Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Gonzo

Zamieszcza historie od: 29 lipca 2014 - 14:01
Ostatnio: 23 lipca 2018 - 8:31
  • Historii na głównej: 10 z 11
  • Punktów za historie: 5462
  • Komentarzy: 24
  • Punktów za komentarze: 167
 

#82623

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szukam pracy na etat. Już zdrowie osoby, nad którą sprawowałam opiekę przez ostatnie kilkanaście miesięcy się poprawiło, a praca na własnej działalności mi nie do końca leży, więc rozpoczęłam poszukiwania.

Generalnie wysyłałam aplikacje przez najpopularniejszy chyba portal z ogłoszeniami, zawsze na rekrutacje jawne. Starałam się pamiętać jak najwięcej o firmie, do której aplikowałam, coby dzwoniący w południe rekruter nie zaskoczył mnie jakimś pytaniem o firmę przy pierwszej rozmowie weryfikującej.

I tak jakoś na początku czerwca trafiło, zaaplikowałam do dużej firmy deweloperskiej, na stanowisko, gdzie naprawdę chciałabym pracować, a które w ogłoszeniu brzmiało naprawdę jak strzał w 10 jeśli chodzi o zakres obowiązków. Ale nie łudziłam się, że wypali, ot wysłałam i starałam się zapomnieć, by nie robić sobie nadziei.

Po kilku godzinach wyskoczyło mi powiadomienie, że pracodawca otworzył CV, do końca dnia już byłam umówiona na rozmowę telefoniczną z rekruterką kolejnego dnia.
Na tym etapie nie ma co opowiadać, by nie przedłużać. Złapałyśmy kontakt, postanowiła, że mnie rekomenduje menadżerowi odpowiedzialnemu za tę rekrutację.

Z menadżerem hr oraz kierownikiem działu, w którym miałabym pracować, także złapaliśmy nić porozumienia i naprawdę spoko się gadało. Powiedzieli, że dadzą znać w ciągu 3 tygodni - długo, więc myślałam, że nic z tego i mi podziękują, bo jednak nie spełniłam ich wymagań. Bywa.
Zadzwonili jeszcze tego samego dnia po południu pytając jak moje wrażenia i że ich wrażenia są tak pozytywne, że chcą mnie rekomendować dyrektorowi do zatrudnienia, ale muszę się jeszcze z nim spotkać na rozmowę.

Kolejnego dnia umówiła mnie asystentka dyrektora na rozmowę. Pięć dni czekania na ostatni etap rekrutacji poświęciłam na doszlifowaniu wiedzy o firmie, autoprezentacji i czytaniu poradników. Naprawdę zależało mi na tej pracy, czułam, że to to, co chcę robić w życiu.

Przyszedł dzień rozmowy, czułam się super przygotowana. Do gabinetu dyrektora weszłam punktualnie. Rozmowa miała być formalnością, i rzeczywiście, nie czułam spięcia. Pytania standardowe, trochę opowieści o firmie, trochę o oczekiwaniach. Pytania do mnie o moje oczekiwania i kilka wyrywkowych pytań o CV.
Czułam, że dosłownie milimetry mnie dzielą od sukcesu.

Pewnie się już domyślacie, że nie dostałam tej pracy.

Dlaczego?
Cytuję: Jakbyś mnie wpuściła po tego drinka, to byś tę pracę miała. Widzisz, czasem trzeba ustąpić, nigdy nie wiesz, na kogo trafisz w życiu.

Nie wiedziałam o co chodzi - byłam przekonana, że coś się facetowi pochrzaniło, więc dopytałam:
- Ale o jaką sytuację Panu chodzi - spotkałam się kiedyś z Panem?

Okazało się, że tak. W kwietniu byłam w klubie ze starymi kumpelami ze studiów i czekałyśmy chyba 20 minut w kolejce po drinka. I gdy miała przyjść nasza kolej, czterech kolesi wje*** się przed nas z tekstem mniej więcej: "panienki, wy poczekacie, macie czas, a my tu biznesy szybko załatwiamy, nie kręćcie nosem tylko nas wpuśćcie".
Pamiętam, że powiedziałam wtedy dokładnie: "wypie**** na koniec kolejki - a biznesy załatwiaj na trzeźwo". Niekulturalnie, wiem.

Konsekwencje poniesione. Mimo wszystko, mam satysfakcję, że nie pozwoliłam mu się wepchnąć w tym barze.

bar praca

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (217)

#82637

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o służbie zdrowia. I będzie dość długo. Historia sprzed 4 lat.
Słowem wstępu i w celu wyeliminowania ewentualnego posądzania mnie o roszczeniowość i nieznajomość realiów: mam bardzo duży szacunek dla pracy całego personelu służby zdrowia. Moja mama od 1979 roku jest pielęgniarką, od 1998 roku pracowała na dwa etaty, od 2010 pracuje na trzy etaty: w szpitalu wojewódzkim, w prywatnej klinice i w pogotowiu (o czym już było w moich historiach) - zajmuje się najcięższymi przypadkami-wcześniakami, taki OIT/OIOM dla dopiero co urodzonych dzieciaków. Wiem, jak ciężko pracują pielęgniarki, wiem, że często są na nogach 36h/48h i wiem, że często nie jest winą pielęgniarek, że ze zmęczenia powiedzą coś niemiłym tonem lub w nerwach.

