dni temu, pani Kasia (imię zmienione) udała się do bankomatu w celu wypłaty gotówki, w wysokości 450 zł. Klik, klik, transakcja w toku, karta się wysunęła i nagle zonk - bankomat gotówkę zatrzymał dla siebie. Pani Kasia czym prędzej sprawdziła stan konta i potwierdza się jej przypuszczenie - pieniądze mimo to zniknęły.

Pani Kasia udała się więc, najszybciej jak to możliwe do najbliższej placówki w.w. banku i złożyła reklamację. Pani w okienku uspokajała i mówiła, że wszystko się na pewno wyjaśni.

Dzisiaj do Pani Kasi przyszedł list. Reklamacja tej i tej transakcji na tę i tę kwotę została pozytywnie rozpatrzona. Do listu dołączone było całe... 100 zł.

Jak to było? F**k logic?

bankomaty i banki

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (108)
zarchiwizowany

#70769

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Uprzedzam, że będzie długo.

Jestem w klasie maturalnej. Na początku stycznia, po wielu przejściach udało mi się jakimś cudem zmienić szkołę (jak ktoś próbował się przenosić na ostatnie cztery miesiące nauki i maturę do innej placówki edukacyjnej, wie z jakimi trudnościami - w moim przypadku także z domowymi - się to wiąże). Nowa szkoła jest świetna i nie mam żadnych zastrzeżeń, poza tym że od czasu do czasu zdarza mi się wypowiedzieć w myślach zdanie: "Ale ja byłem głupi, że dopiero teraz się przeniosłem." :)

Natomiast o moim poprzednim ogólniaku mógłbym napisać książkę. Opisu piekła, jakie tam przeżyłem przez 4 lata (powtarzałem klasę) nie powstydziłby się sam Dante Alighieri i myślę, że to nie będzie ostatnia historia z w.w. szkoły na tym portalu.

Tyle tytułem wstępu. Rzecz będzie dotyczyła profesor od języka polskiego, chociaż nazywanie tej kobiety "panią profesor" jest delikatnie mówiąc zdecydowanie na wyrost. W klasie nie radziła sobie z niczym, począwszy od zorganizowania prostych czynności, jak np. oddawanie sprawdzianów (zawsze trwało to ponad 45 minut), kończąc na omówieniach tematów lekcji. Sam język polski prowadziła strasznie chaotycznie i kończyło się na tym, że wyniesienie jakiejś wiedzy z takiej lekcji graniczyło z cudem.

Zmiany nauczyciela próbowaliśmy od drugiego miesiąca pierwszej klasy. Nic z tego jednak nie wychodziło, dlatego że profesor grała inteligentnie - miała swoich ulubieńców, nazywaną przez nas uszczypliwie "klasową elytkę" której pozwalała dosłownie na wszystko. Gadanie - spoko. Przeglądanie twarzoksiążki na telefonie - nie było problemów. Wpisywanie piątek za mało szczegółowe i ogólnikowe odpowiedzi podczas odpytywania - proszę bardzo. Jeżeli oczywiście odbywało się odpytywanie tych osób, bo najczęściej do odpowiedzi wywoływana była ta sama, pięcioosobowa grupa - tych, które się stawiali.

Klasa na języku polskim dzieliła się więc na trzy grupy - "elytkę", której wszystko pasowało, malutki front reformatorski oraz grupę, która miała to wszystko w czterech literach.

Do czasu drugiej klasy, niektórzy postanowili obrać konkretny kierunek. Niektórzy "dobili" do reformatorów, jednak niektórzy do "elyty" i dalej proporcje były zbyt małe, żeby wywalczyć zmianę nauczyciela, choć walczyliśmy cały czas. Staraliśmy się przede wszystkim uświadomić innych, że jeśli ten nauczyciel cały czas będzie nas uczył, to na zdanie matury mamy mierne szanse. W drugiej klasie przerobiliśmy może dwie lektury, a prowadzenie lekcji było cały czas takie samo, czyli wiadomo jakie. Do tych ludzi nic jednak nie trafiało - w końcu możliwość nieuważania i piątek za półdarmo to bardzo opłacalna sprawa.

Na reformatorach, jak już mówiłem profesor mściła się odpytywaniem na każdej lekcji. W pewnym momencie zauważyła jednak, że przestało to robić na nas wrażenie i obrała inną taktykę, wytaczając przeciwko nim ciężką artylerię, która w kręgach uczniowskich znana jest jako "uwalenie semestru".

Nie wiadomo jednak czemu, rykoszetem oberwało 3/4 klasy, w tym osoby które dalej miały to wszystko w poważaniu i pod koniec grudnia, dwa tygodnie przed końcem półrocza dwadzieścia parę osób z 35 osobowej klasy miało na semestr jedynki. Oczywiście, niektórzy mieli je słusznie ale była to naprawdę mała grupa - w większości przypadków oceny niedostateczne były wystawione z powodu np. niezaliczenia jednej lektury, lub jednego sprawdzianu. Np. moja średnia, która wynosiła 2,97 uprawniała mnie do oceny niedostatecznej (nawet nie jeden na dwa, tylko pełnej jedynki).

