Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

HerrAndreas

Zamieszcza historie od: 5 marca 2011 - 16:21
Ostatnio: 11 sierpnia 2012 - 12:37
O sobie:

Ja - prosty człowiek. Urodzony w 1974 roku. Co innego z wykształcenia, co innego z zawodu. Z zamiłowania jestem po prostu sobą. Jako klient nie stwarzam problemów. Istota z reguły spokojna, ale... "jak ktoś mi da po pysku, oddam z nawiązką - ja nie Chrystus!"

  • Historii na głównej: 24 z 38
  • Punktów za historie: 8196
  • Komentarzy: 62
  • Punktów za komentarze: 472
 

#36424

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o tym, jak piekielni potrafią być właściciele zwierząt. Widząc zdarzenia takie, jak to opisane poniżej, zastanawiam się, czy ktoś tam z wyższej półki nie powinien wprowadzić obowiązkowych testów psychologicznych dla przyszłych opiekunów zwierząt. Bo że takie testy należałoby wykonać w wielu przypadkach przyszłych rodziców - chyba już niejednokrotnie udowodniłem.

Poczekalnia w lecznicy weterynaryjnej. Czekałem w kolejce wraz z moim kotem, gawędziłem z panią, która także przyszła z kotem, normalna scenka w takim miejscu, i wtedy wszedł ON. Nadęty buc, który zmierzył nas wzrokiem sugerującym: jestem tu za karę, nawet nie próbujcie być dla mnie mili. Na smyczy trzymał psa rasy niezidentyfikowanej, dość małego. Gdyby on go tylko trzymał, to ja bym się, drodzy Państwo, nie czepiał, ale on wciągał go brutalnie do środka, pokrzykując na to biedne zwierzę, jakby było czemukolwiek winne. Tymczasem psiak utykał na tylną łapę, widać było, że odczuwa ból. Ale co to obchodziło nadętego buca? Za nadętym bucem weszła jego (najprawdopodobniej) małżonka, mówiąc:
- Może wziąłbyś go na ręce!
Nadęty buc na to:
- A po co? Nogi ma, może iść.
Usiedli. Nie odzywali się do nikogo, więc kontynuowałem z panią rozmowę o naszych kotach.

Minęło kilka minut. Osoba, która weszła do gabinetu przed nami była tam już dość długo. Piesek zaczął się powoli niecierpliwić. Szczeknął parę razy. I jebut - dostał w łeb od nadętego buca.
- Zamknij się - powiedział do zwierzęcia nadęty buc.
- Ty się zamknij - odpowiedziała w imieniu psa jego małżonka.
Nie skomentowaliśmy tego. Pies zaszczekał znowu. I znowu jebut.
- Uspokój się i weź go na kolana! - małżonka nadętego buca też chyba straciła cierpliwość.
Cóż miał robić, wziął. A za chwilę:
- Nie no, co ty, jeszcze zasra mi nowe spodnie - rzekł buc i zwalił (zwalił!) psa z kolan. Pies upadł na podłogę, na uszkodzoną łapę i zaczął rozpaczliwie jęczeć.
- K*wa, zamknij się, bo ci drugą łapę przetrącę! - wrzasnął nadęty buc.
- Proszę nie znęcać się nad tym psem! Co on panu zrobił? - zapytałem zdegustowany jego zachowaniem.
Wtedy małżonka machnęła na mnie ręką ("sama sobie poradzę"), wzięła biednego kundelka na kolana i wygarnęła bucowi, co o nim myśli.
- Czyś ty oszalał, idioto? Ja mam tego dość. Nie będę za ciebie kłamać. Wejdziesz tam sam i wytłumaczysz panu doktorowi, że zepchnąłeś Fafika ze schodów, bo chciał tylko wyjść na spacer, jak ty siedziałeś w tym durnym internecie. No co się patrzysz?
- Ale, ale...
- A w domu, mój kochany, sam powiesz Michasiowi, dlaczego Fafika trzeba będzie odwieźć do mojej mamy! Już ja tego dopilnuję.

Nie odezwali się więcej. Dzięki Bogu, że usłyszałem o odwiezieniu psa do matki tej kobiety, bo znając siebie, pewnie bym rozważał jego przygarnięcie.

piekielni właściciele psów

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 492 (538)

#35528

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeglądając moje historie z zeszłego roku, natrafiłem na cykl anegdotek dotyczących korepetycji z matematyki. Wspominałem swego czasu o piekielnej mamuśce, która zjechała mnie równo za to, że jej syn zdobył "tylko" osiemdziesiąt sześć procent na maturze. W tym roku również miałem do czynienia z piekielną matką - tylko jedną, ale do tego stopnia niesympatyczną, że wystarczy na kilka kolejnych lat.

