Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

chiacchierona

Zamieszcza historie od: 3 marca 2012 - 1:08
Ostatnio: 28 września 2016 - 23:45
  • Historii na głównej: 10 z 19
  • Punktów za historie: 9414
  • Komentarzy: 1209
  • Punktów za komentarze: 15671
 

#65250

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie szpitalne przypomniały mi jak to naszym znajomym, jakieś pół roku temu, rodził się potomek. Przyszły szczęśliwy tatuś zadzwonił do mojego faceta, pytając czy nie dałby rady podrzucić im jakiś sok i kilka innych drobiazgów, o które prosiła rodząca. Mojemu nawet do głowy nie przyszło pytać czy nie ma kogoś bardziej pod ręką, skoro jego prosi to pewnie nie ma i pomóc trzeba. Wsiadł w samochód, skoczył do sklepu i pojechał do szpitala do sąsiedniego miasta.

Kiedy dotarł w okolice sali, mało szlag go nie trafił. Cóż go tak poruszyło? Ano, pod porodówką kisiła się cała wesoła włoska rodzinka, przyszli dziadkowie, ciotki, wujkowie, kuzynki, mężowie kuzynek i oczywiście banda wrzeszczących i szalejących dzieciaków w różnym wieku. Zupełnie nie mógł pojąć jakim cudem w tej całej ferajnie nie znalazła się ani jedna osoba gotowa skoczyć do sklepu i przy okazji dzieci na jakiś spacer czy lody zabrać.

Choć język go świerzbił, a na usta cisnął się niejeden cierpki komentarz, ze względu na przyszłych rodziców, postanowił jednak buzię trzymać na kłódkę. W postanowieniu wytrwał do momentu, w którym jedna z przyszłych ciotek zażyczyła sobie żeby jej skoczył po kebaba bo ona głodna.

Wyraził swoją opinię na temat tego całego cyrku, znając go, w sposób spokojny acz złośliwy i wywołał niezłą burzę. Każdy rościł sobie większe prawa do tkwienia pod porodówką od innych i jednocześnie każdy był wielce oburzony pomysłem, że mógłby do tego sklepu się udać bo przecież "Zaraz się może zacząć i jeszcze przegapię!".
Tak swoją drogą, nie bardzo rozumiem co niby całe to towarzystwo bało się przegapić. Wrzaski rodzącej dobiegające zza ściany? Pierwsze pięć minut życia dziecka, które trzeba najpierw umyć, zważyć i zbadać? Że o prawie do odpoczynku i prywatności świeżo upieczonych rodziców i nowego członka rodziny nawet nie wspomnę bo to chyba nie wchodziło w grę...

Personel najwyraźniej od dawna miał wesołej rodzinki serdecznie dość, bo podeszła pielęgniarka i zasugerowała, że na narodziny powinni poczekać pod szpitalem albo najlepiej we własnych domach. I się zaczęło... Ktoś darł się na nią, że nie ma prawa go wyrzucać bo szpital to miejsce publiczne, ktoś inny na mojego faceta bo to "wszystko jego wina", jeszcze ktoś na dzieci bo były niegrzeczne. Jedna ciotka się popłakała do spółki z przyszłą babcią, mniejsze dzieci też zaczęły wyć do kompletu, cyrk na kółkach pełną gębą...
Ostatecznie, pod salą zostali tylko dziadkowie, reszta wyleciała na zbity pysk.

Ja rozumiem radość z nowego członka rodziny i nawet potrzebę czy chęć jakiegoś uczestniczenia w jego przyjściu na świat, ale po cholerę urządzać taki sabat? Po kiego grzyba wlec ze sobą całą rodzinę w tym dzieci, które na sto procent będą się nudzić i marudzić? I przede wszystkim, po co kiblować pod salą skoro jest się tak bezużytecznym, że jak czegoś potrzeba to dzwoni się po znajomych?

porodówka po włosku

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 573 (619)

#55320

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W sobotę, wybrałam się na rajd po spożywczych sklepach i marketach w okolicy, w poszukiwaniu pewnego gatunku sera, który nie zawsze i nie wszędzie można dostać.
Ostatecznie, dotarłam do dużego sklepu typu "delikatesy", który ma również część restauracyjną i piec na drewno, w którym wypieka swoje chleby i pizze. Za sprawą pieca, w części gdzie, między innymi, znajduje się stoisko z wędlinami i serami, panuje gorąc niemiłosierny.