Ale to, co mnie spotkało w jednym z warszawskich szpitali, a wcześniej w wielu przychodniach, zanim znaleziono przyczynę mojego stanu (nie)zdrowia, przechodzi najśmielsze oczekiwania.

Zaczęło się w październiku - zabolał mnie brzuch. To nie był jakiś duży ból - raczej skłaniałam się ku temu, że dostanę tydzień wcześniej okres, zdarza się, wzięłam prochy i tak jechałam kilka dni. Okresu nie dostałam, ale ból był mniejszy, przyzwyczaiłam się i funkcjonowałam w miarę normalnie. Po kilkunastu dniach od pierwszego bólu dostałam tego okresu - okres minął, ból był nadal.

Poszłam do gina, bo myślałam, że coś jest nie tak od strony "kobiecej" - powiedział, że nic niepokojącego nie ma, przebadał mnie (usg, cytologia, badania krwi) - wszytko było okej.

Mijały kolejne tygodnie, a ten ból był nadal - poszłam do rodzinnego - dała skierowanie na badania ogólne krwi, skierowanie do gastrologa - badania okej, gastrolog na "pilne" - też nic niewykryte.

"Jest Pani zdrowa, może kiepsko Pani je? Może się Pani uderzyła? Może stres" - tak! Stres - sama sobie uświadomiłam, że miałam kiepskie miesiące ostatnio - trochę problemów rodzinnych, wypadek w najbliższej rodzinie, sporo pracy, nagła ciąża siostry. Gastrolog dał mi L4, wzięłam, tydzień przeleżałam w domu i ten ból nie mijał, a wydawało mi się na przestrzeni miesięcy, że nie mija, że w zasadzie boli mnie wciąż, każdego dnia.

Po nowym roku moja lekarz rodzinna i pielęgniarki już zaczęły mnie posądzać o to, że symuluję lub mam problemy psychiczne. W zasadzie usprawiedliwione chyba, bo badania miałam dobre, a wciąż skarżyłam się na ból brzucha.

Na początku lutego zastępowałam koleżankę w sekretariacie i pamiętam, jak na krześle siedziałam skulona w kłębek, z podciągniętymi nogami, bo inaczej nie dałam rady wysiedzieć. Żołądek już tak sobie rozwaliłam przeciwbólowymi, że miałam potworne zaparcia, które tylko potęgowały moje samopoczucie. Miałam podwyższoną temperaturę, byłam potwornie zmęczona.

Tego dnia moja dyrektorka kazała mi zwolnić się z pracy i bezwzględnie iść do lekarza, bo jak powiedziała "tak źle to Pani jeszcze nigdy nie wyglądała".
Nadal nic.

Wzięłam dwa dni urlopu na żądanie i myślałam, że odpocznę, wezmę coś nasennego, wyśpię się i jakoś to będzie - wrócę z siłami do pracy.
Uprzedzając Wasze pytania - mieszkałam wtedy z dala od najbliższej rodziny. Z resztą i tak nikt by się mną nie dał rady zająć: moja mama była bardzo chora i brat się nią zajmował, siostra była w zagrożonej ciąży. Musiałam sobie radzić, a że jestem osobą, która nie powie, jeśli naprawdę nie ma potrzeby i nie lubi zwalać swoich problemów innym - nie mówiłam nikomu prócz lekarzy i pielęgniarek.

Przy kolejnej wizycie u rodzinnego, lekarka zaproponowała mi konsultację z chirurgiem. Że to już ostatnia opcja wg niej i że naprawdę, jeśli on nic nie zauważy, położy mnie do szpitala by mnie przebadali od stóp do głowy, bo ona już nic nie może mi dać prócz silniejszych przeciwbólowych.

Poszłam tego samego dnia do chirurga (uprzedzając wątpliwości - miałam wtedy pakiet medyczny w sieciówce na E... i tylko dlatego mogłam sobie pozwolić na to, by robić te wszystkie badania, usg itp. pewnie w państwowej przychodni byłoby ciężko, albo musiałabym płacić mnóstwo pieniędzy).

Chirurg kazał mi się położyć, odsłonić brzuch, nacisnął w dwóch miejscach, skuliłam się w kłębek z bólu - zapytał mnie tylko czy ktoś jest ze mną lub może po mnie przyjechać czy pielęgniarki mają załatwiać transport do szpitala - wyrostek. Zdziwiłam się jego diagnozą, bo byłam przekonana, ze wyrostek boli nagle i silnie, a nie miesiącami, próbowałam go przekonać, że jednak to nie to i że boli mnie od października. Powiedział mi, ze mam odruch jakiś tam i że prawdopodobnie jest zapalenie otrzewnej i trzeba operować.

Zadzwoniłam po mojego kumpla - zabrał mnie na SOR, gdzie ze skierowaniem z ostrym brzuchem czekaliśmy od 19 do 5:30 rano. Ja w tym czasie przeszłam konsultację z: lekarzem dyżurującym na izbie przyjęć, ginekologiem, ortopedą, gastrologiem, trzema studentami medycyny na praktykach, chirurgiem, a mój kumpel usłyszał w międzyczasie sugestię by mnie zabrać do psychiatry lub od razu na leczenie do szpitala, bo jestem uzależniona od przeciwbólowych - gdyby to był wyrostek to przecież nie trwałoby to tyle czasu.