Przygotowywałem do matury bardzo miłą, wesołą dziewczynę. Udało nam się znaleźć wspólny język już na pierwszej lekcji, współpraca z uczennicą szła pomyślnie - co innego z jej matką, ale o tym opowiem za moment. Dziewczyna była dość specyficzną osóbką - długie glany, kolczyk w łuku brwiowym, krótka, postrzępiona fryzurka, spodnie bojówki etc. (ta informacja przyda się później). Ze wstępnej rozmowy z matką dziewczyny dowiedziałem się, że jest bardzo słaba z matematyki (i nie tylko z matematyki), że jest leniwa, że trzeba przymuszać ją do nauki, że nie ma w sobie odrobiny ambicji. Nie wiedziałem jeszcze, czy to, co powiedziała mi matka, ma coś wspólnego z rzeczywistością, ale sama rozmowa bardzo mnie zniesmaczyła. Wyglądało to mniej więcej tak:

[M]atka uczennicy: Ta moja M. jest strasznie głupia, ja nie rozumiem, jak można być tak głupim teraz, kiedy nawet po studiach ciężko jest o pracę. Ja jej to codziennie mówię, a ona nic, dalej się nie uczy, ma wszystko w nosie. Niech chociaż tę maturę w miarę dobrze zda.
[Ja]: Dlaczego pani sądzi, że pani córka jest głupia? Jak dla mnie to zbyt mocne słowo...
[M]: Już panu mówiłam, nie uczy się, nie ma ambicji, jedzie na dwójach, trójach, jak czwórkę dostanie, to święto mamy w domu. Z tej matematyki to pożal się Boże, trzecią jedynkę wczoraj dostała.
[Ja]: Próbowała pani zmobilizować córkę do nauki?
[M]: Cały czas to robię. Proszę, błagam, żeby chociaż w szkole mi wstydu nie przynosiła, żeby normalna była. Ale gdzie tam, nic nie dociera.
[Ja]: Pozwoli pani, że zrobię córce test sprawdzający, bo może problem nie polega na tym, że córka się nie uczy...
[M]: Nie uczy się! Udaje, że siedzi w tych książkach, ale kto ją tam wie, o czym wtedy myśli.
[Ja]: Sam to sprawdzę.
[M]: Niech pan robi co chce, ona ma dobrze zdać tę maturę, bo nie wiem, co jej zrobię. Żeby to chociaż ładne było, ale też nie... chodzi w jakichś obdartych, męskich ciuchach, jak szmaciara, w ogóle nie dba o siebie. Kto ją z takim wyglądem do pracy przyjmie? Gdyby pan miał okazję poznać moją drugą córkę... śliczna, mądra, umie się ubrać. Jest na trzecim roku medycyny.
[Ja]: Dobrze, dobrze. Ja tutaj zajmuję się pani młodszą córką. Zrobię co w mojej mocy. Będziemy w kontakcie.

I tak Bogiem a prawdą nie miałem ochoty "być w kontakcie" z tą kobietą, choć niestety było to nieuniknione. Przede wszystkim współczułem tej dziewczynie matki - moja mama przykładowo nigdy nie wyrażała się w ten sposób o swoich dzieciach przy obcych, a przecież nie byliśmy aniołkami.

Jak obiecałem, zrobiłem uczennicy test - nie wypadła w nim najgorzej. Przerabialiśmy materiał powoli, spokojnie, jeśli czegoś nie rozumiała - tłumaczyłem dwa razy, trzy razy, przy trygonometrii dobiliśmy do dziesiątego razu, bo ten dział szczególnie jej się nie podobał. Przeczuwałem, że dziewczyna nie ma oparcia w matce - jeśli rzeczywiście codziennie słyszała od niej, że jest głupia, brzydka i beznadziejna, i w ogóle niepodobna do siostry, nie było dla mnie niczym zaskakującym, że nie potrafiła skupić się na nauce. Chwaliłem ją, kiedy zadania wychodziły jej dobrze, nie złościłem się, gdy robiła je niewłaściwie. Nie chciałem, żeby działała pod presją (wyłączając presję czasu) ani też, żeby na siłę próbowała udowodnić, że nie jest jednak beznadziejna.