Zdążyłam przywitać się ze sprzedawcą, wypatrzeć "mój" serek i już otwierałam usta kiedy do stoiska podeszła pani z maluteńkim dzieckiem na rękach, prosząc żeby ją przepuścić, bo ona "tylko po jedną rzecz", a boi się, że jej się dziecko obudzi i zmęczone gorącem, rozpłacze. Przepuściłam nieświadoma nadciągającego armagedonu w postaci dwóch bachorzysk lat około 10...

Sprzedawca zdążył zapakować co tam akurat było pani potrzebne, kiedy u jej boku, nie wiadomo skąd, wyrosły dwa dzieciory. "Mamusiu! Jeszcze szyneczkę dla mnie!" zażądał dziecior płci żeńskiej piskliwym głosikiem. Pan zważył, podał i wtedy aktywował się dziecior płci męskiej domagając się mortadeli bo "skoro jej kupiłaś szynkę, to ja też coś chcę stąd!". Pani uśmiechnęła się przepraszająco, sprzedawca zapakował i już mieli odchodzić, kiedy dziecior "przypomniał" sobie, że jeszcze coś koniecznie musi mu mama kupić. Paluch, którym raz po raz, pukał w szybkę, nie pozostawiał złudzeń. "Mojego" serka mu się zachciało! Nie uśmiechało mi się dalej latać po sklepach, więc przypomniałam delikatnie pani, że miała kupić jedną rzecz oraz uświadomiłam, że ja właśnie po ten ser stoję w kolejce, grzecznie prosząc żeby chociaż jeden z trzech mi zostawiła. Pani się speszyła, przeprosiła i stwierdziła, że weźmie "po jednym na głowę". I się zaczęło... "Ja chcę zjeść dwaaaaaa!" darł się jeden dziecior, "Nieeee! Ja zjem dwa, a ty nie dostaniesz!, przekrzykiwał go drugi.

W ten sposób, dwójka dzieci, przypominam, lat dziesięć, darła kopary tupiąc i waląc piąstkami w kontuar oraz szarpiąc matkę za ubrania aż, w końcu, obudzony dzieciaczek zaczął wyć wniebogłosy. Tego to już nawet samej matce było najwyraźniej za wiele, bo złapała swoje zakupy i udała się do kasy, a dzieciory, chcąc nie chcąc, podreptały za nią, zrzucając po drodze z półek, a to paczkę makaronu, a to jakąś puszkę...

Musiałam mieć minę jakbym była świadkiem co najmniej przejazdu hordy Hunów, bo sprzedawca westchnął i wyjaśnił:
- Wie pani, jak ja ich zobaczyłem, to wiedziałem, że tak będzie. Jak przychodzą z ojcem to są jak dwa aniołki. Wystarczyło, że raz ryknął, powywalał z koszyka słodycze i zawlókł je do kasy, i od tamtej pory jest spokój. A jak z matką przyjdą, to zawsze jest awantura, w zeszłym tygodniu, ten łobuz kopnął młodsze dziecko, bo stało z dziadkiem w kolejce przed nim.

Cóż mogę dodać? Po prostu, przebrzydłe, rozpuszczone, włoskie bachory, niekonsekwentnej i zastraszonej przez własne dzieci matki...

skleć

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 642 (722)

#54912

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trafiłam kiedyś na ogłoszenie:

Samodzielne, dwupokojowe mieszkanie w centrum; nowa, duża łazienka; taras.

Ogłoszenie okraszone zdjęciami, cena adekwatna do metrażu i lokalizacji.

Zadzwoniłam do właściciela dopytać o szczegóły, wywołałam zachwyt stwierdzeniem, że mieszkanie chcemy na minimum 2 lata, usłyszałam, że meble swoje możemy przywieźć, najwyżej on coś wyniesie żeby zrobić miejsce. Umówiłam się na "oglądanie".

Może Was zaskoczę, ale mieszkanie faktycznie miało 2 pokoje, mieściło się w ścisłym centrum i miało ładną łazienkę i taras. Szkoda tylko, że słowo "samodzielne" zostało "trochę" nadużyte...

Otóż, żeby się dostać do mieszkania, trzeba przejść przez ogromne mieszkanie studenckie i wspiąć się po stromych i rozchybotanych schodkach (takich jakie montuje się przy antresolach albo poddaszach). Taras owszem, ale do podziału z lokatorami studenckiego mieszkania. Na taras można dostać się jedynie przez to "samodzielne" dwupokojowe więc drzwi zamykać nie wolno żeby wszyscy mogli bez przeszkód z tarasu korzystać. Dodatkowo, studenci mają pozwolenie na imprezy tylko i wyłącznie na tarasie i wtedy używają kuchni i łazienki w lokalu z ogłoszenia.
Niestety, to nie koniec... Od czerwca do końca września wypad z mieszkania, bo właścicielowi na ten okres bardziej się opłaca wynajmować turystom. Oczywiście, wspaniałomyślnie, właściciel przeniósłby nas do któregoś z pokoi w jakimś innym mieszkaniu, nasze meble mogłyby sobie zostać.

