Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Kitty24

Zamieszcza historie od: 6 czerwca 2018 - 7:42
Ostatnio: 26 maja 2022 - 18:12
  • Historii na głównej: 1 z 6
  • Punktów za historie: 241
  • Komentarzy: 288
  • Punktów za komentarze: 1301
 

#88518

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na początku lipca żaliłam się tutaj, że za płotem otworzyli mi knajpę, która w każdą sobotę urządza bardzo głośne imprezy. Oto kolejna aktualizacja.

Pod ostatnią historią jeden z komentujących praktycznie narysował mi tarczę na tyłku, podsyłając linki do lokalnego urzędu miasta, więc chyba każdy już skojarzył, że rzecz się dzieje w Konstantynowie Łódzkim. A klubokawiarnię nadal mamy tylko jedną.

Po tym jak „nieznani sprawcy” przeleźli przez mój płot od strony klubokawiarni i rozwalili mój sprzęt, a potem grozili, że mnie zaj*ią, następnego dnia wylądowałam na komendzie. Składanie zeznań trwało bite sześć godzin. Kiedy wróciłam do domu, odkryłam, że święta w tym roku przyszły wyjątkowo wcześnie, ponieważ na grupie „jesteśmy za knajpą x” toczy się w najlepsze dyskusja na temat zajść z poprzedniego wieczoru. Była mowa o ludziach, którzy zazdroszczą innym dobrej zabawy, więc włączają syreny. Dostałam nawet ksywkę „Strażak Sam”. A potem, kiedy ktoś spytał, co właściwie się stało, jakaś babka napisała „mieliśmy pokaz sprawnościowy ochrony”.

Kolejna gwiazdka z nieba spadła mi w postaci planu zagospodarowania przestrzennego. Przyznaję, nie wpadłam wcześniej na to, żeby go sprawdzić. Ale faktycznie, działka na której co tydzień są głośne imprezy, ma status terenu ochrony akustycznej. Fajnie, że ludzie, którzy niedawno sobie pobudowali domy na tym osiedlu, płacąc większe pieniądze za zieleń i ZAPEWNIONY PRAWEM LOKALNYM spokój, mogą teraz korzystać z tych dobrodziejstw przez aż sześć dni w tygodniu. Na fali totalnego wkur*enia, zaczęłam słać pisma do większości instytucji, które mi doradziliście.

Odzew był różny, w kilku przypadkach zwykła spychologia, w kolejnych nadal czekam na odpowiedź, w kilku „chwyciło”. Gdzieś po tygodniu odkryłam, że wywalili mnie z grupy „jesteśmy za knajpą x”, więc cokolwiek teraz tam o mnie piszą, już nie przeczytam. W sumie lepiej. Zaczęłam też zasypywać lokalną komendę pytaniami w sprawie interwencji dotyczących klubokawiarni. Dostałam odpowiedź, że poszło już pięć wniosków do sądu o ukaranie za zakłócanie spokoju i jeden wniosek do burmistrza o cofnięcie koncesji.

Potem nadeszła kolejna sobota z łomotem zza płotu (21.08). Korzystając z rad Piekielnych, dałam sobie spokój z klaksonami i po prostu czekałam, aż znowu przegną z głośnością i pierwszy raz w życiu wezwałam policję z powodu głośnej imprezy. Tak, można poczuć się staro. Rozmowa z policjantami nadaje się do jakiegoś programu o kartonowym państwie – zwyczajnie mi szkoda człowieka, który mówi mi, że nie wejdzie uciszyć kilkusetosobowej imprezy, bo ma rodzinę i nie chce skończyć wieczoru z nożem w żebrach, a posiłków też nie ma co wzywać, bo jest kilku funkcjonariuszy na cały powiat. Usłyszałam też przy okazji, że managerka klubokawiarni ich wyśmiała przy którejś tam interwencji, kiedy informowali ją o możliwości utraty koncesji na sprzedaż alkoholu – odparła ucieszona, że się nie martwi, bo burmistrz właśnie pije u niej piwo, więc raczej jej koncesji nie zabierze.

Udało mi się tyle wymóc, że funkcjonariusze zapewnili mnie, że wyślą kolejny wniosek do sądu – tym razem ode mnie, bo z poprzednimi nie miałam nic wspólnego. W kolejny wtorek zostałam wezwana na komendę w Konstantynowie Łódzkim, celem cholera wie jakim – bardzo miły pan policjant poprosił mnie, żebym mu wszystko jeszcze raz opisała. Odparłam, że zeznanie, które już zdążyłam złożyć, jest bardzo szczegółowe, potwierdzam wszystko i nie mam nic do dodania. Zagaiłam przy okazji o pokaz sprawnościowy ochrony i monitoring klubokawiarni. Rozczuliła mnie informacja, że wedle zeznań właściciela klubokawiarni, nie zatrudniają żadnej ochrony. Sami sprzedają bilety i sami pilnują porządku podczas imprez dla kilkuset osób. Jasne.