Po dwóch miesiącach okazało się, że jest całkiem niezłą matematyczką. Zadzwoniłem do matki. Tym razem wyjątkowo nie usłyszałem tych okropnych komentarzy dotyczących uczennicy. Opowiedziałem o postępach w nauce, podzieliłem się refleksją, że dziewczynę trzeba właściwie zmobilizować, chwalić, być cierpliwym i zapowiedziałem, że zacznę dawać jej zadania do rozwiązania w domu.
Dziwnie czegoś, "prace domowe" wypadały o wiele gorzej na tle zadań wykonywanych pod moim okiem. Zaskoczyło mnie to, ponieważ na korepetycjach rozwiązywała ćwiczenia sama, a ja sprawdzałem je i ewentualnie omawiałem błędy. Musiałem ponownie skontaktować się z piekielną mateczką.

[Ja]: Czegoś tu nie rozumiem. U mnie pani córka rozwiązuje poprawnie 75% zadań, a w pracach domowych ciągle robi jakieś śmieszne błędy...
[M]: A jak ona niby ma to robić dobrze, skoro zabiera się za to o osiemnastej, a nie od razu po szkole? Mówiłam jej to, no ale przecież wyjście z koleżanką jest ważniejsze niż nauka! Dwa dni temu ją za to zrugałam, a wczoraj znowu to samo... I co ja mam zrobić? To stara krowa (tak! tak powiedziała), w domu jej nie zatrzymam.
[Ja]: Proszę tak nie mówić. Spokojnie. Córka potrzebuje kontaktu z ludźmi, nie może żyć samą nauką. Moim zdaniem ona żyje w zbyt wielkim stresie.
[M]: Stresie? Jakim niby stresie? Ma idealne warunki do nauki, nikt jej w tym domu nie krzywdzi.
[Ja]: Może jednak powinna pani podchodzić do spraw córki z większym dystansem?
[M]: Sugeruje pan, że to moja wina? Jej wina, bo jest leniwa i mało inteligentna.

Gdyby nie zależało mi na tej dziewczynie (w sensie czysto naukowym - zależy mi na każdym, kogo przygotowuję do klasówki tudzież egzaminu), w tym momencie odmówiłbym dalszej współpracy. Pracowałem z uczennicą do ostatniego dnia przed egzaminem maturalnym, rozwiązywała przy mnie arkusze (nie jestem egzaminatorem, ale jak na mój gust - szło jej dobrze), wyjaśnialiśmy wątpliwości. Czasami zostawała dłużej po zajęciach - rozmawialiśmy, nagle zaczęła mi opowiadać o swoich kłopotach z matką, o tym, że bardzo się stara, ale w domu i tak nikt tego nie docenia, bo liczy się tylko jej starsza "idealna" siostra, że czuje się jak czarna owca w rodzinie.

Sprawdziły się moje przypuszczenia co do rzeczywistej sytuacji tej dziewczyny - nie skupiała się na tym, co robi, bo bała się, że znowu będzie źle, że znowu zgarnie cięgi od matki...
Napisała maturę. Wszyscy troje, ona, jej matka i ja, czekaliśmy na wyniki. 30 czerwca zadzwoniła piekielna matka.

[M]: Czterdzieści procent, rozumie pan? Czterdzieści. Z innych przedmiotów nie lepiej.
[Ja]: Nie wierzę. Rozwiązywała arkusze. Sama. Czasami dochodziła nawet do siedemdziesięciu...
[Ja]: Mówiłam panu, że ona jest głupia. Przecież jeszcze przed wyjściem ją ostrzegałam, żeby znowu nie zrobiła mi wstydu, żeby raz w życiu zrobiła coś dobrze. I na tyle się moje gadanie zdało. Sama nie wiem, co o tym myśleć. Może zbyt łagodnie się z nią obchodziłam. A może pan nie był do końca obiektywny... W każdym razie dziękuję za dobre chęci.

Dzień później otrzymałem SMS od mojej, byłej już, uczennicy: "Szkoda, że to już koniec korepetycji z matmy. Z panem mogłam tak fajnie, szczerze pogadać."

Nie potrafię nawet odpowiednio podsumować tej historii. Brak mi słów.