Nie wiem ilu ciekawych rzeczy dowiedziałabym się gdybym tej całej szopki nie przerwała oznajmiając facetowi, że oszalał skoro uważa, że:
- wynajmę mieszkanie, z którego będzie mnie "wysiedlał" co roku na 4 miesiące
- zostawię nowe meble, w tym białą kanapę, o której rozmawialiśmy wcześniej w miejscu przez które przez ten czas przewinie się spokojnie setka osób
- wynajmę i zapłacę za "samodzielne" mieszkanie, po którym non stop ktoś nie tylko będzie mi się kręcił ale też urządzał imprezy.

Pan się obraził i oznajmił, że jestem aspołeczna i mam wygórowane wymagania...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 834 (874)

#53729

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W niedzielę, zwiedzaliśmy z narzeczonym sanktuarium pewnej świętej, która żyła w górskich grotach. Samo miejsce jest bardzo spokojne, oprócz opuszczonego klasztoru, małego sklepiku i groty, w której mieszkała przez pewien czas pustelniczka można podziwiać co najwyżej krajobraz. Ani odpustowego barachła, ani piwa czy czipsów się tam nie dostanie. Większość odwiedzających to pielgrzymi, którzy chcą pomodlić się do świętej.

Wejście do groty, zostało obudowane i stanowi część klasztoru. Żeby dostać się do "komnatki", trzeba przemierzyć wąski korytarz skalny uważając na śliskie kamienie wystające z podłoża oraz te wystające z "sufitu". Dodatkowo, trzeba też przecisnąć się przez dziurę o wymiarach max metr na metr. Jednocześnie, mogą wejść tylko 4 osoby. Jeżeli już ktoś decyduje się na zamiecenie ubraniem pajęczyn, zazwyczaj pozostaje w środku na dłużej, niektórzy wychodzili dopiero po 20 minutach. I nie ma co się o to obruszać, bo jeżeli komuś się śpieszy, jest i inne sanktuarium, tej samej świętej, znacznie bliżej miasta i zapewniające nie tylko rozrywki wszelakie, ale i zimne piwko i frytki i inne "frykasy".

Kiedy nadeszła nasza kolej, za nami stały 3 osoby, dwie panie i pan. Pan postanowił wejść z kolejną grupą, a panie weszły z nami. Kiedy dotarliśmy do groty, za plecami usłyszeliśmy sapanie i szuranie. Nie, to nie duch świętej chciał nam zrobić kawał, tylko pan zmienił zdanie i postanowił się jednak wepchnąć. Do komnatki, jakimś cudem, się zmieścił, ale stał w pozycji zdecydowanie niewygodnej. Dawał z resztą upust swojemu niezadowoleniu chrząkając i marudząc. Dopóki swoje utyskiwania kierował tylko w stronę swoich towarzyszek, puszczałam je mimo uszu. Kiedy jednak, po 3 min zapytał nas czy długo tak będziemy jeszcze sterczeć pod ołtarzem, nie wytrzymałam:

-A przepraszam, pan to umie liczyć do czterech? To po co się pan tu pchał?
-Jak się pani do mnie odzywa? To jest święte miejsce!
-Aha.. to jednak zdaje sobie pan sprawę gdzie się znajduje? Bo już myślałam, że stoi pan sobie w kolejce po mięso...

Zaczęliśmy wychodzić z groty, o dziwo, panie i pan, któremu tak śpieszno było do ołtarza, również.
Na pocieszenie, pan tak się śpieszył wychodząc, że przyfasolił łbem o jeden z kamieni, a wiązanka którą przy tym puścił sprawiła, że został wyprowadzony przez jednego z przewodników poza teren klasztoru.

Pomniejszych piekielnych też nie brakło, pewien pan z takim zapałem dorwał się do drzewka figowego, że aż połamał gałązki. Na zwrócenie mu uwagi, porwał jeszcze kilka niedojrzałych owoców i wraz z żoną zwiali do samochodu, część fig gubiąc po drodze.

Byli i tacy, którzy na wzgórze pakowali się samochodem mimo wyraźnego zakazu. Wszyscy w sile wieku, wyskakiwali później z pojazdów jak pchełki. Inwalidów się nie dopatrzyłam.