Ostatecznie przyjęli mnie na oddział. Pamiętam, jakim wybawieniem dla mnie było to, że sanitariusz podjechał z wózkiem i powiedział, że nie ma potrzeby bym się męczyła idąc na salę i że mnie zawiezie. Nawet jak teraz, po latach o tym myślę, to jestem mu ogromnie wdzięczna, bo był tej nocy jedyną osobą, która okazała mi trochę ludzkich uczuć.

Na sali podłączyli mi kroplówkę i spałam kilka godzin. Gdy się obudziłam było po 18, przyszedł lekarz, zrobił wywiad, powiedział, że mam nic nie jeść i nie pić i jak kolejka operacji minie i będzie wolna sala, to mnie wezmą.
Wzięli mnie jakoś po południu następnego dnia. Do tego czasu stałam się wykończona, miałam gorączkę, nudności, nie mogłam spać - przyszła pielęgniarka, która rzuciła mi, że mam się rozebrać, przykryć prześcieradłem i czekać na łóżku, które wprowadziła na salę. Nie byłam w stanie się sama rozebrać, wstać z łóżka. Przyszła po chwili, a ja dałam radę tylko siedzieć na łóżku. Pamiętam, że pomogła mi wtedy kobieta, która była ze mną na sali, zdjęła mi piżamę i jakimś cudem pomogła się dostać na łóżko, pielęgniarka tylko patrzyła i czekała.

Z sali operacyjnej pamiętam dwóch wesołych lekarzy, który mi kazali liczyć od 1 do 10 i śmieli się, że mistrzowie nie zasypiają po 10 i liczą raz jeszcze. Doliczyłam do trzech. Tyle pamiętam.

Obudziłam się jakoś w nocy, dosłownie na kilkadziesiąt sekund, miałam żółtą kołdrę - pomyślałam - o, jak fajnie, kołdra w żółte kwiatki, nie wiedziałam, ze w szpitalu mają takie - i usnęłam. Okazało się, że to nie kołdra ma żółte kwiatki. To ja wymiotowałam żółcią, ale nie ogarnęłam tego.
Jak weszła pielęgniarka rano rzuciła tylko - "było wołać o miskę, a nie zapaskudzić łóżko. Teraz będzie Pani w tym spać, salowe zmienią pościel wieczorem". I tak cały dzień leżałam w swoich wymiocinach, aż nie przyszedł kumpel i nie zdjął ze mnie tej kołdry i nie posprzątał przy łóżku - ja sama nie byłam w stanie. Nadal czułam się okropnie, miałam dreszcze, gorączkę, wymiotowałam. Przez opieszałość (tak powiedziała mi jedna z lekarek) i brak wystarczająco wcześnie diagnozy - miałam zapalenie otrzewnej.

I ten stan utrzymywał się kolejne kilka dni, a gdy tylko czułam się na tyle okej, że mogłam przejść sama z łóżka do toalety, wypisałam się na własne żądanie, bo nie mogłam już wytrzymać. Kiedy mogłam w końcu jeść-pielęgniarki powiedziały mi, że mam sobie sama ogarnąć catering, bo w szpitalu to takich rarytasów nie mają by mnie karmić (mam celiakię, o czym informowałam na izbie przyjęć, gdy mnie przyjmowano na oddział). Na szczęście ratowali mnie trochę znajomi, którzy coś podrzucali i na zmianę przychodzili mi pomóc w szpitalu.

Pielęgniarki i salowe mnie nie cierpiały i wciąż dawały mi o tym znać. Np. poprzez to, że przez pierwsze dni, kiedy nie dałam rady wstawać, dawały mi "kaczkę" dwa razy dziennie, nie sprzątając jej, póki nie zrobił tego ktoś z moich znajomych; kiedy wymiotowałam w nocy, nie dostawałam miski, więc wymiotowałam na podłogę lub na pościel, bo nie byłam w stanie ruszyć się z łóżka - później przychodziły i mówiły: "przyjdzie ktoś do pani, to posprząta, jak się napaskudziło, trzeba samemu sprzątać". Lekarze reagowali podobnie: "zwymiotowała Pani, trudno, posprząta pani jak się pani lepiej poczuje".

Po pobycie tam byłam koszmarnie upokorzona, czułam się jak śmieć, a byłam naprawdę chora - a co dopiero mają powiedzieć osoby, które naprawdę nie mają nikogo, zupełnie nikogo, a trafiają do takiego szpitala?

słuzba_zdrowia

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 242 (268)

#79038

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z racji tego, że rodzeństwo trochę "na dorobku" i jeszcze ich nie stać na zatrudnienie na etacie osoby "wspomagającej" mechaników na pełen etat, przez 85% czasu zajmuje się tym bratowa, a kiedy ona jest z dzieckiem czy musi coś innego załatwić, przychodzę ja (sama jestem sobie szefem, więc mogę sobie pozwolić na dostosowanie mojej pracy do bratowej, przynajmniej na razie).

Praca ta polega m.in. na wprowadzaniu zleceń (co ma być wymienione) i aut do systemu, opisywaniu usterek wg tego, co zgłasza klient, spisywaniu licznika przebiegu auta oraz opisywaniu stanu auta.

W serwisie działa system jednej z branżowych firm, co zdecydowanie ułatwia moją pracę. Uzupełniony formularz drukuję, daję klientowi do sprawdzenia i podpisu, jeśli nie ma uwag, to taki formularz dostaje i on i mechanicy. Jeśli jest podpisany, zapisuję w systemie (nie ma możliwości zmiany, można wprowadzić dodatkowy, korygujący, ale wtedy jest to wyraźnie zaznaczone).

