Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

tatsu

Zamieszcza historie od: 28 października 2011 - 13:45
Ostatnio: 27 czerwca 2020 - 11:00
Gadu-gadu: 1223643
O sobie:

Rzemieślniczka i przekupka hobbystycznie i mediewalnie.
Masażystka - z miłości do ofiarowywania pomocy :)
Włościanka - z zamiłowania do roślin i zwierząt i prowadzenia życia na własny rachunek.

  • Historii na głównej: 5 z 10
  • Punktów za historie: 1323
  • Komentarzy: 31
  • Punktów za komentarze: 38
 
zarchiwizowany

#85899

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przyznaję się.
Bez bicia.
Zostałam Piekielną :'(
Mogę to zrzucić tylko na karb tego, że złożyło się kilka nieciekawych zdarzeń, które w konsekwencji pozostawiły mnie zagubioną we wszechświecie. Z objawami podobnymi "pomroczności jasnej".

Już przechodzę do sedna sprawy:
W ubiegły weekend miałam ja egzaminy w szkole. Wewnętrzne. Semestralne (sesja k...wo!). Musiałam w tym celu odbyć długą, obfitą w przesiadki podróż do miasta docelowego, które często w memach internetowych ma swoje zasłużone (?) miejsce.
Z racji problemów enigmatycznie wymienionych we wstępie, musiałam odnaleźć WC. Nie było to trudne. W końcu to miasto.
Weszłam zatem do jednej z restauracyjek, rozglądnęłam się za ww. przybytkiem. Znalazłszy go i odnotowawszy, iż na drzwiach jest widoczna karteczka z bardzo wyraźnie napisanym zdaniem: "Tylko dla gości lokalu", grzecznie zapytałam, czy jako "niegość" mogę jednak w sytuacji awaryjnej skorzystać.
Obsługa niezmiernie wyrozumiała i miła wyraziła zgodę, dodając instrukcję bym nie korzystała z jednej z toalet.
A były dwie: jedna zamykana drzwiami, druga za zasłonką.
Wybrałam (zgodnie z zaleceniami, które zanotowałam w pamięci) tę z drzwiami. Co prawda nie była najczystsza, ale wiadomo, jak co niektórzy "umiom w WC". Dodatkowo spieszyłam się, by na czas dotrzeć do szkoły, więc stwierdziłam, że darowanej ubikacji w muszlę się nie zagląda.
Zrobiłam, co miałam i użyłam spłuczki.
W tym momencie z przerażeniem zaczęłam obserwować, jak woda wzbiera wewnątrz, grożąc powodzią na skalę lokalną, ale wiecie... cały dzień spędzony w butach, które zetknęły się z taką cieczą dla nikogo nie byłby przyjemnym.
Na szczęście do tragedii nie doszło.
Wezbrana woda dotarła do wałów przeciwpowodziowych, ale ich nie przerwała ;)
Oczywiście grzecznie wspomniałam wielce miłej obsłudze o ekstremalnym problemie powodziowym, bo jakże by tak nie powiedzieć?
I tu właśnie objawiła się moja piekielność.
Miła pani uśmiechnęła się i rzekła:
- Ale przecież mówiłam, że w tej kabinie jest problem i miała pani skorzystać z tej za zasłonką...
O...
No tak. Mój nie do końca sprawny umysł zanotował tylko słowa "nie" i "zasłonka" :/

Przeprosiłam, pokajałam się...
I chyba jestem naprawdę nienormalna, bo do tej pory mi głupio...