Tego samego dnia rozmawiałam ze swoją znajomą, która z racji zawodu, wie wszystko o wszystkich. Słyszała, że zamiast profesjonalnej ochrony, w klubokawiarni „pomagają” zaprzyjaźnieni „sympatycy” pewnej drużyny piłkarskiej. I że pilnują porządku z taką pedanterią, że kiedyś sympatyk innej drużyny piłkarskiej z imprezy wracał karetką. Celowo nie podaję nazwy klubu, bo nie chodzi o to, żeby szykanować klub, tylko pokazać patologię w działaniu klubokawiarni. Sprawa dla mnie o tyle przykra, że sama kibicuję tej samej drużynie, co ta „ochrona, której nie ma”, i od lat chodzę na mecze i mam szalik klubowy starszy niż to towarzystwo z knajpy. I niemal codziennie parkuję w pobliżu „mojego” stadionu. Ostatnio, o nietypowo wczesnej godzinie stało tam kilku „sympatyków” i wyraźnie na coś czekało. Nikomu nie życzę takiego strachu. To najprawdopodobniej były kompletnie przypadkowe łebki, ale po tym, jak inne łebki groziły, że mnie zaj*ią, moje poczucie bezpieczeństwa poleciało na wakacje i nie chce wrócić. Wszystko dzięki tej knajpie, a właściwie głupocie właścicieli.

W sobotę 28.08 klubokawiarnia była zamknięta. Oficjalnie z powodu zimna. Ale po mieście krążą plotki, że miała przyjść kontrola WIOŚu i dlatego dali sobie spokój.
W dniu 2.09, na terenie miasta zorganizowano spotkanie mieszkańców. Dotyczyło ono zupełnie innych spraw, niż hałas w klubokawiarni, ale poszłam tam, bo chciałam zapytać Burmistrza, czy w związku z otrzymaniem od komendanta policji wniosku o cofnięcie koncesji na sprzedaż alkoholu, zamierza tą koncesję cofnąć. Dostałam wymijającą odpowiedź, że wniosek komendanta policji był na tyle lakoniczny, że nie jest zrozumiałe, dlaczego właściwie należałoby podjąć taką decyzję, więc Burmistrz zdecydował o wysłaniu pisemnej prośby do komendanta o wyjaśnienie przyczyn złożenia wniosku. Posterunek policji jest niemal przez ścianę z Urzędem Miasta, ale to już ten moment, gdzie papier chroni du*ę lepiej niż żelazny blat, więc produkuje się go coraz więcej. Na tym spotkanie mogłoby się zakończyć, ale głos zabrała mama właściciela knajpy, która bardzo chciała wiedzieć, na czym właściwie polega mój problem z ich działalnością. Nie było miło.

Kiedy mówiłam, że ich prawo do działalności nie może naruszać mojego prawa do spokoju, zaczęła się śmiać. Kiedy mówiłam o wtargnięciu na moja posesję, zarzucała mi kłamstwo. Kiedy mówiłam o hałasie, pytała jakie mam na to dowody, a kiedy mówiłam o tym, że nie mają profesjonalnej ochrony do pilnowania porządku, stwierdziła, że ten klub nie potrzebuje ochrony, bo tam się bawią kulturalni ludzie. Acha.

W międzyczasie głos zabrała jakaś pani z załogi knajpy, która zarzuciła mi, że w ogóle nie próbowałam się z nimi skontaktować. O próbach kontaktu pisałam już dużo w poprzedniej historii, ale nawet kiedy zaczęłam je wyliczać, byłam wyśmiewana, bo nie przyszłam do nich porozmawiać, więc wedle ekipy nie warto mnie słuchać. Najlepszy był komentarz po przypomnieniu jak odzywali się na próby kontaktu przez Facebooka: „A skąd Pani wie, kto prowadzi naszą stronę na Facebooku?”. Cała ta pyskówka miała mniej więcej ten poziom żenady. Co by się zmieniło, gdybym w którąś sobotnią noc zapłaciła za wstęp i podeszła do baru ze skargą, że jest za głośno? Miałam taką absurdalną wizję barmanki, która na mój komunikat wyciąga głowę z akwarium i zdziwiona stwierdza „o kurcze, rzeczywiście!”, po czym wszyscy rzucają się do głośników, żeby ściszyć… Bo pamiętacie? Tylko o to mi chodziło – żeby ktoś to ściszył… Niestety wizja, choć kusząca, nie dojdzie do skutku, bo pani barmanka, jak reszta załogi klubokawiarni, nie biega z akwarium na głowie i doskonale słyszy głośną muzykę dookoła, ale zwyczajnie to ignoruje.