W serwisie jest sporo klientów, których już kojarzę, ale zdarzają się nowi. O tych drugich będzie historia.

Przyjeżdża klient, mówi, że mu stuka w lewym kole, że na zakręcie jest to wyraźne, że nim "rzuca". Rozsiada się w "poczekalni" (kanapa i kilka czasopism motoryzacyjnych) i, rzucając mi kluczyki, mówi: "No to niech chłopaki zerkną".

Poszłam do samochodu, by spisać stan licznika i obejrzeć samochód, by stwierdzić, czy nie ma zarysowań, dużych wyraźnych uszkodzeń karoserii czy lusterek itp. Zawsze tak robimy w przypadku nowych samochodów i klientów, ponawiamy też te "oględziny" przy każdej następnej wizycie (te informacje są w systemie "przypisane" do samochodu i usuwamy je, gdy np. pęknięty zderzak zostanie wymieniony itp.). Robimy to po to, by klient nam nie zarzucił, że zniszczyliśmy samochód w trakcie pobytu w warsztacie.

U tego klienta była lekko pęknięta z tyłu szyba. Nie jakoś bardzo, że się rzucało w oczy od razu, ale było to widoczne z odległości ok. 0,5 m. Wpisuję w zlecenie tę usterkę oraz dane z dowodu rejestracyjnego, stan licznika, "wyjaśnienia" klienta, drukuję zlecenie, podpisuję, klient podpisał także.

Mechanicy powiedzieli, że sprawdzenie, co to takiego potrwa, a klient powiedział, że on czekać nie będzie i odjechał taksówką do domu.

(reszta historii z relacji bratowej)

Usterka naprawiona, klient przyjechał po samochód i od razu jak go zobaczył, zaczął krzyczeć, że mu samochód uszkodziliśmy. Tak, chodziło o szybę.

I zaczęło się:
- wezwał policję,
- powiedział, że nie zapłaci za usterkę,
- zwyzywał mechaników i bratową,
- powiedział, że powypisuje szkalujące opinie o serwisie bo wy ch*** je*** pie*** ku*** itp. mi samochód uszkodziliście,
- dzwonił 2 razy po „prawnika",
- poda warsztat do sądu,
- mają mu wymienić szybę na koszt warsztatu.

Na szczęście to nieduże miasteczko (ok. 30 tys. mieszkańców) i policjanci, którzy przyjechali, sami swoje auta naprawiają u brata, stąd wiedzą o "formularzu zlecenia" i od razu porównali to, co dostał klient i to, co my drukujemy dla siebie - obie wersje zgodne, data i godzina się zgadza, na obu formularzach wyraźnie napisane: pęknięcie tylnej szyby w lewym dolnym rogu.

Tak, klient chciał warsztat naciągnąć na darmową usługę wartą kilkaset złotych, zarzucając, że spowodowali ją mechanicy.

Druga historia trochę krótsza:

Wspomniałam, że spisuję przebieg kilometrów w momencie odbioru auta od klienta. I tym razem też spisany.

Usterka: drgania kierownicy przy wyższej prędkości (pow. 80 km/h), prawdopodobnie brak zbieżności, trzeba ustawić.

Informuję klienta, że należałoby albo przyjechać po odbiór i przejechać się samochodem z mechanikiem, by sprawdził, czy przy większych prędkościach będzie nadal usterka, albo zostawić kluczyk i dowód rejestracyjny, by mechanik się przejechał i sprawdził sam.

Klient wybiera drugą opcję, zaznaczam to na formularzu (nazywa się to mniej więcej tak: "dodatkowe sprawdzenie pojazdu przez osobę uprawnioną i upoważnioną przez właściciela pojazdu, w tym jazda samochodem do 10 km od warsztatu").

Klient podpisał, pojechał do domu.

Wrócił, gdy byłam znów ja i, jak się domyślacie: "ale kilometraż się nie zgadza!, jeździliście bezprawnie, oddajcie mi za benzynę, a jak mandat mi przyjdzie z fotoradaru, a jak mi uszkodziliście, a na pewno jakiś gówniarz wziął i na dyskotekę pojechał”...

Nie zgadzało się o 7 km, bo mechanik się przejechał, by sprawdzić, czy jest ok (było ok, mechanik musiał wyjechać na drogę o podwyższonej prędkości, by nie łamać przepisów cudzym samochodem, a klient zgłaszał przecież, że kierownica drga na wysokich prędkościach).

I tak minimum raz w tygodniu...

Warsztat samochodowy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 271 (283)

#64114

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Póki moja mama nie zaczęła pracować w pogotowiu (N), nie wyobrażałam sobie, że ludzie mają czelność wzywać pogotowie do takich bzdur.

(Historia opowiedziana mamie przez koleżanki z "eSki").

30-letni mężczyzna wzywa karetkę. Dyspozytorce opisuje wypadek - krwawienie z narządów płciowych (jego), nie może go zatamować od kilku minut. Dyspozytorka od razu daje sygnał załodze, a pacjentowi mówi, co może zrobić do czasu przyjazdu karetki.