restauracja

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (22)
zarchiwizowany

#42092

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miałam ci ja tydzień dobroci dla zwie... tfu! wróć, dla telemarketerów. Odbierałam każde przychodzące do mnie połączenie i grzecznie dawałam się wygadać osobie pracującej "na słuchawce", żeby choć za formułkę kasę jakąś dostała. Mnóstwo było próśb o dofinansowanie książeczek, czy map dla szkół, czy przedszkoli (mam mały biznesik sezonowy związany z odtwórstwem, to i numer telefonu jest dostępny w necie dla każdego), na które z bólem serca odmawiać musiałam, bo pieniędzy nie ma, zwłaszcza, jak działalność zawieszona.
Wiele telefonów było od firm telekomunikacyjnych z ofertami "najlepszymi na rynku", które też wysłuchiwałam grzecznie i cierpliwie, po czym równie grzecznie odmawiałam, bowiem telefon z abonamentem mam i jestem owym abonamentem uwiązana jeszcze dwa niecałe lata. Do tej pory wszyscy telemarketerzy byli mili, rozumni i nie miałam do nich żadnych zastrzeżeń. No, ale wszystko kiedyś musi się zmienić, prawda?

Telefon znów dzwoni. Na ekranie pojawia się numer niezastrzeżony, spoza kontaktów. Odbieram.
TM - telemarketerka
J - moja skromna osoba

J - Tak, słucham?
TM - Dziędobry, nazywam się X, dzwonię z firmy Y, czy mam przyjemność z właścicielem telefonu?
(Gadka standardowa, nie przeczuwałam problemów)
J - Tak, a o co chodzi?
TM - Mam dla pani wspaniałą propozycję... (i tu zaczyna się wymiana wysokości abonamentu, ilości darmowych minut - za dopłatą - darmowych SMSów - za kolejną dopłatą - plus cudowny i wszystko robiący smartfon. Wysłuchałam grzecznie trajkotania katarynki, po czym pojawiło się pytanie)

TM - Czy zatem mamy do pani wysłać kuriera z umową i nowym wspaniałym telefonem?
J - Nie, dziękuję bardzo, ale mam już telefon na abonament, mam smartfon, który wiernie służy mi od paru lat i nie zamierzam go wymieniać na inny. Przy tym nie bardzo mi się uśmiecha płacenie kolejnego abonamentu.
TM - Czy w takim razi może pani powiedzieć, co w naszej ofercie się pani nie podoba?
J - To, że musiałabym płacić kolejny abonament i to, że nowy telefon jest mi zbędny.
TM - Ale u nas zaoszczędziłaby pani, bo - i tu następuje powtórka wszystkich wcześniej wymienionych w tyradzie katarynki "korzyści", jakie mnie czekają, jeśli tylko przyjmę kuriera i zwiążę się z firmą Y umową.
TM - Czy zatem mamy wysyłać do pani kuriera z umową i nowym, wspaniałym smartfonem?
No kurtka, już to gdzieś słyszałam.
J - Nie - odpowiadam krótko, bo już czuję irytację traktowaniem mnie, jak idiotki, która po powtarzaniu wszystkiego w kółko zgodzi się na umowę, byle by tylko mieć spokój.
TM - Zatem, czy może pani powiedzieć, co się nie podoba w naszej ofercie?
Nosz kurde balans! W jakiś Dzień Świstaka trafiłam, czy jaki diabeł?
J - Nie chcę nowego abonamentu, nie chcę nowego smartfona. Dziękuję za przedstawienie oferty, ale nie skorzystam.
Już mam rozłączyć połączenie, a tu słyszę, że TM znów trajkocze po raz trzeci to samo - kropka w kropkę. No, uparta bestia. Poczekałam chwilę wtrąciłam się w trajkotkę, gdy wspomniała o oszczędnościach:
J - Przepraszam, ale jakie widzi pani oszczędności w tym, że będę dopłacać do posiadanego abonamentu jeszcze 50 złotych (tyle wynosiła proponowana "goła" umowa)?
I znów trajkotanie tekstu jota w jotę, jaki wcześniej usłyszałam. No, przyznam się, że bardzo źle o tej panience pomyślałam w tym momencie i chyba parę chorób genetycznych przyszło mi na myśl...
J - Nie, dziękuję, nie skorzystam z waszej oferty w ogóle i nie naciągnie mnie pani na nic i nie dam już pani zarobić.
TM - Ale czy mogłaby pani powiedzieć, co się nie podoba w naszej ofercie?
J - Wszystko. Do widzenia, życzę miłego dnia - wysyczałam w słuchawkę, po czym szybko wcisnęłam przycisk rozłączenia rozmowy, bo słyszałam, że TM znów zaczyna się nakręcać, powtarzając po raz kolejny ten sam tekst o korzyściach, jakie na mnie spłyną niczym błogosławieństwo jakoweś.

