Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

prasbs

Zamieszcza historie od: 16 lutego 2011 - 16:43
Ostatnio: 24 listopada 2015 - 13:44
  • Historii na głównej: 30 z 37
  • Punktów za historie: 21824
  • Komentarzy: 211
  • Punktów za komentarze: 1504
 
zarchiwizowany

#44267

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przysłowia są mądrością narodu - to sobie zapamiętam raz na zawsze. I to jeszcze zapamiętam, że mimo powstania tychże w zamierzchłej przeszłości, nadal pasują do naszego schematycznego, zamkniętego, wyżej wymienionego, narodu. Przynajmniej do części jego przedstawicieli. A przez to wszystko i dużo pecha, ja o mały włos zostałbym kryminalistą.

Długo będzie.

Wróciłem kilka dni temu z delegacji. Po kilku dniach nieobecności w domu. Późno było. Jechałem jakieś 700 km w śniegu i po nocy, no to zaraz po wejściu nastąpił szybki prysznic i udanie się w objęcia… niestety tylko Morfeusza.
Następnego dnia rano (bardzo rano – tak ok. 5:00) obudził mnie żołądek, który gwałtownym ssaniem domagał się kalorii. Długo mnie nie było toteż w lodówce znalazłem tylko zwiędniętą marchewkę i ostatniego korniszona w słoiku, ale to żołądkowi nie wystarczyło. Chcąc nie chcąc, założyłem cokolwiek („cokolwiek” oznacza podręczny strój roboczy, który nie jest ani nowy, ani szykowny, ani przesadnie czysty) na siebie i udałem się do osiedlowego sklepu.

Jakbym się zastanowił to dotarłoby do mnie, że za wcześnie o jakieś 45 minut, ale się nie zastanowiłem. Nie pomyślałem również, że poprzedniego dnia, wysuszyłem zbiornik paliwa w aucie prawie do cna. Głód nie pozwolił pomyśleć, zamiast tego kazał jechać do najbliższego (jakieś 3 km) całodobowego po kalorie. I to już! No to wsiadłem i pojechałem. Po 2 km okazało się, że samochód też jest głodny i to do tego stopnia że nie widzi możliwości współpracy. Ostatnie kilkaset metrów pokonałem pieszo.

Trud i poświęcenie opłaciły się. Dopadłem do drzwi sklepowych i przywitałem się grzecznie. Żołądek wyraźnie się ucieszył, kiedy mózg zarejestrował obfitość przysmaków na półkach, ochoczo więc przystąpiłem do wybierania. Wybrałem miedzy innymi pysznie wyglądająca, smakowicie pachnącą, chrupiącą (a poza tym całkiem zwykłą) bułkę, którą od razu zacząłem konsumować. Wzbudziło to podejrzliwe spojrzenia dwóch pań obecnych za ladą. Na razie nic nie mówiły ale jakbym się zastanowił - po raz kolejny - zwęszyłbym niebezpieczeństwo. Ale wiecie: głód, żołądek i tak dalej…

No to wybrałem, podszedłem do kasy, informując panią, że jeszcze jedna bułka, bo głodny byłem wściekle i musiałem – niech doliczy. Pani skasowała, cały czas podejrzliwie łypiąc spod krzaczastych brwi. Ja sięgam do kieszeni a tam… no właśnie nic. Portfel został w domu. Dokumenty też. Telefon co prawda mam (taki odruch – zawsze biorę) ale z domu nikt mi tego nie przywiezie, do znajomych dzwonić zdecydowanie za wcześnie, samochód unieruchomiony kilkaset metrów dalej, zresztą i tak nie mam na paliwo. No to wtopa na całego.