Dyskusji z obiema paniami przyglądała się załoga knajpy wraz ze sporą grupą zaprzyjaźnionych „sympatyków piłki nożnej”. Panowie bardzo radośnie przyjęli informację, że policja boi się wejść na teren knajpy, żeby uciszyć imprezę. Kiedy tak stałam i dyskutowałam z paniami o ich wizji świata, trudno było nie zastanawiać się, czy wrócę do domu cała i zdrowa. Znowu, nikomu nie życzę takich myśli.

Wymianę uprzejmości w końcu przerwał burmistrz, zalewając nas potokiem frazesów o sile dialogu i współpracy. A potem nastąpił gwóźdź programu, czyli apel o pomoc dla kilkumiesięcznego maluszka, który urodził się z tak poważną wadą serca, że pomóc może tylko operacja za granicą. Zaczęły się też podziękowania dla mamy właściciela klubokawiarni za pomoc w organizowaniu zbiórek i pikniku charytatywnego na rzecz dziecka. Pojawił się też ojciec tego chłopca, również wylewnie dziękując za pomoc klubokawiarni. Więc oto stoję sobie ja, „pieniaczka”, która „zazdrości ludziom dobrej zabawy” i mama właściciela klubokawiarni ze złotą grzywką zamiast aureoli. Taki „chwyt marketingowy” prawie jak z kabaretu.

Do domu wracałam mocno zdenerwowana i z poczuciem, że zostałam zmuszona do walki przeciw sporej grupie osób, która nie szanuje nikogo i niczego. A potem pół nocy zastanawiałam się, jak mogłam lepiej i bardziej błyskotliwie odpowiedzieć na te wszystkie pyskówki. Tylko właściwie po co? Przecież to nie debata, tu nie chodzi o argumenty, tylko o to, żeby mnie zakrzyczeć.
Co dalej? Ilekroć zaczynają podkręcać basy w nocy, dzwonię na policję. Potem przepycham się z lokalną komendą, żeby kogoś faktycznie przysłali na potwierdzenie mojego zgłoszenia. Raz odpuściłam przepychankę i kilka dni później dostałam informację, że funkcjonariusze nie stwierdzili hałasu, bo pojawili się na miejscu już po imprezie. Krew mnie zalała i od tej pory dodatkowo nagrywam te imprezy. Potem wysyłam zapytania, czy moje zgłoszenia zostały potwierdzone i czy w wyniku interwencji zostały wysłane wnioski o ukaranie za zakłócanie spokoju.

Najczęściej dostaję lakoniczne i dość wymijające odpowiedzi, ale chodzi głównie o to, żeby był ślad moich wniosków, bo wtedy nie da się tego zbyć notatką. Potem tułam się po komendach i składam kolejne zeznania, że było głośno. A potem znowu jest sobota i nie śpię, i dzwonię, i tak w kółko. Czekam aż Rada Miasta rozpatrzy, czyli pewnie odrzuci moją skargę na działania burmistrza. Czekam aż WIOŚ zmierzy, że jest za głośno. Czekam aż ruszą sprawy w sądzie. Czekam aż „sympatycy” faktycznie kogoś zaje*ą i wtedy knajpa zamknie się sama. Mam tylko nadzieję, ze to nie będę ja. Generalnie którejś sobotniej nocy przyszło mi do głowy, że rok wcześniej moim największym problemem był zarośnięty ogródek i że nie rozumiałam, jakim skarbem był spokój dookoła. Teraz czuję się osaczona obrzydliwym zachowaniem właścicieli knajpy i biernością instytucji, które miały chronić moje prawa.