Nie wiem, kto był tu bardziej piekielny - panienka czytająca ofertę z kartki i nie reagująca na pytania, jak normalny człowiek, czy ja, która po chamsku się rozłączyła po pół godzinie słuchania w kółko tego samego?

Przepraszam, ale czy w CallCenterach zatrudniają już totalny odpad z PUPu, bo nikt inny nie chce tam pracować?

Ta sama dziewuszka zadzwoniła parę godzin później do mojego męża. Metoda przekonywania - identyczna. Współczuję całej rzeszy innych osób, które z katarynką miały styczność.

call_center

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 59 (177)
zarchiwizowany

#30894

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść mru (http://piekielni.pl/29993) przypomniała mi pewne zdarzenie, które dawno temu przypadło nam w udziale.

Otóż, jadąc sobie spokojnie naszym skodzillakiem urodzonym w mrokach PRLa na turniej, zostaliśmy zmuszeni do gwałtownego przyhamowania, gdyż przed maskę wyskoczył nam burakowóz typu zdezelowanego, mieszczącego w sobie stadko ABSów. Kierowca burakowozu w swej ułańskiej fantazji zajechał nam drogę, bo wyprzedzał i koniecznie musiał się wepchnąć przed nas i minąć nas na lakier. Z naszej strony oczywiście klakson i parę wymownych, choć nie obelżywych gestów: głównie pukanie po głowie.
Kierowca burakowozu na takie dictum skręcił gwałtownie kierownicą i dał po hamulcach, w skutek czego zablokował dwa pasy ruchu: od szyn tramwajowych po krawężnik. Co było robić, też stanęliśmy.
W rosnącym przerażeniu widzę, jak ABSy gramolą się ze swego wozidła i na pewno chcą nas wylewnie przywitać. Nasz Kierowca rzucił mi tylko przez zęby krótką komendę:
- Podaj mi topór.
Ów oręż spoczywał pod moimi nogami, bowiem jak się jedzie na turniej, to się bierze wszystko, co potrzebne, nie może też zabraknąć wszelakiego typu żelaza. Przejęta do granic, drżącymi rękami wysupłuję spod przeróżnych mniejszych skrzynek i pakunków toporzyszcze i unosząc je w dwu rękach z namaszczeniem i wzmożoną uwagą, by nic w skodzillaku nie uszkodzić, podaję Kierowcy, który odpiąwszy pasy już otwiera drzwi, by wyjść z auta i wytłumaczyć ABSom parę spraw.
Już już się zanosiło na krwawą jatkę, bo Kierowca jeden, a ABSów czwórka, gdy nagle ci ostatni zmienili diametralnie zdanie. Dali po garach i zostawili nas zdziwionych w tumanie pyłu, jaki wyleciał spod ich kół.
Nie pozostało nic innego, jak tylko wsiąść z powrotem do auta i pojechać pod zamek już widoczny z okien skodzillaka.
Tak oto uniknęliśmy smutnego losu ofiar przemocy na drodze.

W sumie nie dziwię się dziś reakcji ABSów, bo toporzyszcze jest spore i naprawdę budzi respekt, a Kierowca potrafi się nim idealnie posługiwać, jakby to była lekka pałka, choć postury jest przeciętnej.

podzamkowa dwupasmówka na Śląsku

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (208)
zarchiwizowany

#29078

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia dawna, długa i piekielna ze stron obu, a na dodatek "pachnąca" średniowieczem.