Myślę sobie, żeby poprosić o darowanie tej bułki, ewentualnie zostawić kluczyki od auta, podreptać te 3 km po kasę zapłacić… nie zdążyłem wymyślić nic mądrzejszego bo młodsza z pań za ladą już zdążyła zadzwonić po policję. Jakbym się po raz trzeci zastanowił to domyśliłbym się skąd ją znam i być może wykaraskałbym się z tej niezręcznej sytuacji, ale jak już pisałem wcześniej: głód, stres…
Przyjechali dość szybko, nie chcieli słuchać tłumaczeń, zabrali do siebie. Złożyłem obszerne wyjaśnienia dwóm osiłkom, ale na potwierdzenie swoich słów miałem tylko telefon i kluczyki do auta stojącego kilka kilometrów dalej. Kiwali tylko głowami i widać było, że ich wersja jest standardowa: bezdomny, wczoraj popił i teraz chce naciąć sklep na darmowe śniadanie, a fanty może ukradł.
Tłumaczyłem, że wszystko mogę udowodnić, wystarczy żeby mnie dotransportowali do domu, ale oni na to, że usług transportowych nie prowadzą, poza tym nie ich rejon. Tu już mnie zaczęli irytować, adrenalina mi się zaczęła sączyć do krwi (może dlatego włączyło mi się myślenie) to zaproponowałem, żeby zadzwonili do sąsiada, który przyjedzie, potwierdzi tożsamość i zabierze mnie do domu. Oni na to, że jakby tak w każdego sprawie mieli dzwonić… Nie bardzo pamiętam ale chyba zacząłem krzyczeć, bo do pokoju wpadł jakiś starszy stopniem człowiek, złapał się za głowę, kazał być cicho, dał do łapy telefon, pozwolił zadzwonić.

Zadzwoniłem do Mirka, na szczęście był jeszcze na służbie. Mirek – jak już kiedyś pisałem – jest moim sąsiadem a przy okazji policjantem z sąsiedniego komisariatu. Przyjechał w miarę szybko, radiowozem, a jakże, wytłumaczył, poświadczył, odstawił do domu. Miałem się tylko stawić po południu na komisariacie z dokumentami, żeby w papierach grało.

W domu ochłonąłem, ogarnąłem się (jak spojrzałem w lustro to trochę przestałem się dziwić tym wszystkim reakcjom :) - w końcu „jak cię widzą tak cię piszą”) i poszedłem do pracy.

Wracając zajechałem na komisariat. Osiłków nie było, opowiedziałem swoją historię innemu policjantowi, któremu mój wizerunek widocznie nie pasował do opisu pijanego bezdomnego, bo długo nie mógł zrozumieć o co chodzi. Odszukał jednak papiery, sprawdził dane, podpisałem i odjechałem. Pomyślałem też, że warto byłoby oddać w sklepie „zjedzone” 40 groszy, jednak pojechać postanowiłem tam dopiero dziś, co okazało się całkiem dobrym pomysłem i jednocześnie pokazuje nieprzewidywalność losu i rację przysłowia o sprawiedliwym Panu Bogu. No dobra, z tą racją to przesadziłem – okazał się być bardzo rychliwy.

Otóż zszedłem sobie dziś na parter do sekretariatu i spotkałem… młodszą z kobiet która tak ochoczo dzwoniła po policję tego feralnego dnia. Podobno jakiś nowy nabytek w dziale ale ja tam schodzę rzadko co wyjaśnia fakt, że nie poznałem jej od razu. Ona też mnie nie poznała pewnie z racji zgoła odmiennego (czytaj „cywilizowanego”) wyglądu. Przywitałem się grzecznie uśmiechnąłem i wziąłem z zaskoczenia:
- Ten sklep to pani mamy jest?
Zdębiała ale zdołała jakoś odpowiedzieć.
- Yyyy tak.
- Aha, to proszę oddać jej te 40 groszy za bułkę i powiedzieć, że bezdomny pijak przeprasza raz jeszcze. Podałem drobne, pożegnałem się i wyszedłem. Jej minę i rumieńce jeszcze mam przed oczami i z dużą satysfakcją je wspominam – nie ukrywam.

No i ostatnie przysłowie do potwierdzenia: „nie ma tego złego…”. Będzie się z czego pośmiać przy sąsiedzkich grillach. :)

...

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 246 (314)
zarchiwizowany

#30977

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym, że szaleństwo jest zaraźliwe. I o tym jak nielogiczne może się stać logiczne rozumowanie, jeśli zajmuje się nim dostatecznie duża grupa ludzi.

Na skraju naszego osiedla znajduje się działka. Niby nic dziwnego, bo w końcu działka na osiedlu domków to żaden cud. Tyle tylko, że ta działka jest niezagospodarowana i trochę kala „idealny” wizerunek tej części miasta. Stoi na niej od niepamiętnych czasów jakaś ruinka, ogrodzenie… no cóż – kiedyś było. Działka ma podobno nawet właściciela. Wieść niesie, że jest nim bliżej niezidentyfikowany Szwed, ale nikt go nigdy na oczy nie widział. Skoro jednak właściciel jest a działka raczej na końcu niż w środku osiedla, reszta mieszkańców nauczyła się z tym żyć, bo zrobić nie można nic.