Załoga dojeżdża po 5 minutach, żona mężczyzny wskazuje, że mąż jest w łazience. Biegną więc do łazienki, a tam w wannie pełnej bardzo ciepłej, wręcz gorącej wody, siedzi mężczyzna - oczywiście nago, bez skrępowania. Woda nawet odrobinę nie zabarwiona krwią. Otóż małżonkowie postanowili spełniać obowiązek małżeński, jednak przed tym mężczyzna musiał się wydepilować i zdezynfekować "miejsce intymne", gdyż małżonka urodziła 2 tygodnie wcześniej (czy już tak szybko można?) i obawiali się o zakażenie jej dróg rodnych. Podczas depilacji maszynką mężczyzna się delikatnie zaciął i bał się, że się wkrwawi, dlatego wezwał pogotowie.

A ja miałam wyrzuty sumienia dzwoniąc po karetkę, gdy mój narzeczony poślizgnął się na schodach (takich, które zakręcają), spadł z samej góry (ponad 20 stopni), głową uderzył w ścianę, stracił przytomność i po chwili zaczął mieć nudności.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 701 (781)

#63902

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z czasów studenckich, studia 3+2, 95% studentów z licencjatu kontynuuje studia na magisterce, pozostałe 5% to ludzie z innych uczelni.

W regulaminie studiów i harmonogramie jak wół stało: do ukończenia studiów I stopnia konieczne jest zdanie egzaminu z języka nowożytnego (inny niż polski) na poziomie min. B2 (ew. można było ubiegać się o zaliczenie poprzez przedstawienie odpowiedniego certyfikatu w uniwersyteckiej szkole języków obcych). Jedni zatem zdawali angielski, inni niemiecki, francuski, hiszpański czy nawet grecki. Co istotne - każdy miał żetony - 120 żetonów uprawniało do zrobienia kursu językowego w wymiarze 120 godzin.
Idąc na II stopień okazało się, że w programie studiów mamy język obcy na poziomie B2+. Wszyscy byliśmy przekonani, że odbędzie się to na tej samej zasadzie jak na I stopniu - dostaje się żetony, internetowo się loguje i zapisuje na dany język, zalicza się na ocenę w uniwersyteckiej szkole języków obcych i po sprawie. Jednak to byłoby za piękne.

Postanowiono, że zajęcia z języka przeprowadzą nasi wykładowcy/ćwiczeniowcy. To jeszcze nic złego - oszczędność wydziału, nic więcej. Okazało się jednak, że jedynym językiem obcym oferowanym przez wykładowców będzie angielski. Stworzono 5 grup, kazano się zarejestrować do jednej z pięciu i uważano sprawę za zamkniętą.
Jednak szybko pojawiły się głosy sprzeciwu - dlaczego ktoś, kto ma certyfikat B2 np. z francuskiego i nie zna angielskiego musi zdawać angielski na B2+? Takich wymogów nie było w momencie przyjmowania na studia. A nie były to pojedyncze jednostki - takich osób było ok. 20% na roku.

Postanowiliśmy, że solidarnie wszyscy podpiszemy się pod pismem do dziekana i kierownika instytutu z prośbą o umożliwienie takim osobom uczęszczania na język, który znają bądź umożliwienie zdania egzaminu na poziomie wyższym niż B2. Równolegle na drugim kierunku uruchomionym w moim instytucie przeprowadzane były zajęcia też z niemieckiego, rosyjskiego, hiszpańskiego i włoskiego, więc osoby, które te języki znały, ubiegały się o pozwolenie na zaliczenie języka w ramach utworzonych na innym kierunku zajęć.

Zgody kierownik nie wyraził, a w odpowiedzi napisał, że nie ma możliwości chodzenia na zajęcia na inny kierunek, mimo że w tej samej jednostce, a instytut nie ma pieniędzy, by finansować takie zajęcia gdzieś indziej, nie ma też pieniędzy na żetony do szkoły językowej i wszyscy muszą chodzić na angielski bo bez angielskiego w dzisiejszych czasach nie znajdziemy pracy itp.
Zostało zatem negocjowanie z wykładowcami - jedna na pięć osób była przychylna i zrozumiała sytuację, pozwoliła zaliczać poprzez pracę z jej merytorycznego przedmiotu. Reszta była nieugięta i kazała czytać pozycje w j. angielskim i z nich szczegółowo odpytywała szczególnie te osoby, które angielskiego nie znały lub znały słabo, co skutkowało tym, że niektóre osoby miały 4-5 "dwój" w połowie listopada.

Dopiero interwencja u rzecznika praw studenta i rektora poskutkowała tym, że część studentów mogła iść do szkoły języków obcych na kurs języka, który umieli na poziomie wymaganym programem studiów.

studia na najlepszym uniwersytecie w kraju

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 310 (404)

#63125

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pojawiły mi się zmiany skórne na szyi, dostałam od lekarza receptę, a na niej 3 pozycje - czyli wizyta w aptece.

Ja: Dzień dobry, chciałabym wykupić leki z recepty (podaję kartkę farmaceutce)
Farmaceutka: A lek X to ma być w kremie, tak?
J: Tak, w kremie. Tak jak napisane na recepcie.
F: Aha, bo my nie mamy, to co zrobić?

Nie wiedziałam co odpowiedzieć i chyba mój wyraz twarzy (zdezorientowanie) podsunął farmaceutce pomysł.

F: Zadzwonię do hurtowni i się dowiem czy mają, a jeśli tak, to zamówię i jutro od 10 będzie u nas do odebrania.
J: To super, bardzo dziękuję.