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1233 (1277)

#35572

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem przed czterdziestką i często dostrzegam wśród moich rówieśników tendencję do powtarzania spranych, pseudomoralizatorskich tekstów: "Ta dzisiejsza młodzież...", "Ja w jego/jej wieku...". Być może tylko dlatego, że nie mam dzieci, udało mi się wyłamać z tego schematu. Nie uważam, że współczesna młodzież jest niepoprawna - ale jednostki, które swoim zachowaniem wystawiają nieprzychylną opinię zbiorowości. Taką właśnie "jednostkę" spotkałem dwa dni temu w autobusie.

Wracałem do domu po bardzo pracowitym dniu. Byłem nie tylko porządnie wymęczony, lecz również osłabiony po przebytej niedawno długiej chorobie, więc zająłem jedno z czterech pustych siedzeń na końcu - mając nadzieję, że prześpię się odrobinę przed przyjazdem do domu. W autobusie nie było wielu ludzi.

Na którymś z kolei przystanku wsiadł chłopak, gdybym miał ustalać wiek na podstawie wyglądu - szesnastoletni może. Dookoła było mnóstwo wolnych miejsc, ale on musiał usadowić się akurat na tych nieszczęsnych tylnych siedzeniach - dwa krzesełka dalej. Na dobry początek wyjął z plecaka puszkę coli, czy innego napoju gazowanego, i zaczął siorbać napój tak łapczywie i głośno, że o spaniu nie było już mowy. Zniosłem to w milczeniu. Mało to razy siedziało się w autobusach obok wstawionych, cuchnących piwem i potem mężczyzn, bełkoczących coś bez sensu? Ten chłopak w porównaniu z nimi nie był jeszcze taki ostatni. Później jednak mój piekielny towarzysz podróży puścił muzykę z telefonu komórkowego. Żeby jeszcze słuchał jej przy minimalnej głośności, może bym zrozumiał - radio też tam czasem mruczało. Jednakże on wolał włączyć "muzę na full". Postanowiłem interweniować.

[Ja]: Przepraszam, czy mógłby pan założyć słuchawki albo ściszyć tę muzykę? A już najlepiej wyłączyć. Nie czuję się dobrze...
[On]: Przeszkadza to panu?
[Ja]: Tak.
[On]: No trudno.

Ściszył, ale tak, że prawie było to niezauważalne. Dwoje innych pasażerów też zgłosiło swoje uwagi, toteż ostatecznie chłopak, naburmuszony, wyłączył muzykę, ale zapewne nie byłby sobą, gdyby znów nie próbował wywinąć jakiegoś numeru.

Zdjął buty, podłożył plecak pod głowę i bezczelnie rozwalił się na pozostałych trzech tylnych siedzeniach - nogami w moją stronę. Przyznaję, też kiedyś leżałem na tych siedzeniach, ale, o ile pamiętam, nogi trzymałem na podłodze i nie zdejmowałem butów. Tymczasem współpasażer podzielił się ze mną cudownym smrodkiem swoich, jak na mój trzydziestoośmioletni i zapewne szwankujący nos, niezmienianych od dwóch dni skarpetek. Nie chciałem przez resztę drogi trzymać marynarki na twarzy, przesiadłem się zatem o dwa siedzenia do przodu. Co zrobił chłopak?

Zadowolony, że wreszcie może rozłożyć się na wszystkich czterech tylnych krzesłach i rozprostować śmierdzące nogi, zadzwonił do (co wywnioskowałem sam) swej wybranki. I nie zamierzał bynajmniej rozmawiać z nią po cichu. Głos miał donośny i paplał tak głośno, że wszyscy w autobusie, włącznie z kierowcą, słyszeli jego: "kocham cię, misiu!", "jesteś sexy, wiesz?", "no, już jadę do ciebie, czekaj na mnie, będziemy robić sama wiesz co...". Jasna cholera! Żałowałem, że tego dnia nie zapakowałem do walizki słuchawek. Chciałem coś powiedzieć, ale odezwała się jakaś pani, której też to przeszkadzało, i wcale nie mam jej tego za złe.

[P]ani: Proszę rozmawiać po cichu, nie jesteś tutaj sam.
[On]: Jezuuu! Czy wy wszyscy nie macie innych problemów?
[P]: Mamy problemy z takimi ludźmi jak ty, drogi chłopcze.

Zakończył rozmowę z dziewczyną w ciągu minuty. Pani mierzyła go naprawdę groźnym wzrokiem.

Wysiadł dwa przystanki przede mną. Na odchodne puścił bąka - śmierdziela (z mocnym ′prrrr′), coby nam za dobrze nie było pod jego nieobecność.