Byli i tacy, którzy narzekali na brak zimnego piwka i coli w sklepiku, bo przecież nie po to wchodzili na górę żeby wodę pić. Przewodnik opowiedział nam również o pani, rozmiarów bardzo słusznych, która urządziła awanturę kiedy zasugerowano jej że nie powinna ryzykować wejścia do groty. W efekcie, w przejściu utknęła i winni byli przewodnicy, którzy nie wykuli dla "pełniejszych pań" specjalnego wejścia...

Dobrze, że to tylko pojedyncze przypadki, bo większość osób zachowywała się naprawdę normalnie, jak przystało na miejsce.

sanktuarium

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 322 (472)
zarchiwizowany

#53508

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój narzeczony boi sie psów. Panicznie. Od kiedy jesteśmy razem, pracujemy nad tym i na szczęście, duży pies na smyczy nie jest już powodem do przechodzenia na drugą stronę ulicy.
W miasteczku z którego pochodzi i gdzie pracuje, o jego fobii wiedzą wszyscy. Raz że znają go od dziecka, a dwa, że jako aptekarz, wiecznie jest "na świeczniku".
W związku z powyższym, mimo włoskiego zwyczaju ładowania się z psami dosłownie wszędzie (hitem był jamnik obsikujący regał w Ikei), przychodząc do apteki, właściciele czworonogów zostawiają je na zewnątrz, ewentualnie biorą na ręce jak małe.
Kilka dni temu, trafiła się jednak baba piekielna. Arcy ważna, swieżo upieczona treserka psów, po jakimś kursie, chyba korespondencyjnym... Babsko przybyło do apteki z psem, sądząc po opisie, albo owczarkiem szetlandzkim albo niewyrośniętym border collie. Zwierzak bez smyczy i oczywiście, bez kagańca, wpadł do środka nie jak burza, a jak, co najmniej, huragan.
Obwąchał i obślinił inną klientkę, poprzewracał co się dało poprzewracać i wpakował się za kontuar. N, z duszą na ramieniu poprosił piekielną, żeby psa zabrała. W odpowiedzi, usłyszał, ze to jest "już prawie ułożony" pies i ma nie przesadzać. Cóż, najwyraźniej "ułożony" to pojęcie względne...
Kiedy zwierzak skończył obwąchiwać wszystkie szafki, wziął się za obwąchiwanie biednego N, który w tamtym momencie, miał już pewnie migotanie przedsionków i już bardziej stanowczo kazał babie psa zabrać i wynosić się z apteki. Wielce oburzona "profesjonalna treserka" zaczęła wreszcie psa nawoływać. Ten jednak był bardziej zainteresowany zawartością kieszeni mojego N, a piekielną miał w nosie albo w jakimś innym równie ciemnym miejscu. Wściekła baba zaczęła na psa wrzeszczeć, nie szczedząc przy tym przekleństw wszelakich. Kiedy wrzaski nie poskutkowały, wpakowała się za kontuar, złapała psa za obrożę że aż pisnął i wywlokła z apteki, krzycząc, że to wszystko wina N i jego strachu.
Nie wiem, co akurat w tej konkretnej sytuacji miał piernik do wiatraka. Nie wiem też, po cholerę, w takim razie się z psem do apteki ładowała.
Dokładny opis całego tego cyrku, za sprawą wyślinionej i oburzonej klientki, trafił bardzo szybko na miejscki rynek. A musicie wiedzieć, że we Włoszech, w takich dziurach, życie całego miasteczka toczy się własnie wokój Rynku... Wczoraj, pani treserka wpadła do apteki, tym razem, na szczęście, sama, grożąć N prokuratorem, carabinieri i papieżem za szarganie jej opinii zawodowej...
Na morał czy puentę całej historii, najzwyczajniej w świecie, brak mi słów.

treserka psów

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (244)

#52656

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętacie historie o pracownikach drogerii, którzy oceniają klientów po wyglądzie? Skargi na to, że jak się człowiek na zakupy nie wystroi jak stróż w Boże Ciało, to jest traktowany per noga? Sytuacja w której uczestniczyłam dzisiaj rano, bije wszystkie te opowieści na głowę!

Jakiś czas temu kupiłam sobie spodnie. Ostatnio doszłam do wniosku, że przydałaby się do nich jakaś bluzka. Wskoczyłam więc dzisiaj w nowe spodnie i poleciałam na zakupy. Spodnie może nie jakieś super eleganckie, ale japonek czy trampków do nich nie założę. Wiadomo, jak buty, to i torebka bardziej "wyjściowa" żeby nie wyglądać jak cudak. Efekt finalny był taki, że gdybym pracowała np w banku czy biurze, spokojnie mogłabym iść tak ubrana do pracy.