Wszyscy nie na żarty się wkurzyli, temat został podjęty nawet na zebraniu z rodzicami, ale bez większych skutków. Nie było rady - trzeba było spełniać zachcianki pani profesor i jej dodatkowe godziny, przeznaczone na poprawy (niby nazywało się to "konsultacje", ale służyły tylko i wyłącznie do popraw) były oblężone przez uczniów. W końcu i mi udało się dopchać (już w styczniu) i napisać sprawdzian, do którego może i nie byłem obkuty na blachę, ale wydawało mi się, że wiedza którą posiadam wystarczy na zaliczenie i święty spokój. Okazało się jednak inaczej, bo zdaniem profesor "przylufiłem".

Spotęgowało to moją złość, dlatego że ze sprawdzianu wcale nic takiego nie wynikało. Test nawet odbiłem na ksero i zaniosłem do innej nauczycielki polskiego w moim ogólniaku. Z kolei ta Pani, mimo że zawsze była wobec mnie uczciwa (w poprzednim roku miałem z nią wiedzę o kulturze) powiedziała, że nawet jakby bardzo chciała to nie może mi pomóc, bo sama dopiero w tym roku wróciła z długiego urlopu i nie chce podważać "autorytetu" mojego nauczyciela. Zrozumiałem wtedy, że zaniesienie tej pracy do jakiegokolwiek innego profesora poskutkuje tym samym.

Dwa dni później rozpoczął się weekend. W sobotę rano, ok. godziny 12:00 zacząłem dostawać powiadomienia z Librusa (dziennik elektroniczny) na komórkę. Okazało się, że moja profesor od polskiego dostawiła mi osiem jedynek (!!!) do moich ocen bez żadnego powodu. Były przy nich różne daty, nawet znalazło się około dwóch-trzech dni, kiedy... nie było mnie w szkole. Przy każdej lufie ta sama adnotacja - "praca na lekcji".

Poziom mojej złości i absurdu tej sytuacji był już na poziomie krytycznym, jednak starając się zachować spokój zadzwoniłem do mojej złotej wychowawczyni (z którą już wcześniej odbywałem wiele rozmów na ten temat) i mówię jak wygląda sytuacja. Powiedziała mi, że jeśli to co mówię jest prawdą, to mam już tylko matematyczne szanse na zdanie semestru, ale mimo wszystko poradziła mi obkucie się i pójście w poniedziałek (dzień wystawiania ocen) do tej Pani. Myślicie, że to koniec? W niedzielę o godzinie 20:00, po wielu godzinach kucia bez przerwy na stronie internetowej w zakładce "zastępstwa" pojawiła się informacja, że profesor od Polskiego, jako jedyny nauczyciel tego dnia jest nieobecna.

Jak się zapewne domyślacie, poziom mojej złości podwyższył się jeszcze bardziej, szczególnie że jej nieobecność to wcale nie był przypadek. We wtorek już była obecna, a w środę jak gdyby nigdy nic zapytała mnie, jak mam zamiar poprawić jedynkę. Powiedziałem wtedy dobitnie i przy całej klasie, że nie mam zamiaru niczego u niej poprawiać, ponieważ jej oceny są nierzetelne i wystawiane na podstawie jej widzimisię, a nie wiedzy ucznia i że będę wnosił o egzamin komisyjny. Ona stwierdziła za to, że ocenę niedostateczną mam z powodu wielu jedynek i niewystarczającej frekwencji. Wtedy odparłem, że trzeba wziąć pod uwagę fakt wstawiania ośmiu jedynek w sobotę o godzinie 12:00 za nic, wpisując przy niektórych daty, kiedy nie było mnie w szkole, a z mojej frekwencji zapisanej w Librusie wynika co innego (było ponad 50% obecności). Na tym rozmowa się skończyła.

Parę dni później wniosłem podanie do dyrekcji o egzamin komisyjny, który mi przyznano. Przepytywał mnie inny nauczyciel, w obecności wicedyrektora i kobiety od Polskiego. Z "komisa" wyszedłem z oceną dopuszczającą (pewnie gdyby w komisji był inny nauczyciel zamiast mojej dostałbym co najmniej dostateczny). Wyraz twarzy tej pani profesor był, co tu dużo mówić, bezcenny :)

Przechery, które 3/4 klasy miało z poprawami ocen na koniec roku, to już inna historia. Po drugiej klasie, profesor od polskiego odeszła na całoroczny urlop i mam nadzieję, że nasze drogi więcej się nie skrzyżują :)

liceum_ogólnokształcące_stolica

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 51 (121)