Na koniec mały apel: Drodzy Piekielni, osobiście nie wierzę w dobre intencje właścicieli klubokawiarni, ale tragedia tego dziecka jest niestety prawdziwa. Jeżeli możecie, pomóżcie – choćby po to, żeby nikt więcej sobie tym dzieckiem nie wybielał wizerunku.
https://www.siepomaga.pl/serce-milosza

impreza u sąsiada

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 228 (240)
zarchiwizowany

#83694

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio rozpętałam tu małą gó...burzę. Zostałam zminusowana od góry do dołu bo nie bałam się pisać prawdy. Za swoją szczerość zostałam "ukarana": usunięto wszystkie moje historie, wszystkie moje komentarze te dobre i te złe są minusowane, wystarczy, że pewne osoby rozpoznają mój nick-rozpuszczają wici w sieci i lawina minusów nabiera rozpędu. Ja rozumiem, że poziom niektórych użytkowników może i odbiega od normy ale żeby aż tak???
Ponoć każdy może się tu wypowiedzieć.Ponoć...i chyba nie każdy. Widać, że osób, które choć trochę ostrzej sobie pozwalają, tutejsza "społeczność" się pozbywa. Pozdrawiam wszystkich, którym się udało. Idę zaparzyć sobie herbatkę, w oczekiwaniu na minusy i głosy karcące mnie za szczerość.

komunikacja

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (32)

#83477

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miejsce akcji: miejsce przesiadki z busa do busa.

Uczę się w miejscowości X. Jest to jedyne miasto ze szkołami średnimi w pobliżu. Mieszkam w naprawdę niewielkiej wsi koło miasteczka Y. Codziennie jeżdżę więc busem. Kierowców jest dwóch i zwykle koło godziny 15-16 robią sobie zamianę. Spotykają się w pół trasy i zmieniają busami, bo jeden kierowca miał na rano, więc drugi ma do wieczora.

Owe przesiadki trwają do minut trzech, plus bus, który dojedzie na miejsce zamiany pierwszy czeka jeszcze jakieś dwie. Czyli w sumie pięć minut oczekiwania dla jednej grupy pasażerów.

Wracam z praktyk, zmordowana, zmęczona, tylko do łózia. Przesiadka. Okej. Biorę co moje i wysiadam. Nagle pojawia się ON. Pan Piekielny. Z dwoma małymi Piekiełkami. Pan Piekielny stoi i wyzywa obu kierowców, bo on PŁACI ZA TO I ON CZEKAĆ NIE BĘDZIE. Bluzga, odgraża się nawet po wejściu do busa. Samochód rusza, Piekiełka w ilości: dwóch chłopców, a on dalej klnie i klnie. Słyszę go nawet przez słuchawki.

Pęka mi struna. Zwracam mu uwagę, dość kulturalnie. Rozmowa przebiegła mniej więcej tak:
[J]a: Niech Pan się wreszcie uspokoi, a nie bluzga przy dzieciach, nie każdemu się chce słuchać.
[P]an [P]iekielny: A co mi się tu będzie Pani wtrącać, ja już jeżdżę 10 lat i ja wiem, co mi wolno!I będę mówił, co mi się podoba, a nie, że ja będę ku*wa czekał!
J: Jak się Panu tak bardzo nie podoba, że musiał Pan poczekać pięć minut to niech Pan sobie samochód kupi.
PP: Pani to pewnie z Y jest! (co ma jedno do drugiego????)

Wysiadając, PP pokazał mi środkowy palec. PP był w wieku około 40stki.

Dwa dni później:

Piekiełka z matką wsiadają do busa. Starsze Piekiełko: "patrz mama, to ta Pani na tatę nakrzyczała!" Młodsze Piekiełko: "kopnęło w moje siedzenie".
Pani Piekielna wysiadając z busa zwyzywała mnie od ku*ew.

Kierowca busa powiedział jasno, że przy następnej takiej sytuacji wyrzuci Piekielnych z busa i wezwie policję.

bus komunikacja_miejska droga przesiadki

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (179)

#82785

przez ~CallMeKura ·
| Do ulubionych
Mam romans z szefem.

Tak naprawdę nie mam, ale wszyscy uważają, że tak. Cała firma, co do jednej osoby, włącznie z szefową.

Dlaczego tak myślą? Hm…

Mój szef jest osobą, której się tylko i wyłącznie przytakuje. On ma zawsze racje, wie lepiej itp. Ja natomiast jestem osobą, która zawsze ma swoje zdanie i nie boi się o tym mówić. Tak więc kiedy cała firma potulnie zgadza się z opinią szefa, ja wyrażam swoją - i mam za to u szefa szacunek.

Przez to też szef lubi sobie ze mną czasem uciąć pogawędkę. Bo wie, że nie będę mu się przymilać, tylko pogadamy normalnie o czymkolwiek. I właśnie przez te nasze rozmowy (prowadzone na korytarzu, czy w innym publicznym miejscu) i przez to, że nie boję się wyrazić swojego zdania, wszyscy myślą, że po pracy goszczę szefa w swoim łóżku. Bo przecież w innym wypadku nie pozwoliłby mi nie zgadzać się z jego opinią.