Ale właściwie to nie o działce ta historyjka tylko o jej mieszkańcach w osobach dwóch bezdomnych panów Kazika i Marka, którzy każdej wiosny uznają za stosowne zamieszkać na rzeczonej posesji. Panowie są wszystkim znani (to byłby już 3 rok przyjęcia ich do grona członków społeczności) i co najważniejsze lubiani. Zawsze pomocni i uczynni, trawnik skoszą, do sklepu pójdą jak się jakiemuś leniuchowi nie chce samemu po deszczu łazić, pomogą przy pracach budowlanych na działce, a o ruinkę dbają jak o swoje. Zawsze dostają za przysługę przysłowiowe kilka groszy i nigdy żaden się nie skrzywił, że za mało. Czasami dostają część zakupów po które regularnie wysyła ich starsza sąsiadka, czasami piwo jak komuś zostanie po grillu. Tylko na zimę wynoszą się do któregoś z cieplejszych krajów. Ot taki lokalny folklor.

Jak w każdej społeczności, tak i u nas znajduje się ktoś, kto nie za bardzo ma ochotę integrować się z resztą. Mamy takiego sąsiada - szalonego introwertyka – który, jak każdy rasowy pies ogrodnika swojego nie da. Tylko, że pojęcie „swoje” rozciąga za połowę osiedla ze szczególnym uwzględnieniem ulic, chodników, latarni i studzienek ściekowych.

Jakiś czas temu na osiedlu zaczął grasować Copperfield.

Na początku niektórym sąsiadom zniknęły pojemniki na śmieci. Znalazły się potem na gruzowisku pobliskiej kamieniarni. Jak się tam znalazły – nikt nie wie.
Kazik skosił sąsiadowi trawnik po czym pożyczył kosiarkę aby zrobić to samo na zaanektowanej działce. Szybko ją oddał ale następnego dnia kosiarki w szopie już nie było.
Inny sąsiad nie mógł się doliczyć desek do budowy domku na narzędzia. Trzeba trafu, że deski te, Kazik i Marek pomagali mu rozładowywać kilka dni wcześniej.
Tego typu zdarzenia, co jakiś czas miały miejsce i jak się domyślacie zaczęły trochę sąsiedzką brać irytować.

Wróciłem z dłuższego wyjazdu, i na przedmajówkowym grillu dowiedziałem się jak sprawy stoją. Tam też zostało postanowione, że trzeba przyjrzeć się naszym „dzikim” sąsiadom. Trochę się zdziwiłem, bo nikt z obecnych przy rozmowie nie chciał się przyznać, że to jego pomysł. Jak się okazało – słusznie. Głębsza analiza, przeprowadzona już w mniejszym gronie, wykazała, że autorem pomysłu „przyjrzenia się” był sąsiad – introwertyk. Cóż jednak było robić, delegacja została wysłana celem odbycia poważnej rozmowy. W skład delegacji – żeby było bardziej oficjalnie – wchodził (choć niechętnie – jak się domyślam) sąsiad policjant.

Kazik i Marek, zaprzeczyli, ale podejrzenia pozostały.

Następnego ranka obudził wszystkich brzęk tłuczonej szyby w oknie introwertyka. Pozostał ślad – kawał cegły, ale ręki, która ją rzuciła nie znaleziono. Na pierwszy rzut oka, wszystko w tym momencie stało się jasne i dało się wyczuć chęć poszczucia psami wiadomych osób. Tylko dla niektórych z nas bardziej niż jasne było to wszystko nielogiczne.

Nie lubię nielogicznych sytuacji, ale chyba bardziej nie lubię oczerniać kogoś bez powodu. Dziwiąc się, że nikt jeszcze na to nie wpadł, wystawiłem świeżo umyty pojemnik na śmieci, zostawiłem kosiarkę na widoku, w oknie włączoną kamerę i zadowolony poszedłem spać.

Pierwszej nocy nie działo się nic. Drugiej też, aż trzeciej kosiarka wyparowała. Obejrzenie zarejestrowanego materiału potwierdziło moje domysły, że nie zmieniła się jednak w transformera i nie odjechała ratować ludzkości (zwłaszcza, że nie nalałem do niej benzyny) tylko została uprowadzona przez osobnika łudząco podobnego do naszego „lubianego” siewcy podejrzeń. Tylko, cholera, po co mu druga kosiarka?

Poszła druga delegacja – tym razem do niego. Migał się ale Mirek (policjant) siłą swojego służbowego tonu i czytanych z notatnika paragrafów zmusił kradzieja do przyznania się. W zamian za naprawienie szkód, głównie tych moralnych, obiecano mu niewnoszenie żadnych oskarżeń.