Mam nadzieję, że wziął prysznic, zanim zrobił ze swoją dziewczyną "sami wiecie co". A wracając do tematu - też niekiedy mam ochotę westchnąć i powiedzieć: "Ta dzisiejsza młodzież...".

komunikacja_miejska

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 571 (629)

#35532

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poniższą historię znam jedynie z relacji koleżanki z pracy, jednakże postaram się opowiedzieć ją względnie dokładnie.

W zeszłym roku koleżanka wraz z mężem i córką - gimnazjalistką przeprowadzili się do innej miejscowości. Dziewczynka miała rozpocząć edukację na poziomie drugiej klasy gimnazjum w zupełnie nowym otoczeniu. Wszyscy naokoło zapewniali rodziców dziewczyny, nazwijmy ją Ania, że posyłają córkę do najlepszej szkoły w okolicy, ale, patrząc z perspektywy czasu, dziecko miało wyjątkowego pecha. Ani od początku nie podobała się jej nowa klasa - twierdziła, że nie pasuje do tego towarzystwa, bo wszystkim tam chodzi wyłącznie o lans i popisywanie się, cokolwiek miałoby to w jej ujęciu oznaczać. Problem zbagatelizowano - rodzice tłumaczyli Ani, że przekona się do nowych kolegów, kiedy pozna ich lepiej. Przez pierwsze trzy miesiące było w porządku.

Pod koniec semestru pogorszyły się oceny Ani, i z piątkowej uczennicy stała się trójkową. Coraz częściej zdarzało jej się symulować chorobę, za pośrednictwem pielęgniarki zwalniała się z zajęć pod byle pretekstem. Podczas krótkiej rozmowy z wychowawczynią na wywiadówce zrzucono to na karb okresu dojrzewania - nikt nie potrafił inaczej wyjaśnić zachowania uczennicy, skądinąd do pewnego czasu pilnej i pracowitej. Przyciśnięta do muru przez matkę Ania wyznała wreszcie, że koledzy z klasy dokuczają jej, naśmiewają się z niej, popychają, dają jej dość jasno do zrozumienia, że nie jest częścią ich grupy.

Mógłbym tutaj sporządzić listę przykrości, jakie zgotowali dziewczynie okrutni gimnazjaliści, ale wymienię tylko kilka: zamykali ją w przebieralni przed wf-em, podrzucali zużyte podpaski do plecaka, wyszydzali jej wygląd, sposób mówienia i ubierania, wypisywali sprośne rzeczy na jej podręcznikach i zeszytach szkolnych (tyle dobrego, że ołówkiem), wysyłali złośliwe SMS-y. To wystarczy.

Pierwszym krokiem koleżanki, kiedy dowiedziała się o wszystkim, była rzecz jasna wizyta u wychowawczyni klasy drugiej. Pani wychowawczyni, swoją drogą uważana za znakomitą historyczkę i jeszcze znakomitszego pedagoga, nie wyglądała ponoć na szczególnie przejętą sygnałem, który dostała od matki swojej uczennicy. Poprzestała na pogadance o "trudnym wieku" młodzieży gimnazjalnej, głupich dowcipach, których nie należy brać zbytnio na serio, ale mimo tego obiecała, że porozmawia z uczniami. Porozmawiała, fakt, ale pozwoliła sobie wmówić to, co sama dzień wcześniej stwierdziła, że nie ma żadnej przemocy, że to żarty - coś w rodzaju "chrztu" nowicjuszki, jeśli wolno mi określić to takimi słowami. Krótko mówiąc, nie zgłębiła tematu, umyła ręce, doszła do wniosku, że Ania i jej matka robią z igły widły.

A z Anią było z dnia na dzień coraz gorzej. Nie musiała już nawet udawać choroby, żeby nie iść do szkoły - autentycznie chorowała na myśl o szkole. Płakała, groziła, że się zabije, jeśli będą próbowali zmusić ją do pójścia na lekcje. Koleżanka po raz drugi udała się do wychowawczyni - ze skutkiem równie beznadziejnym. Próbowała skontaktować się z kilkoma innymi matkami - dziwnym trafem żadna z nich nie wiedziała o tym, że jej dzieciątko bierze udział w masowej nagonce na "nową" Anię, żadna nie dopuszczała takiej możliwości. "Jak to, mój syn/moja córka się nad kimś znęca? To takie grzeczne, wrażliwe dziecko!". Oto, czym się ta "wrażliwość" mogła skończyć, gdyby koleżanka w tamtym momencie się poddała:

Któregoś ranka dziewczyna (znowu) bardzo źle się czuła. Kiedy Ania poszła pod prysznic, koleżanka znalazła pod jej łóżkiem opróżnioną butelkę po wysokoprocentowym alkoholu (podprowadzoną tacie) i kilka żyletek. Wezwawszy córkę na rozmowę, odkryła kolejną niemiłą "niespodziankę" - trzy głębokie rany po samookaleczeniach na rękach Ani. Tego było już za wiele.