Już jakiś czas temu upatrzyłam sobie pewien sklep. Wejść tam nigdy nie miałam czasu, ale na wystawie wisiały fajne ciuszki, więc w pierwszej kolejności tam skierowałam swoje kroki.

W sklepie, dwie młode pracownice. Jedna za ladą, druga "na sklepie". Obie sympatyczne, uśmiechnięte, co mi coś upadnie czy się zaczepi o inny ciuch, dziewczyna podbiega, pomaga, pyta czy pomóc, nie nachalnie, jest tak jak w sklepie być powinno.

Po chwili, do sklepu wchodzi druga klientka, pani lat ok 40, zwykłe dżinsy, koszulka i jakieś klapki. Ubrania czyste, niewygniecione, chociaż skromne. Dziewczyna na klientkę nawet nie spojrzy, co jej coś upadnie, ekspedientka podziwia sufit albo paznokcie.
Ja, w międzyczasie, dotarłam w okolice przymierzalni i tam sobie buszowałam między wieszakami. Pani była dużo szybsza, bo już po chwili słyszałam jak pyta o przymierzalnie. Dziewczyna pokazuje kabiny, malutkie, ciasne i bez lustra. Pani pyta o lustro, ekspedientka odpowiada, że lustro tylko obok przymierzalni, klientka wchodzi i co chwilę wybiega z kabiny żeby się przejrzeć.

W pewnym momencie i ja postanowiłam przymierzyć to co mi zalegało na rękach, więc skierowałam się stronę kabin. Zostałam zatrzymana przez ekspedientkę, która odsłoniła kotarę po drugiej stronie pomieszczenia. Moim oczom ukazała się ogromna przymierzalnia z dwoma lustrami, krzesełkiem i wentylatorem (w sklepie było dość ciepło). Druga klientka, która akurat wyszła ze swojej kabiny, zapytała oburzona czemu ona nie mogła wejść do tej przymierzalni, skoro pytała wyraźnie o lustro? Odpowiedź sprawiła, że na chwilę zgłupiałam po czym oddałam dziewczynie wszystkie ciuchy i po prostu wyszłam. Co takiego strasznego powiedziała ekspedientka?
- Bo tę przymierzalnię mamy zarezerwowaną dla takich klientek jak ta pani, dla reszty są te mniejsze.

Z takim chamstwem już dawno się nie spotkałam. Mimo, że ubrania ładne i ceny przystępne, to ja już tam na pewno nie wrócę i znajomym też odradzę...

sklepy

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 962 (1040)

#52519

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Turyści...

Mieszkam we Włoszech, w typowo turystycznym mieście. Latem jest istny nalot rodzin z dziećmi i studentów, a na wiosnę i jesień wysyp emerytów. Jedynie miesiące zimowe, kiedy leje jak z cebra, wolne są od turystów. Wielu miejscowych na turystów ma uczulenie. Ja sama staram się jednak nie wchodzić nikomu w kadr (chociaż nie jest to łatwe, kiedy średnio co 2 metry ktoś robi zdjęcie) i nie taranować (to też nie jest proste, bo wielu przewodników ma w zwyczaju zatrzymywać grupę nagle i najlepiej w miejscach gdzie nijak nie idzie ich wyminąć). Staram się też, w miarę możliwości, tłumaczyć drogę nawet tym, którzy po angielsku nie mówią prawie wcale.

Moim najbardziej "znielubionym" narodem wśród turystów są Francuzi. Jak na razie, nie spotkałam ani jednego, który zadał by sobie minimum trudu nauczenia się chociażby 2 podstawowych zwrotów w języku kraju do którego jadą.

Pewnego dnia, korzystając z wolnego przedpołudnia, wybrałam się na zakupy. Celowo, wybrałam market z dala od wszelkich atrakcji turystycznych i nie okupowany przez wczasowiczów. Wracając jednak, z daleka, wypatrzyłam parę, ewidentnie turystów i ewidentnie zagubionych. Postanowiłam, że przechodząc obok, zapytam czy mogę jakoś pomóc. Nie zdążyłam... Pani turystka, nie siląc się nawet na pytanie, czy mówię po francusku zapytała w tymże języku:

T: Pani tu mieszka?
Ja: Tak, czego państwo szukacie?
T: Rynek Głowa! (fr. marché tête)
Ja: Yyyy ale tu nigdzie nie ma takiego rynku.
T: Jest! To jest atrakcja turystyczna! Po co pani kłamie, że tutaj mieszka, jak nie wie podstawowych rzeczy??
Ja: Zaraz, chodzi o Mercato Capo??? (wł. capo - szef, głowa)
T: Jakie Capo?! Mówię przecież, że Głowa!
Ja: Dobrze, to jest jeden i ten sam rynek, musicie dojść do głównej ulicy, skręcić w prawo i przed teatrem z lwami jeszcze raz w prawo.
T: Aha, i gdzie dojdziemy?
Ja: Do Mercato Capo czy jak Pani woli, Głowa.
T: Pani jest bezczelna! Płacą pani za wysyłanie ludzi na to Capo? Albo się nazywa Capo albo Głowa! Nie może mieć dwóch nazw!
Ja: Dobrze, to proszę zapytać w informacji turystycznej, na dworcu. Wie pani gdzie?
T: No nareszcie! I po co było kłamać, że się wie jak się nie wie?

I poszli.
A ja zostałam z wrednym uśmiechem na ustach... Dlaczego? Bo gdybym wysłała ich w przeciwną stronę, informację znaleźliby po max 10 minutach. A tak, czekała ich trzydziestominutowa wycieczka w upale, a po drodze minęli oba wejścia na poszukiwany rynek. Poza tym, po francusku mówi tutaj niewiele osób, ci co mówią często się nie przyznają, więc jestem prawie pewna, że szanowna pani Francuzka miała dłuuugą wycieczkę!

zagranica

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 830 (906)
zarchiwizowany

#51600

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia risingsun o owczarku co za duży był do bloku, przypomniała mi sytuację sprzed 15 lat, która na swój sposób, ciągnie się do dnia dzisiejszego.
W podstawówce, miałam koleżankę, niech będzie, że Kaśkę. Kaśka miała młodszego brata, rodziców oraz dziadków. Dziadkowie z kolei, domek z ogródkiem, w którym mieszkała również rodzina koleżanki.
Rodzinka Kaśki baaardzo kochała zwierzątka. Kiedy, jakoś w okolicach czwartej klasy podstawówki, rodzice wraz z dziećmi przeprowadzili się do bloku naprzeciwo mojego, mieli już niezłą kolekcję zwierzaków. W skład zwierzyńca wchodziły: 2 żółwie, 2 chomiki, liczne rybki w ogromnymm akwarium, świnka morska oraz pies rasy boxer. Dokładnie wszystko pamiętam bo strasznie Kaśce tych zwierzaków zazdrościłam, a moja ciotka mieszkająca w jej bloku, wielka psiara i amatorka zwierząt do tej pory ich wspomina, nie do końca pozytywnie... Dlaczego? Już wyjaśniam!
Po kilku miesiącach od wprowadzenia się rodzinki do nowego lokum, nagle "zniknął" pies. Kaśka wraz z bratem twierdzili, że rodzice oddali na wieś, bo się męczył w bloku. Wersja niezbyt wiarygodna bo osiedle oddzielone mało uczęszczaną drogą od ogromnych łąk, jest rajem dla psiarzy. Prawda była taka, że pies był młody, silny i nienauczony chodzić na smyczy bo u dziadków biegał po podwórku. W efekcie "ciągnął" niemiłosiernie i dzieciaki nie chciały z nim wychodzić. Rodzice, wracając do domu późnym popołudniem, znajdowali dywan w salonie usłany "niespodziankami" bo pies sobie przecież na supeł nie zawiąże...
Po kilu miesiącach, miejsce boxera zajął piesek rasy kundel o nieco mniejszych gabarytach.
W między czasie, w "nieszczęśliwym wypadku" zmarła świnka. Dopiero po jakims czasie, koleżanka przyznała się na czym ów wypadek polegał. Otóż, Kaśka,której nie chciało się sprzątać i myć klatki, postanowiła "przeprowadzić" zwierzątko na balkon. Wystarczył jeden upalny letni dzień i świnka pozostawiona w pełnym słońcu, bez możliwości skrycia się w cieniu, odeszła na "drugą stronę tęczy".
Świnkę dość szybko zastąpiono dwoma myszoskoczkami(Nie wiem, wagowo miało się zgadzać czy jak?), z czego jeden zaraz w pierwszych dniach w nomym domu, zwiał i już się nie znalazł.
Po około roku, kundelek podzielił los poprzednika. Jak wcześniej wspomniałam, piesek był dużo mniejszy i dzieciaki spokojnie mogły z nim wychodzić, ale jak tylko nacieszyły się szczeniakiem, straciły wszelkie zainteresowanie.
Można by pomyśleć, że rodzice poszli po rozum do głowy i zrozumieli, że pies to nie jest zwierzak dla każdego. W rzeczywistości, rozumu im chyba jednak poskąpiono bo po niedługim czasie, w ich domu zagościł York Shire... Nie wiem, czy myśleli, że ta rasa nie potrzebuje wychodzić na dwór, czy po prostu uznali, że przynajmniej kupy do sprzątania w mieszkaniu będą mniejsze.
Jakoś w gimnazjum, rodzina Kaśki wyniosła się z osiedla. Tak więc, na przestrzeni, trzech, może czterech lat, 2 razy zmienili psa, wykończyli świnkę oraz zgubili myszoskoczka. Dodatkowo, padły chomiki (mam nadzięję, że przynajmniej one śmiercią naturalną), kilka rybek, jeszcze za życia, wybrało się na "zwiedzanie" kanałów, a żółwie przeżyły chyba cudem, bo co rusz były wywlekane przez brata Kaśki z akwarium, celem zostawienia ich w często absurdalnych miejscach typu wąska półka w łazience albo szafka na buty.
Minęło dobre 15 lat kiedy powtórnie spotkałam Kaśkę. Dość wcześnie, bo w wieku dwudziestu lat zaszła w ciążę i wyszła za mąż. Przeprowadzili się wraz z mężem do tego samego mieszania, w który mieszkała kiedyś z rodzicami. Dziewczyna jedną ręką prowadziła pięcioletniego chłopaczka, a w drugiej trzymała smycz przypiętą do ogromnego, chociaż młodego jeszcze wilczura.
Kiedy spotkałyśmy się po raz kolejny, po ponad pół roku, w jednej ręce dzierżyła siatkę z zakupami, a w drugiej smycz, tym razem, z psem podobnym do fox terriera. Wyjaśniła, że poprzedni zwierzak, stał się agresywny, bali się o dziecko więc go oddali do... rodziny na wieś. Spytałam co takiego nawywijał wilczur, że się przestraszyli i odpowiedź tylko potwierdziła moje przeczucia. Otóż, dzieciak jakoś dostał sie do klatki z królikiem( bo Kaśka, oprócz pięciolatka i wilczura, trzymała w domu również królika miniaturkę, papużki i rybki) i wypuścił zwierzaka. U psa, albo włączył się instynkt łowcy, albo chciał się pobawić i królika zadusił.
Jak widać, czym skorupka za młodu nasiąknie... Tylko zwierzaków szkoda...