Szkody zostały naprawione, sąsiedzi przeproszeni, zaginione rzeczy zwrócone właścicielom. Pozostało jeszcze porozmawiać z głównymi zainteresowanymi i wyjaśnić. Niestety nie było już z kim bo panowie K i M zniknęli i jak nam opowiedziała później sąsiadka (która jako jedyna ich broniła) przyszli do niej się pożegnać i poszli sobie. Od dwóch dni ich nie ma ale szukamy. Może się jeszcze znajdą.

Tym razem nie będzie puenty. Nikt nie wie dlaczego sąsiad się na nich uwziął – on sam chyba też nie bardzo.

...

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 330 (348)
zarchiwizowany

#16088

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zawsze mi się z tego chce śmiać. W tej historyjce może mniej istotne jest co się zdarzyło, ale to jak ludzie, teoretycznie wyedukowani i inteligentni, reagują na bzdury, mówione tonem pewnym siebie.

W pewnej sieci telefonii komórkowej mam dwa numery telefoniczne i mobilny internet. Przy podpisywaniu umowy na internet zostałem poinformowany, że w moim miejscu zamieszkania „zasięg jest ale transfer będzie z najniższą możliwą prędkością”. Ok niech będzie, potrzebuję tylko pocztę, dam radę. Abonament miał być najniższy z możliwych.

Przez miesiąc czy dwa po podpisaniu umowy, modemu nie używałem, jednak kiedyś musiał nadejść czas jego debiutu. Po podłączeniu, zainstalowaniu wszystkiego, co potrzebne i konfiguracji jedynym efektem jaki udało się uzyskać to „brak zasięgu”. Wyeliminowałem możliwości uszkodzenia modemu, zbyt grubych ścian czy mojej niewiedzy – zostało mi tylko przyjąć do wiadomości, że dla sieci mój dom to zbyt daleko. Tak, przy okazji – 500 m. dalej – w stronę nadajnika, to też za daleko.

Poszedłem do POKu. Dziewczyna, inna niż ta, z którą podpisywałem umowę, wysłuchała poklikała coś w swój komputer i z niemałym zdziwieniem stwierdziła, że przecież „tam nie ma zasięgu!”. No jak, do ciężkiej, nie ma? Telefony działają przecież – słabo bo słabo ale zawsze. Poza tym oferujecie mi usługę, która nie może być zrealizowana? I jeszcze każecie za to płacić? Na zewnątrz jednak spokój – nie będę się darł na dziewczynę, która niczemu nie jest winna. Podziękowałem i wyszedłem.
I zaraz tego samego dnia napisałem reklamację, w tonie jak wyżej.

Odpowiedź przyszła po 2 tygodniach. Można streścić w dwóch zdaniach: „mobilny internet tak ma, że raz jest a raz go nie ma, zwłaszcza przy słabszym natężeniu pola… Reklamacja odrzucona”. Ani słowa o tym, że wprowadzono mnie w błąd.
Gdyby choć przeprosili, albo wyjaśnili to pomyłką pracownika i zaproponowali jakieś rozwiązanie, dałbym spokój, słowo „mobilny” ma to do siebie że jest równoznaczne z „wszędzie” – ja często wyjeżdżam to mógłby mi się przydać gdzieś indziej. Ale takie olewanie, mnie nakręciło – jak zawsze zresztą.

Odpowiedziałem na reklamację z prośbą o ustosunkowanie się do problemu błędnych informacji podawanych przez pracowników. Bez odzewu.

Na piśmie, które dostałem było nazwisko osoby, która je pisała. Zadzwoniłem do tej jednostki – nie chcieli przełączyć. Mam pisać maile. A takiego! – trochę to trwało ale znalazłem numer na biurko i taka oto rozmowa się odbyła:
(po przedstawieniu się i podaniu danych i ostrzeżeniu, że nagrywam rozmowę)
- Odpowiedzieliśmy na tę reklamację!
- Nie odpowiedzieli państwo na przedmiot reklamacji – dlaczego pracownik podaje nieprawdziwe dane?
- To proszę się zgłosić do tego pracownika i to wyjaśnić. A w ogóle to skąd ma pan mój numer telefonu?
(o rzesz ty…!)
- Jaaaaa? No dobra, skoro pani mnie zbywa to proszę jeszcze posłuchać: w związku z niedotrzymaniem, przez państwa warunków umowy, żądam anulowania tejże. Nie zamierzam płacić za coś czego nie otrzymuję. Jeżeli nie spełnią państwo mojego żądania, może się okazać, że nazwę to „doprowadzenie do niekorzystnego rozporządzania własnym mieniem, przez podanie fałszywych informacji”. Poza tym, firma ma do wyboru: stratę jednej umowy i ok 600 pln zysku z abonamentu, lub stratę klienta – który dodatkowo płaci dwa niemałe abonamenty i który przeniesie je wtedy do konkurencji, a ta już czyha. Dodatkowo będzie to wkurzony klient, który zrobi wam niezbyt dobrą reklamę. Proszę to sobie przekalkulować i odpowiedzieć. Na piśmie. I proszę sobie pomyśleć, że skoro zdobyłem numer do pani to mogę i do pani szefa. Albo jego szefa!