Farmaceutka ogląda receptę i mówi:

F: Ale nie ma Pani pieczątki przychodni, to ja z refundacją nie mogę wydać, musi Pani zapłacić 100%.
Dodam, że 2 leki były refundowane, jeden ok. 33% odpłatności, drugi chyba 50%, trzeci pełnopłatny.
J: A nie może mi Pani oddać recepty? Jeszcze dziś pójdę do przychodni i poproszę o pieczątkę i na jutro będę miała leki z refundacją.
F: Ale ja nie mogę oddać, bo skoro mam zamówić lek to muszę mieć podkładkę-receptę. Inaczej ja zamówię lek, Pani nie przyjdzie bo kupi u konkurencji i będę stratna.
J: (pełne zdziwienia bo o takich zasadach pierwszy raz słyszę) Ale ja będę stratna jakieś 40 zł jeśli mi Pani nie wyda recepty. Naprawdę wrócę jutro rano i kupię te leki.
F: To niech Pani idzie po drugą receptę!

No jasne, w sezonie przeziębień i gryp chce mi się czekać w kolejce po raz drugi po receptę na to samo... Poza tym - lekarz weźmie mnie za wyłudzaczkę recept albo odpłatności za nie.

J: Ale ja nie mam czasu na stanie w kolejce, pieczątkę załatwię bez kolejki, w minutę. Proszę mi oddać receptę.
F: Czy Pani nie rozumie? Nie oddam, bo inaczej nie zamówię. Nie mogę apteki narazić na stratę, zamówię dla Pani lek i Pani nie odbierze!
J: Proszę Pani, odbiorę, mieszkam 300 m dalej, to jest jedyna apteka w okolicy (obok pracy nie mam apteki, stąd ta osiedlowa była mi najbardziej po drodze, a i do pracy chodzę 3 dni w tygodniu, więc nie bardzo mi się chce jechać bliżej centrum i szukać innej apteki).
F: Albo nowa recepta, albo 100% odpłatności, inaczej nie wydam leku!

Szybko przemyślałam, że następnego dnia rano może trafię na inną farmaceutkę i wezmę tę receptę, szybko pójdę po pieczątkę do przychodni, a lek kupię wracając, już z odpłatnością.

J: Jutro przyjdę z nową receptą, do widzenia.

Następnego dnia.

Wchodzę do apteki, wyłuszczam sprawę innej farmaceutce, o dziwo bez problemu daje mi receptę i idę do przychodni. W chwile później mam już receptę opieczątkowaną i wracam do apteki.

J: Już wszystko mam, poproszę wszystkie pozycje.
Farmaceutka nr 2: Przykro mi, nie mam leku X, mamy tylko w tabletkach.
J: Ale wczoraj inna farmaceutka powiedziała, że zamówi i dziś będzie maść.
F2: Proszę poczekać, sprawdzę na zamówieniu. (po chwili) Niestety, nie zamówił tego nikt, ale mogę to zrobić teraz, tylko druga dostawa będzie po między 16.00 a 16:30.
J: Dobrze, to proszę zamówić, przyjdę po 16-tej.

Wkurzona byłam, bo szyja spuchnięta, bolała, wyskoczyły jakieś dziwne krosty... Ale poczekam kilka godzin.

Po 19-tej wracałam z zajęć tanecznych

J: Dobry wieczór, przyszłam po ten zamówiony lek.
F(ta z poprzedniego dnia): O, dobry wieczór. A wie Pani co... przyszedł lek w popołudniowej dostawie, ale sprzedałam go niedawno bo myślałam, że Pani nie przyjdzie. To na jutro na 10.00 będzie. Zamówić?

Miałam ochotę krzyknąć z bezsilności. A było trzeba od razu pojechać do innej apteki...

apteka

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 712 (806)

#62459

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Klient z typu "wszystko wiem lepiej, nawet jeśli nie wiem, to będę się kreował na znawcę".
Zlecił mi pewien Pan weryfikację i zmianę tekstów marketingowych: ze strony internetowej firmy i oferty. Błędów masa, poprawiałam kilkanaście godzin, wszędzie literówki. Na prawie 200 linijek tekstu może w 15% nie było błędu. A zdarzały się kwiatki takie jak: ogrudek, konefką, czy ogrdozenei. W dodatku tekst praktycznie bez przecinków, a jeśli już to w miejscach, gdzie ich być zdecydowanie nie powinno (mimo, że itp.). Zlecenie jakich wiele, no może odrobinę więcej pracy, bo tyle błędów nieczęsto się zdarza.

W końcu odsyłam klientowi zlecenie do weryfikacji. W odpowiedzi (dosłownie):
"Co mi Pani tu pisze wogule się Pani nie zna na interpunkcji stylistyce bo przecinki są źle, np. w zdaniu `.... zawsze mamy na uwadze wizję klienta, a także najbardziej efektywne rozwiązania' - tu nie ma przecinka bo się przed A nie stawia przecinków."

I cała wiadomość w tonie: co Ty wiesz o języku polskim, ja jestem chodzącym słownikiem poprawnej polszczyzny, ortograficznym itp. Wszystko napisane nawet nie z przekąsem, po prostu z pretensją? wyrzutem? chęcią zgnojenia (?!) i udowodnienia, że on jest górą.

Odpisałam Panu na wiadomość podając kilka linków z poradni językowej dla uzasadnienia tych przecinków. Ale Pan przecież wie lepiej(znów dosłownie): "Pani się posługuje nieżetelnymi źródłami ten link to jak jakaś wikipedia a każdy wie że w wikipedii są złe informacje".