Jako że mocno zmediewalniona jestem, to i wyjazdów na turnieje sobie nie odpuszczam, chyba że na przeszkodzie stoi mi brak zdrowia, czy pieniędzy. Inne opcje nie są w stanie mi przeszkodzić w realizowaniu swojego hobby. I tak, któregoś pięknego lata wybrałam się na jeden z turniejów pod zamkiem. Jako że niedawno wygrzebywali z moich nerek kamyki, zrezygnowałam z wygodnego noclegu pod własnym namiotem, wymieniając go na nie mniej wygodny nocleg w pobliskim Domu Kultury.
Pierwszy dzień był lekki i przyjemny: bieganie od znajomego do znajomego, powitalne toasty w piwnicznej karczmie... ach, emocjom i atrakcjom nie było końca, a że po szpitalnym wikcie jeszcze nie doszłam do siebie, to i szybko zmęczenie mnie dopadło. Decyzja - wracamy do DK, żeby się przespać i na jutro więcej energii mieć.
Zalegliśmy wygodnie na naszych karimatach i kocach, owinęliśmy się śpiworami, zgasiliśmy światło i lulu...
Nagle, jak tu coś nie ryknie za drzwiami na korytarzu! Pierwsza myśl: "Słonia mają". Jeszcze nie ochłonęłam po pierwszym szoku, a tu - sru! - światłem świetlówek po oczach. Kiedy już ślepia dostosowały się do wściekłej jasności, a mózg trochę już się otrzepał z szoku, zrozumiałam, co się dzieje: oto rozbawione towarzystwo "vikoli" (bo nie Wikingów, czy innych wczesnych) wróciło rozbawione trunkami i atmosferą biesiadną dmąc z krowi róg i wrzeszcząc ile sił w płuckach oraz chlapiąc trunkiem wokół, co go w rogach poprzynosili. No, ok... bawią się dzieci, niech się bawią, ale szacunek śpiącym się należy. Towarzystwo tak brutalnie wybudzone szczędziło inwektyw, ba! nawet grzecznie prosiło "vikoli", coby chociaż ten róg zostawiło w spokoju i już nie wzywało innych słoni do towarzystwa. Na wszelkie prośby, odpowiedź była jedna: "bawić się trza!".
No nic, się jakoś przemęczyliśmy. Drugi dzień obfitował w jeszcze większą ilość atrakcji, jako że sobota, wiadomo, jest dniem właściwym dla turniejów. Turniej był, jak zwykle, zachwycający: walki piesze, łucznictwo, bieg dam, pokazy konnych, fire show i uczta... Uczta - ta właściwa - trwała dłuuuugo, a i mnie jakoś tak energii przybyło, tom i zabawiła daleko w noc.
Kiedy już ptaki zaczynały się drzeć na świt, stwierdziłam, że przydało by się kimnąć choć na chwil kilka. Zebraliśmy się zatem do kupy i podreptaliśmy do DK na nocleg. Po cichutku - no bo przecież śpią inni - dotarliśmy do naszej sali. Otwieramy po cichuteńku drzwi, patrzymy, a tam... pokotem śpią słodko nasze kochane "vikole". W tym momencie włączyła się moja wredna część osobowości. Pac we włącznik - i nastała wściekła, jarzeniówkowa jasność. Z miejsca zaczęłam głośno rozmawiać. Za mną przestali się przejmować ciszą nocną pozostali, którym "vikolstwo" poprzedniej nocy dopiekło. Nastawiłam jeszcze mocno hałasującą kawiarkę, żeby zrobiła nam... herbatę. Na słabe głosy sprzeciwu co do takiego traktowania, "vikole" dostały odbitą odpowiedź, że trzeba się bawić, prawda? A myślmy się jeszcze bawić nie skończyli.
Godzinę później byliśmy już w swoich śpiworach, ale misja została ukończona.
Cóż, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie...

turniej rycerski pod zamkiem

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 69 (173)
zarchiwizowany

#19124

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chciałam się ładnie przywitać, bo to mój pierwszy wpis :)

I znów o kurierach nieszczęsnej firmy GLS.