Zwierzyniec

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 245 (291)

#51208

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pod marketem, w którym regularnie robię zakupy, koczuje cyganka. Czasem sama, czasem w towarzystwie małej dziewczynki. Najczęściej podtyka wchodzącym lub wychodzącym ze sklepu klientom brudne łapsko pod nos, oczekując że sypną groszem. Często, prosi, a raczej żąda żeby jej bądź dzieciakowi kupić coś do jedzenia. Nie chleb czy mleko. Najlepiej czipsy, napój gazowany i inne tego typu produkty jakże niezbędne do życia i prawidłowego rozwoju małego dziecka...

Dla porównania, w markecie, przy kasach urzędują chłopaki z Afryki (sytuacja ma miejsce za granicą). Pakują klientom produkty do siatek, robią dostawy do domów (wystarczy podać adres i godzinę, najczęściej są to duże ciężkie zakupy typu kilka zgrzewek wody, które trzeba wnieść na wysokie piętro), biegają po markecie sprawdzając ceny i ważąc produkty jak się komuś zapomni. Dodatkowo, służą kasjerom nie tylko drobnymi, ale również tłumaczeniem z angielskiego jak trzeba. Bo kasjerzy w mieście gdzie turyści są prawie cały rok, w markecie w centrum gdzie obcokrajowców prawie tyle co miejscowych, po angielsku ani be ani me.
Market nie płaci chłopakom ani grosza, jedyne co dostają to łaskawe pozwolenie na stanie przy kasach. Ich pensje to to, co dostaną od klientów. Najczęściej kilkadziesiąt centów. Mimo to, zawsze są uśmiechnięci i pomocni.

Kiedyś, stojąc w kolejce, zostałam zaczepiona przez jednego z nich pytaniem czy chciałam kupić wodę gazowaną. Kiedy zaprzeczyłam, porwał moją zgrzewkę i po chwili wrócił z inną, tej samej firmy tłumacząc, że się pomyliłam i że wydało mu się dziwne, że z bąbelkami bo zawsze kupuję niegazowaną.

Wiem, że opis przydługi, ale chciałam dobrze przedstawić kontrast miedzy cyganką, a chłopakami.
Cyganka oczywiście, łeb trzyma prawie w drzwiach sklepu i filuje kto chłopakom sypie groszem ,coby mu tym nachalniej łapy podstawiać.