Koleżanka zaraz pojechała z córką do szkoły - tym razem do gabinetu dyrektora, żądając natychmiastowej interwencji. Groziła policją, sądem i czym tam jeszcze dało się grozić. Zadziałało - parę dni później wychowawczyni (jakoś zdążyła stracić wiarę w to, co mówiła przedtem) zorganizowała specjalne zebranie rodziców. Najlepsze były tłumaczenia matek, które dowiedziały się wreszcie o tym, co wyrabiają ich pociechy: "Mój syn nie mógł tego zrobić, w domu jest aniołem, nawet śmieci wynosi" - coś w ten deseń. Jednak - wydało się. Dowodów zgromadzono aż nazbyt wiele (między innymi te pomazane podręczniki i SMS-y, których Ania na szczęście nie usunęła). Dzieci także przyznały się do winy. Jedna z bezczelnych gimnazjalistek, zapytana dlaczego znęcała się nad Anią, odpowiedziała tak: "Bo jest gruba, nie ma modnych ciuchów, sepleni i nie ma chłopaka". Cóż za szczerość...

Od tamtej pory klasa jest pod obserwacją wychowawczyni i innych nauczycieli. Nikt już nie dokucza Ani. Mało brakowało, a cała historia miałaby tragiczne zakończenie. Tylko dlatego, że grono pedagogiczne woli nie widzieć i uciekać od odpowiedzialności.

szkoła

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 686 (736)

#13973

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Stałem w kolejce za panią ok. sześćdziesiątki, a ta z kolei za dwójką młodych chłopaków i jedną dziewczyną (widać razem przyszli), którzy dyskutowali o czymś z wyraźnym podnieceniem na twarzach.

Staruszka do mnie: - Słyszy pan to? Na Woodstock jadą!
Ja zaskoczony: - Słucham? A, tak, bardzo fajnie.
Sstaruszka: - Fajnie? Przecież tam same dziwki, ćpuny i pijusy zapijaczone (słowo, że tak właśnie powiedziała), nic tylko wóda, chlanie i narkotyki. Ja się matkom dziwię, że na to pozwalają, że nie napiszą do prezydenta, żeby tego zakazał! Potem narobią bachorów i domy dziecka zapchane, bo młode i głupie nie umie się zaopiekować! I tego hiva można złapać. Tam same hivy, co drugi ma hiva i zaraża wszystkich dookoła! Aż strach!

Wstrzymałem się od komentarza, bo moja orientacja w temacie jest równa zeru, nigdy nie byłem za żadnym Woodstocku i pewnie już nie będę. Za stary jestem.

Po chwili ciszy staruszka pyta:
Staruszka: - A tak właściwie, co to jest ten Woodstock? Bo ja wiem, że to szambo takie, ale co to dokładnie jest?

Dzieciaki tylko patrzyły na staruszkę nienawistnym wzrokiem. Może i dobrze, że nie zabrałem głosu.

sklepowe potyczki

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 368 (498)

#13938

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie pamiętam już, czy wspominałem, że mój ojciec jest właścicielem konia, którego latem wyprowadzamy na łąkę oddaloną kilkadziesiąt metrów od domu. Teoretycznie wystarczy wyjść za bramę, minąć parę zabudowań i skręcić w lewo. Teoretycznie proste. W praktyce mamy również sąsiada, któremu ów koń działa na nerwy, zwłaszcza gdy oczekuje gości.