Parę lat temu dopadło mnie choróbsko, które zaatakowało mi stawy kolanowe tak skutecznie, że chodzenie po płaskich powierzchniach sprawiało mi okropny ból, a o wchodzeniu po pochylniach czy schodach, to już w ogóle mogłam zapomnieć. Jako że moje stadko odratowańców papuzich było wtedy dość liczne i liczyło sobie ciut ponad 30 sztuk, potrzebowałam sporo karmy, by wszystkie dzioby były szczęśliwe. Znalazłam hurtownię i zamówiłam całą pakę mieszanki ziaren, trochę witamin, odżywek i smakołyków. Paczka zmieściła się w granicach 30 kg. Szybka wpłata na konto i oczekuję na przesyłkę z kurierem.
Byłam wtedy już na L4, chodzić nie mogłam, więc nie ustalałam żadnych konkretnych pór przyjazdu kuriera. Przyjedzie, to przyjedzie, mnie tam nigdzie się nie spieszy.
Wreszcie - odzywa się domofon. Tak, paczka tutaj, jak najbardziej, tylko to czwarte piętro - ostrzegam lojalnie. A u nas windy niet.
Jak to pan kurier usłyszał, to od razu jakby tak przygasł. Nie, no - rozumiem, 30kg po schodach na sam dach świata... Na pytanie, czy nie mogę sobie po to zejść odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że mam chore nogi i nie mogę mu w żaden sposób pomóc. Sama ledwo wlokę się na górę, a jeszcze z takim obciążeniem...?
No to ja zostawię tę paczkę na klatce, na dole - no, gratuluję pomysłu. Godzina wczesna, przed południem, domofon działa tylko, jak telefon, a drzwi są non stop otwarte, każdy może pozbawić moje ptaki jedzenia, ot choćby tylko dla samego zniszczenia zostawionej samopas paczki dla zabawy ( a dzieci tutaj, to naprawdę kopalnia pomysłów, jak coś rozwalić). Mąż w pracy do późnych godzin wieczornych, więc sytuacja patowa. Proszę, tłumaczę - pan się zaciął. On nie może, bo to ciężkie, bo to wysoko, a on ma kontuzję kostki i nie może dźwigać.
No i jesteśmy w kropce...
Podjęłam decyzję. Trudno, najwyżej szlag trafi mi nogi do końca i będę jeździć na wózku, ale przynajmniej ptaszydła będą zadowolone. Schodzę. Jedną kulę zostawiłam w domu, bo przecież muszę rękę mieć wolną, żeby paczkę targać.
Spełzłam na dół, warga niemal zagryziona do krwi, w oczach łzy. Trudno. Się poświęcam.
Całej paczki nie byłam w stanie nawet lekko podnieść z ziemi. Nie w tym stanie. Kiszka. Nic, będziemy brać po kawałku. Okazało się, że w hurtowni zapakowano wszystko do trzech osobnych pudeł, a je z kolei owinięte papierem zamotano taśmą, by tworzyły jedną, zwartą całość. Wybrałam najlżejszą paczkę, pan kurier (o hosanna!) zaoferował pomoc przy wniesieniu dwu pozostałych. I tak zaczęłam pełznąć w górę. Schody u nas wysokie, bo to stara kamienica... Trwało to nielichy kawał czasu, w ciągu którego pan kurier już by trzy domy objeździł, no ale...
Dopełzłam. Przygryzione wargi długo jeszcze nie mogły się zagoić i przy próbie uśmiechu wyglądałam, jak świeżo napojony wampir, ale udało się.
Odchorowałam to dźwiganie. Na szczęście nie skończyło się wózkiem i dziś już mogę nawet biegać, ale - powiedzcie mi - czy nie można było tego zatargać na górę?
Naprawdę rozumiem, że czwarte piętro w starej kamienicy jest okropnie wysoko, sama pokonuję ten dystans niekiedy i po kilka razy dziennie, ale żeby człowieka o kulach zmuszać do własnoręcznego dostarczania sobie paczki pod drzwi, to już jest chyba lekkie przegięcie, czyż nie?

kurierzy

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (197)

1