I tylko jedno mi się nasuwa: skoro klient taki biegły w języku polskim, dlaczego sam nie zweryfikuje swoich tekstów?

uslugi

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 617 (691)

#61605

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wesele znajomych.

Para młoda finansowała od a do z swoje wesele. Płacili za wszystko z własnej kieszeni. A że na dorobku to lista gości ograniczona do najbliższej rodziny i przyjaciół. I tak długa bo rodzice państwa młodych mają sporo rodzeństwa, a każde z nich min. 2 dzieci. A dzieci mają dzieci itd.

Znajomi uprzedzali - na weselu nie zapraszamy dzieci (takich do 15 r.ż.), nie będziemy w stanie zapewnić dzieciom opieki, pokoju by poszły spać, atrakcji. Ja ich rozumiem - dzieci biegają, gdy roznosi się posiłki czy talerze, nie patrzą dookoła siebie, szybko się nudzą i ciągną rodziców do domu, często uwieszają się przy sukni panny młodej. A rodzice jakby nieobecni lub upojeni alkoholem - nie zwracają uwagi na dzieci. Tak jest często.

Rodzina to zrozumiała, kto nie mógł załatwić opieki dla dziecka nie przyszedł - jasne. Nie dla wszystkich. W kościele dzieci minimum siódemka, w wieku 3-6 lat. W czasie przysięgi chcą być najbliżej pary młodej, skaczą wokół nich, ktoś je zabiera, znów się pojawiają, szarpią za welon, świadkowie je odsuwają, jeden z chłopców gryzie w rękę świadka. Matki i ojcowie dzieci nie istnieją.
Zaczyna się jazda.

Po wyjściu z kościoła świadkowie delikatnie sugerują rodzicom z dziećmi, że nie ma opieki dla maluchów, że ustalenia były inne, ale wiadomo, już za późno, dzieci nastawione na zabawę, trudno.

Pierwszy taniec.

Po obiedzie zespół zaprosił gości na pierwszy taniec. Para młoda zaczyna tańczyć, mija 10 sekund, dwie dziewczynki biegną prost na parę młodą. Jedna z nich zostaje potrącona, płacz, krzyk, taniec przerwany.
Dziecko wyprowadzone, para młoda tańca nie skończyła, ale przecież najważniejsze, że dziecko stratowane!
Matka dziecka z pretensjami, że tu są dzieci, że trzeba uważać, a nie tak tańczyć. Żeby nie denerwować pary młodej (panna młoda bliska płaczu) powiedziałam jej, żeby dziecka pilnowała bo będzie tragedia, a gdy para tańczy pierwszy taniec dziecka powinna pilnować, a nie je zachęcać słowami "idź Madziu, zatańcz z ciocią i wujkiem".

W czasie zabawy dzieci biegają, niektórzy rodzice za dziećmi, inny-olewka. Dzieci rzucają się ciastem, owocami, plują na siebie, ciągają pannę młodą za welon. Fantastyczna zabawa! Zgadałam się ze świadkową i mamami pary młodej,że musimy coś zaradzić, bo wesele będzie zaraz koszmarem (o ile już nie było).
Podeszłyśmy do rodziców dzieci i zasugerowałyśmy, że możemy wynająć im taksówki by odwieźć dzieci do domów, albo sami te dzieci zabiorą, bo to nie kinderbal a wesele, nie dzieci mają mieć zabawę, a dorośli.

Domyślacie się reakcji rodziców...

"Przecież nas zaprosiliście, teraz wypraszacie?"
"Ale mój Adaś jest grzeczny" (właśnie bawi się w berka między stołami).
"Wesele z dziećmi jest takie pocieszne, one dają radość". Może rodzicom tak, niekoniecznie parze młodej i reszcie gości.
"Zachowują się tak, bo nie ma klauna. Niech zespół zorganizuje zabawę dla dzieci to się uciszą!" Bo wesele to impreza dla dzieci, nie dla pary młodej, prawda?
"Mogliście wynająć pokoje dla dzieci". Nie, para młoda nie ma obowiązku wynajęcia miejsca do spania Twojemu dziecku. to TWOJE dziecko, skoro wzięłaś je na wesele to licz się z konsekwencjami.

Jeden z chłopców upadł. Nieszczęśliwie na tyle, że wybił jedynki, rozciął wargę. Para młoda wkurzona, goście ich pocieszają, że to nie ich wina. Rodzice dziecka drą się a to na dziecko, a to na młodych, że nie zapewnili dzieciom zabawy i to przez nich wypadek. A wiecie jak do niego doszło?
W domu weselnym był hol-recepcja. Po prawej sala bankietowa, po lewej schody na drugą salę. Dzieci urządziły zawody - kto zeskoczy na dół schodów omijając ich jak najwięcej, tzn kto "przeskoczy" najwięcej schodów.
Dziecko - dam radę 7!
Ojciec (równo nastukany) - Synu, pokaż im!
Pokazał.

A para młoda miała wspaniałe wesele, cudowne wspomnienia, udaną zabawę. A gratis mają w rodzinie łatkę tych skąpych i nieznoszących dzieci.

Wesele w zachodniej Polsce

Skomentuj (114) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 801 (987)
zarchiwizowany

#61665

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój facet prowadzi firmę, a ja mu pomagam ogarnąć m.in. profil firmy na facebooku.

Sporo branżowych profili różnych instytucji komentujemy, dzielimy się informacjami, like`ujemy.