Wiem - to ostatnie do niczego nie wnosiło, ale nie mogłem sobie odmówić, tak dla podniesienia wagi problemu :). I ciśnienia rozmówczyni.
Nie było odpowiedzi więc się rozłączyłem.

Po trzech tygodniach przyszło pismo z propozycją obniżenia abonamentu (nieźle – nawet najniższy abonament można obniżyć) albo zmiany formy na prepaid. I przepraszają za niedogodności.
Wybrałem prepaid-a. W sumie głupio mi, że sam na to nie wpadłem na samym początku :/ Kwestię intrnetu w domu zmuszony byłem rozwiązać w inny sposób.

...

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (177)
zarchiwizowany

#15170

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na większości sieciowych stacji benzynowych są osoby, które kręcą się po placu i pomagają tankować klientom. Na stacji, na której tankowałem ostatnio, było tak samo. Przynajmniej teoretycznie.

Ruch był duży, toteż czekałem w kolejce jako trzeci. Po placu kręcił się pracownik ale nie widziałem aby komuś pomagał. Może kierowcy nie chcieli – nie wiem.
Pod dystrybutor podjechał samochód, który stał przede mną. Wysiadła z niego starsza kobiecina i dalej walczyć z wężem. Wlew miała po przeciwnej stronie, próbowała więc przeciągnąć wąż za samochodem. Ewidentnie nie starczało jej siły, więc wysiadłem, pomogłem, odebrałem podziękowania. W tym czasie „placowy” podpierał stojak z płynami do spryskiwaczy, dłubiąc w nosie.

Po zatankowaniu i zapłaceniu, wsiadłem do auta i popijając kawkę obserwowałem pracownika, którego zachowanie, powiem szczerze, nieco mnie wkurzyło.

Przez kilka minut nie robił nic mimo tłumów kłębiących się przy dystrybutorach. Do czasu aż podjechał mesio, chyba klasy S z szykownie ubraną kierowniczką. Pracownik znalazł się przy dystrybutorze w czasie krótszym od przeciętnego mrugnięcia. Po otrzymaniu wyniosłego pozwolenia zatankował, przetarł szyby a nawet reflektory i stanął przy drzwiach auta czekając (z wyraźną nadzieją na napiwek), na powrót właścicielki. Właścicielka wróciła, ale biednego pana nalewacza, nie raczyła zauważyć. Wsiadła i odjechała.
Myśląc, że nikt nie widzi posłał jej na odjezdne dyskretnego „fucka”.

Na takie coś wygramoliłem się z auta, w budynku stacji znalazłem jakiegoś managera i zapytałem czy pracownicy na placu to pomagają wszystkim, czy mają jakiś zmysł dzięki któremu wyczuwają, komu należy się pomoc a komu nie? Spojrzał na mnie wzrokiem, który jasno sugerował moją umysłową odmienność i odrzekł, że „no co też panu przyszło do głowy?”. Znaczy werbalnie, bo niewerbalnie brzmiało to jak „powaliło Cię facet!?”.
„Aha. To polecam obserwację nagrań monitoringu z ostatnich 15 minut, albo poczynań pracowników, bo oni to chyba działają wg. jakichś innych wytycznych.”
I w stanie totalnego zdziwienia go zostawiłem.

Mam chyba dziś zły dzień bo nie zamierzam sprawdzać czy to cokolwiek zmieniło. Tankować tam również.

...

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (247)
zarchiwizowany

#11726

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie wierzyłem własnym oczom i zaniemówiłem na dłuższą chwilę.

Uliczka jednego z większych miast północnej Polski. Przy wejściu do jakiegoś sklepu, na wysokości oczu, rażącym różem wymalowany był napis (taki od szablonu, całość wielkości mniej więcej A3), który głosił: „W TYM SKLEPIE OSZUKUJĄ, OBRAŻAJĄ I TRUJĄ”.