Dzisiaj, wychodząc z zakupami, jak zwykle "nadziałam" się na Romkę, która albo po prawie dwóch latach nadal mnie nie kojarzy, albo jeszcze nie dotarło do niej, że ode mnie złamanego grosza nie dostanie. Normalnie, ją olewam, ale jako że, tym razem nawarczała na mnie, że jestem niesprawiedliwa, bo chłopakom daję pieniądze a jej nie, postanowiłam odpowiedzieć.
Wyjaśniłam "grzecznie", że chłopaki dostają bo pracują, a ona siedzi na dupie więc nic nie dostanie. Się babsko rozwściekło...

Nawrzeszczała na mnie i wszystkich wokoło, że ona jest biedna i dziecko ma głodne do wykarmienia i jej każdy ma dawać. Kiedy zapytałam, czy w związku z powyższym, mam zadzwonić po opiekę społeczną, zostałam zapewne przeklęta z pięć razy, po czym cyganka dzieciaka złapała pod pachę i pogalopowała w bliżej nieokreślonym kierunku. Pewnie i tak niedługo wróci...

sklepy

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 869 (903)

#49439

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po wczorajszym spotkaniu ze znajomymi, postanowiłam dodać kompilację przypadków piekielnie śmiesznej ignorancji. Byłam uczestnikiem większości sytuacji, które opiszę, ale będzie też kilka "kwiatków" od moich znajomych.
Zanim zacznę, dodam tylko, że wszyscy bohaterowie historii to ludzie grubo po dwudziestym roku życia, na co dzień, w większości, normalnie funkcjonujący i lubiani w towarzystwie, pochodzący z różnych krajów.

1. FRYTKI
-To wy robicie frytki w domu? Jak???
-Normalnie... Z ziemniaków!
-Ale frytek się nie robi z ziemniaków!
-To skąd się biorą?
-No... Z zamrażarki w markecie chyba, nie?

2. PARÓWKA
-Co Ty robisz z tą parówką?
-No bo jakaś twarda jest i nie mogę ugryźć!
-To jest folia... Ty jadłeś kiedykolwiek parówkę???
-Jadłem, ale była już bez tej folii...
-Aha...
-To co ja mam zrobić???
-Nie wiem, może spróbuj wycisnąć?
Tu następuje próba wyciśnięcia parówki z flaka i facepalm obecnych.

3. CUKIER
W kinie:
-Co zrobiłaś z cukrem?
-Włożyłam w dziurę na kubek razem z herbatą.
-To wsyp od razu!
-Po co? jest gorącą, jeszcze się poparzę...
-Ale tak się rozpuści!
-Jak?? W saszetce?
-No, skarmelizuje się!!!
Następnie ma miejsce próba "ratowania" cukru w efekcie której część herbaty rozlewa się, na szczęście nie na mnie ;)

4. HERBATA, MCDONALD'S
-Skandal!
-Co się stało?
-Zamówiłem herbatę, a dali mi samą wodę!
-Tu obok masz torebkę z herbatą...
-To ja zapłaciłem za herbatę i sam mam sobie ją zrobić?
-Tak, w ten sposób naciągnie Ci tyle ile chcesz i będziesz miał taką jak lubisz, a nie za mocną czy za słabą...
-Ja nadal uważam, że to nie na miejscu żeby klient sobie sam parzył!

5. JAJKA
-Po co sypiesz sól do jajek?
-Bo wtedy mniej będą się obijały o garnek i nie popękają.
-Ale czemu aż łyżkę???
-Wiesz to jest jednak duży garnek i sporo wody...
-Ale one będą niejadalne całkiem! Naciągną soli!
-Jak??? Przez skorupkę??
-No bo ona ma takie mikro otworki!
Oczywiście następuje atak na garnek i wylanie zawartości do zlewu, nie muszę mówić jak się to skończyło dla surowych jajek, prawda?

6. TEMPERATURA WRZENIA - NOWA TEORIA
-Woda Ci się gotuje.
-Słyszę...
Po ok minucie:
-Nadal się gotuje... Weź wyłącz bo gwiżdże!
-Jeszcze nie, musi być bardziej gorąca!
-Ale już "bulgocze"!
-Ale jeszcze musi tak ze 3 minutki! Bo będzie za zimna i herbata się nie zaparzy!
-Ty wiesz co to jest temperatura wrzenia???
-Nie jestem jakimś ignorantem! Oczywiście, że tak!
-No chyba jednak nie...

Jeżeli się spodoba, to mam tez część drugą!

Takie tam... ;)

Skomentuj (71) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1517 (1749)