Za bardzo lubię jeździć konno, żeby bawić się w prowadzanie zwierzaka na sznurku. Kiedy wyjeżdżałem za bramę, sąsiad mieszkający trzy domy dalej był właśnie zajęty przeganianiem innego sąsiada, który zaparkował maluchem przy SWOJEJ WŁASNEJ posesji. Później rzecz jasna, wziął się za mnie.
Sąsiad: Panie, wyjazd z tym koniem!
Ja: Ależ, ja go tylko prowadzę na łąkę.
S.: Dzisiaj nie wolno, bo koń wszystko zaraz pozasrywa i w ogóle, weź pan go naokoło, czy coś...
Ja: Nie rozumiem, w czym problem. Gdyby mnie pan nie zatrzymywał, już dawno byłbym na łące.
S: Ale tu dzisiaj ma być idealny porządek, k*wa, zaraz chłopak córki przyjeżdża, zaręczyny wieczorem urządzamy, a tu co? Jak nie ten Wiesiek jakimś gruchotem jeździ, to inny wieśniak z gołą klatą na koniu paraduje i kozaka odgrywa, no, jeszcze mi dróżki zasranej do tego wszystkiego brakuje, żeby moje jedyne dziecko, które z samej Warszawy, z uczelni z chłopakiem przyjedzie, pomyślało sobie, że tu takie zacofanie! A ja bym chciał, żeby ona tu kiedyś zamieszkała z mężem! Ale jak ten syf zobaczy, to zaraz wróci do stolicy! Dobra, wynoś się pan i nie pokazuj się z tym koniem do jutra! I załóż pan koszulę, bo tam u niej to wszyscy w garniturach chodzą!

Następnie pogonił precz dzieciaki na rowerkach, babcię z psem ("zasra dróżkę!!") i kilka zbłąkanych kotów. Brakowało mi tylko papierka z zaświadczeniem, że pan sąsiad wykupił tę dróżkę na własność i ma prawo do dyrygowania wszystkimi wokół i zakłócania ich planu dnia z powodu zaręczyn córeczki. Na marginesie, ja również studiowałem w Warszawie, nawet dwa razy i co? Miałbym się wstydzić swojskich klimatów? Niedoczekanie!

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 555 (655)

#10866

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Plotki są nieodłączną częścią życia na wsi, a wylęgarnią wyżej wspomnianych nierzadko bywają sklepy. Poniższa historia pochodzi z czasów, kiedy przez trzy dni zastępowałem siostrę na stanowisku sprzedawcy. Obsługiwałem pana, za którym stały babcie z serii "Znamy Całą Prawdę" (te, które wiedzą najlepiej, kto się żeni, a kto rozwodzi, kto kupuje prosiaka, a kto nazwał swoją teściową starą prukwą). Kobiety plotkowały już w kolejce i byłem przekonany, że zaraz poznam najnowsze sensacje.
K1: Taki wstyd!
K2: Czy nikt nie widzi, że to oszust?
Wyszedł pan, babcie kupiły co trzeba i też uciekły, nie dzieląc się ze mną nowinkami ze wsi. Nowych klientów nie było, wyszedłem zatem przed sklep, aby chwilkę posiedzieć na ławeczce i zapalić papierosa. Ławeczkę zajęły już jednak babcie i zażarcie plotkowały.
K1: Jak tylko dojdę do domu... (dyszała) ... Zadzwonię do Wieśki. Ona musi wiedzieć, co wyprawia jej syn!
K2: Jutro wszyscy się dowiedzą! To będzie temat tygodnia, przekonasz się.
K1: Rafał ma przecież pracę, dobrą pracę, a dziaduje jak jakiś żebrak.
K2: Ej, może go zwolnili.
K1: Może... O, pan Andrzejek do nas wyszedł!
(Pan Andrzejek! A kto opowiadał o mnie te wszystkie okropności, że jakobym sprzedał piwo 14-letniej córce organisty, której na oczy nie widziałem? Ale cóż, to był temat sprzed dwóch dni.)
K1: Widzi pan, jak ten Rafał Wieśki się zeszmacił?
Ja: Rafał? Toż to porządny człowiek i złego słowa o nim nie powiem, zresztą, nie moja sprawa.
(Rafał to ów klient, którego obsłużyłem przed babciami.)
K2: E tam! Taki wstyd. Taki wstyd! BUŁKĘ WZIĄŁ NA KRESKĘ!
K1: Pewnie nie odda!