Aż zajrzałem przez szybę – typowy wielobranżowy ze wszystkim, z przewagą alkoholu. Był popołudniowy szczyt, przechodniów mnóstwo a wewnątrz…
Produktów, sztuk ca 5879; sprzedawczyń, sztuk 1; klientów, sztuk 0;

Czyżby sposób na piekielnych sprzedawców? Jeśli tak to chyba działa.
Jutro się tam przyturlam i zrobię fotkę.

.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (177)
zarchiwizowany

#7957

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Lokalny, niewielki supermarket. Tłum jak diabli, kolejki do kasy zakręcone. Kasjerki pracowały z szybkością (i świadomością) robotów przemysłowych.
Stałem sobie w kolejce do kasy jako trzeci, za mną dość mocno hałasująca grupka młodzieży (trudno ocenić jak bardzo młoda była rzeczona młodzież, bo nie odwracałem się, ale „na ucho” wiek późnolicealny)
Kasjerka kasowała właśnie człowieka już dość leciwego. Trafiła na wino, przez niego zakupione i odruchowo rzuciła: „dowód poproszę”.
Klienta najpierw wmurowało w posadzkę, a potem wydał on odgłos przetykającego się zlewu. Dźwięk ów chyba sprowokował kasjerkę do podniesienia wzroku, co zaowocowało u niej wielkim rumieńcem. Przeprosiła, bez dalszych pytań skasowała, on zapłacił i poszedł.
Następna była pani tak na oko lat 40. Na taśmie dwa egzotyczne piwa. Kasjerka, gdy po nie sięgnęła, znowu odruchowo rzuciła „dowód poproszę”. Tu nastąpił głośny wybuch śmiechu ze strony klientki i podobna do poprzedniej reakcja kasjerki.
Przez ten czas dało się zauważyć, że głośna do tej pory, młodzież stała się dziwnie milcząca.
Nadszedł czas na moje zakupy. Kasjerka kasowała i nieuchronnie zbliżała się do zakupionego, przeze mnie piwa. Chwyciła je, przeciągnęła nad czytnikiem i zaczęła wymawiać zaklęcie. Zreflektowała się jednak i po słowie „dowód” zerknęła na mnie szybko i już bez słowa skończyła moje zakupy.
Spokojnie je pakowałem na końcu kasy, kiedy na taśmie pojawiły się 3 piwa, postawione, przez cichych młodych ludzi stojących w kolejce za mną. Kasjerka z szybkością światła (jakby te piwa ją parzyły) skasowała i bez pytania odebrała należność. Młodzieńcy, chowając się za każdą możliwą przeszkodą terenową, w zorganizowanym pośpiechu i ciszy opuścili sklep.
Tak, wiem – powinienem zareagować, ale byłem zajęty powstrzymywaniem się, przed wybuchnięciem śmiechem.

.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 184 (298)
zarchiwizowany

#7441

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Znajomy salon z książkami, prasą, drobiazgami, itp., chodzę, oglądam, na końcu podszedłem do kasy, żeby wymienić parę uwag o nowościach z zaprzyjaźnioną sprzedawczynią. Podchodzi starsza pani…
Tu musi nastąpić retrospekcja – tę część opowiedziała mi, wspomniana wyżej znajoma.
Poprzedniego dnia rzeczona, starsza pani długo wybierała książkę. Została zapamiętana, bo radziła się sprzedawców i ponoć bardzo wybrzydzała. Kiedy już dokonała wyboru, podeszła do kasy, ale wymyśliła sobie, że kupi jeszcze ozdobną, papierową torbę – domyślamy się, że książka miała być prezentem, w ową torbę zapakowanym. Po równie długim, co w przypadku książki, procesie wybierania, zakupiła jakąś torebkę i zadowolona wyszła.
Przenosimy się do chwili, w której byłem świadkiem powtórnego wtargnięcia do sklepu klientki. Podeszła do kasy, grzecznie się przywitała i z uśmiechem , kładąc na ladzie nieco sfatygowaną (samą!) torebkę oznajmiła, że chce ją wymienić.
-…. ale dlaczego?
- Córce nie podoba się kolor!
Dziewczyny nie miały siły się sprzeczać. Zrobiły wszystko, żeby czym prędzej wyszła i żeby one mogły wreszcie wybuchnąć śmiechem.

Salon multimedialny

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 50 (268)

1