Zawsze myślałam, że to fanów się kupuje, a nie fani kupują firmę. No to mnie dziś wyprowadzono z błędu.

Dostałam maila:
Umieszczenie 1 posta kosztuje 1500zł netto

Umieszczenie 1 komentarza 800zł netto

Like - 300zł netto.
Jako własciciel fanPage przestrzegam, że każda kolejna próba wrzucenia czegokolwiek na nasz Fanpage będzie skutkowała wystawienie faktury na powyższe kwoty.

Myślałam, że ze śmiechu padnę. Bo ani nie było regulaminu, który by takie kwoty przewidywał, ani nie było zakazu komentarzy. No nic nie było. A fanpejdż ogólnodostępny, każdy komentować może.

I nie wiem tylko czy jest sens zgłaszać to gdziekolwiek i czy czymś to poskutkuje, ale z takim podejściem do "fanów" wróżę błyskotliwą karierę.

Facebook

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (269)

#61212

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój brat cioteczny (syn siostry mojego taty), rok starszy ode mnie, po technikum samochodowym, ale bez matury szukał pracy. Od ponad roku na bezrobotnym, pomieszkiwał u mojej babci. Zawsze, gdy odwiedzałam babcię (B)rat siedział w kuchni i popalał, babcia mówiła, że pracy raczej nie szuka, wygodnie mu i tyle. Babcia nie narzekała, bo ukochany wnuczek (w przeciwieństwie do mnie i mojej siostry), zawsze lepiej traktowała dzieci swojej córki. Ja mimo to babcię odwiedzałam, choć moi rodzice przeszli w młodości i wczesnym rodzicielstwie bardzo dużo trudnych chwil przez jej zachowanie.

Przy okazji świąt Bożego Narodzenia (2012r.) B. powiedział, że usilnie szuka pracy, bo w kwietniu bierze ślub, organizuje wesele itp. Zdziwiłam się, bo ciotka zawsze narzekała, że nie ma pieniędzy, że ona jest taka biedna, nie to co my (generalnie opowieści o wyczynach i sposobie życia rodziny od strony taty to temat przynajmniej na 2 sezony jakiegoś paradokumentalnego obrazu w stylu Ukrytej prawdy). Okazało się, że dziadkowie ze strony ojca B. finansują wesele (pracowali całe życie poza granicami Polski, tam też wiodą życie emerytów). Trochę się zdziwiłam, że młodzi wolą wydać pieniądze od dziadków na wesele na 150 osób (wg. informacji B.), niż np. zbierać na mieszkanie. No ale to ich wybór, ja się nie wtrącam.

B. przy stole podpytał nas czy nie mamy nikogo, kto szuka pomocy do pracy, obiecaliśmy popytać.
Po 3 dniach - jest praca dla B.
Znajomy taty ma "warsztat" samochodowy, głównie zakładanie klimatyzacji, wymiana opon, obok ma swoją myjnię. Powiedział, że chłopaka chętnie zatrudni, tylko na "już, teraz, zaraz", bo on "po nowym roku idzie na operację i w warsztacie będzie tylko syn, może nie ogarnąć wszystkiego sam, a czasy są jakie są, a on nie chce stałych klientów tracić".
Tata od razu dzwoni do B., mówi co i jak i że trzeba tam pojechać samemu, najlepiej pod wieczór, bo w ciągu dnia to znajomy ma warsztat, ale po 19 zaprasza. Adres, nr telefonu, wszystko przekazane. No nic tylko dzwonić.

Tydzień później.
Wszyscy przekonani byliśmy, że B. już pracuje, a że nie zadzwonił z podziękowaniem, to już taki urok tej rodziny. Przywykliśmy. Jednak dzwoni telefon - znajomy z warsztatu.

B. się nie pojawił, znajomy czekał 5 dni, ale dłużej nie może bo on ma chętnych, którzy gotowi są zacząć "od zaraz". Wszyscy skonsternowani, może się B. pochorował? Może coś się stało?

A gdzie! Zadzwoniliśmy do B., który poinformował nas, że on teraz musi się zająć organizacją wesela, rozwożeniem zaproszeń i nie miał czasu podjechać do warsztatu (warsztat w dzielnicy obok, maksymalnie 8 minut samochodem, nawet bezpośredni autobus spod babci bloku dojeżdża).
Tata powiedział B., że znajomy nie będzie czekał i że to już nieaktualne i się rozłączył.

Podsumowanie: tata wyszedł przed znajomym na gołosłownego (zachwalał B., mówił, jaki on porządny, jak chce pracować, że po technikum samochodowym, z zapałem itp.), babcia narzeka, że B. nie ma pracy i "MUSICIE MU POMÓC", a B. potwierdził nasze przekonanie o tej rodzinie - narzekać pierwsi, do roboty ostatni.

Uprzedzam pytania dotyczące warunków pracy: może nie byłyby to kokosy, ale umowa o pracę po okresie próbnym na czas nieokreślony (gdyby B. się sprawdził), dodatkowo płatne soboty i niedziele (w okresie jesienno-zimowym i wiosennym, gdy ludzie masowo zmieniają opony na letnie/zimowe). Podstawa ok. 2000 zł na rękę + % od wykonanych zleceń +"napiwki" klientów - chłopak mógłby wyciągnąć w "sezonowych" okresach nawet ponad 3 tys. zł.

uslugi

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 500 (536)