Oddał. Najzwyczajniej w świecie zabrakło mu złotówki. Ale że z tego zrobi się sensacja, nie pomyślałbym.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 736 (790)

#10748

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zawsze myślałem, że powołaniem moim jest papierkowa robota. Nie przypuszczałbym, że przypadnie mi w udziale zastępowanie siostry w sklepie, podczas gdy zachorowała, a drugi sprzedawca wyjechał w interesach. Radziłem sobie nieźle, a jeśli już nie umiałem czegoś znaleźć, klienci - w większości znajomi - nie robili problemów. Każda dogodność niestety ma swój kres. Oto stałem oko w oko z córką jakichś dalszych znajomych i jej koleżanką.
- Dostaniemy prezerwatywy?
Ot, desperacja - żeby pytać o gumki w wiejskim sklepie, gdzie każdy zna każdego.
- Ee, nie ma? - odpowiedź w formie pytającej to jedyne, co przyszło mi do głowy w momencie niepewności. Wątpiłem, że można u nas kupić gumki. Łatwiej już o L&M-y z klikaczami.
- To są, czy nie ma?
Przeszukałem cały sklepik, znalazłem wyżej wspomniane papierosy, baterie paluszki i oranżadę w szklanych butelkach (cholera, nawet napój znany mi z młodości), a prezerwatyw ani śladu.
- Nie ma. - Mówiąc to, musiałem chyba mieć wyjątkowo głupią minę.
- Daj spokój. - Odezwała się koleżanka znajomej. - On nie wie, co to jest. Cała wieś wie, że to prawiczek!

Tak. Jestem kawalerem, prawiczkiem i ascetą, mam ambicje wynieść się na ołtarze, słowo "prezerwatywa" mnie gorszy, chociaż nawet nie wiem, co to jest, a, i rzucam palenie, żeby przeżyć najstarszą dziewicę świata. Za to przypominam Roberta De Niro (a'la "Taksówkarz") i znam na pamięć trzy czwarte Kodeksu Karnego i jakoś nikomu, kto owych zalet nie posiada, tego nie wyrzucam.

Daję słowo - naprawdę nie było!

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 329 (593)

#10751

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem, dlaczego niektórzy ludzie, rozmawiając ze mną, nie patrzą mi w oczy, tylko na rękę - której nie mam (po części). Wiem natomiast, że pewne jednostki osobowe na patrzeniu nie poprzestają, bo po prostu lubią tępić wszelką inność.

W dodatku publicznie. Stojąc w kolejce do kasy, zdjąłem marynarkę, którą zamierzałem zawiesić na owej ręce. Czego jak czego, ale upałów nie znoszę i nie zamierzam gotować się w garniturze z tak błahego powodu. Mego zdania nie podziela pani, która zwróciła mi uwagę.
- Załóż pan tę kurtkę! To okropne! Ja nie chcę pana urazić, ale moja wnuczka nie może oglądać takich rzeczy. Nie chcę, żeby miała koszmary.
- Proszę się modlić, żeby wnuczka nie musiała oglądać w życiu czegoś gorszego.
- O nie! My ją z daleka trzymamy! Różne są sytuacje, ale takie okaleczenia powinno się ukrywać! W tym sklepie są dzieci!
- Mam się powiesić, bo nie mam ręki? A może powinienem przez całe życie chodzić w długim płaszczu?
- Rób pan co chcesz, ale to schowaj! Dla dobra dzieci! Na miłość boską!

Chrześcijańska miłość?

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 895 (975)

#10745

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie dalej jak miesiąc temu nabyłem słuchawki za kosmiczną cenę, a one, korzystając z niepisanego prawa złośliwości rzeczy martwych, zepsuły się po tygodniu. Nie chciałem czynić zamieszania bez uprzedniego sprawdzenia, czy przypadkiem nie jest to wina odtwarzacza mp3, podłączyłem słuchawki do sprzętu siostry - wciąż słyszałem muzykę tylko w jednej. Następne połączyłem jej słuchawki z moją empetrójką i wszystko chodziło właściwie. Zapakowałem więc słuchawki, wziąłem wszelkie paragony i udałem się do sklepu.
- Chciałbym wymienić te słuchawki na gwarancji. Jedna nie działa.
- Jak to - nie działa? Są nówka! - Sprzedawca wypróbował słuchawki i stwierdził: - Faktycznie, jedna nie działa, ale to niemożliwe, to słuchawki dobrej firmy.
- Widocznie trafiłem na wadliwy egzemplarz. Czy mógłbym je wymienić?
- Radziłbym poczekać, to na pewno chwilowe.
W tym momencie niechcący upuścił słuchawki na ziemię.
- No, teraz to na pewno są do wymiany - powiedziałem.
- Nie! Panie drogi, działają! Obie działają! - krzyknął. - Widzi pan, wystarczy pieprznąć o podłogę!

Dwa dni później słuchawki znowu padły i tym razem "pieprznięcie" nie pomogło. Na szczęście reklamację przyjął normalny sprzedawca.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 741 (785)