I na nic tłumaczenia, współpracownicy podśmiechują się ze mnie za plecami, a szefowa jawnie utrudnia pracę. A szef? "Proszę się tym nie przejmować".

Chyba czas zmienić pracę.

Praca stosunki:)

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 165 (179)

#81645

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiosna przyszła. Ptaki śpiewają, słoneczko zaświeciło, branża okołoremontowa budzi się do życia.
Przyszło zapytanie na "remont stropu". Jakiego stropu? Ile metrów tego stropu? Na czym opartego? Z czego ten strop? A co mu się stało, że potrzebuje remontu? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.
Ponieważ te dwa słowa to zdecydowanie za mało, by zrobić wycenę dokumentacji zgodnie ze swoja upierdliwą naturą poszłam drążyć temat.

Mamy więc kamienicę z 1830 roku. Czyli leciwa nawet jak na kamieniczne standardy. W tej kamienicy ktoś doszedł do wniosku, że standard życia z 1830 mu nie odpowiada i postanowił sobie zrobić łazienkę. Bo nie miał. W celu zrobienia tej łazienki, podzielił pokój na pół ścianką Z CEGŁY i wylał na DREWNIANY strop ZAZBROJONĄ WYLEWKĘ na 5 cm po czym położył na niej płytki. Wylewkę tą ułożył na tym stropie jak naleśnik, tzn. wylał i już. Piętro niżej niczego pod ścianką działową z cegły nie postawił (bo cudza piwnica), w żaden sposób stropu nie wzmocnił, a styk wylewki ze ścianami uszczelnił listwą przypodłogową i silikonem.

Na tym postawił wannę, prysznic, pralkę i inne takie osprzęty.
Prysznic i wanna z natury swojej wylądowały pod ścianą. Podczas kiedy szanowny pan się kąpał, woda spływała po ścianie za listwę (silikon chyba się wykruszył), wpływała pod wylewkę i tam kisła razem ze stropem.

5 LAT TEMU strop podstemplowano, bo się ugiął i starano się wytłumaczyć facetowi co zrobił źle, ale zaparł się nogami i rękami. Z tego co zrozumiałam zarzewiem konfliktu było, ze on nie będzie płacił za wymianę stropu, bo konstrukcja budynku to cześć wspólna, więc powinna być remontowana ze wspólnego funduszu remontowego. Na co wspólnota: zepsułeś to napraw ze swoich pieniędzy.

I ten pat trwał tak i trwał aż strop w grudniu zeszłego roku się załamał. A jak padł, to do wszystkiego wkroczył Nadzór Budowlany i zmusił wspólnotę do zrobienia projektu i później wyremontowania stropu. Wspólnota zamierza pozwać faceta od łazienki.
- A wie Pani, Pani Talu co jest najlepsze?
- ?
- Ten facet dalej korzysta z tej łazienki.
- ALE JAK?
- Bo trzyma się jeszcze tak ze pół metra z jednej i z drugiej strony i ta wylewka mu trochę siadła, płytki popękały, ale się na zbrojeniu podłoga trzyma. Ja pani pokażę.

I poszliśmy do tej piwnicy, a tam leżą dwie belki złamane w pół, czarne od pleśni na całej długości pomieszczenia, nad nimi widać dziurę w stropie na wylot, a nad dziurą leży jak pokrywka zbrojenie i wylewka. Widoczna od spodu. A podłoga łazienki trzyma się na jednej belce przy ścianie i drugiej belce pod ścianką działową (która to belka jest podparta stemplem, ale też zaraz rypnie).
"Remont stropu"- dwa słowa a za nimi historia o gniewie, uporze i nienawiści. Z sądem w tle.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 253 (259)

#82338

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję ostatnio na budowie.
Nie, nie kopię rowów i nie zginam zbrojenia własnymi rencyma. Na kolanie.
Odwalam najczarniejsza pracę intelektualną.
W każdym razie. Wybuchła dzisiaj afera.
Bo okazało się, że na budowie zorganizowana jest melina (żeby chłopaki daleko nie chodzili).
A zorganizowana jest przez byłego pracownika, który był wpuszczany na teren budowy, bo ochrona nie wiedziała, że go zwolniono.
A zwolniono go za jazdę po pijanemu.
Koparką.
Tadam tsss...

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (211)

#82551

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dosłownie kilka minut temu wracam do domu i na klatce schodowej zaczepiła mnie sąsiadka. W jakichś gospodarczych sprawach, dotyczących naszego bloku, nieważne.

Rozmawiamy sobie i zwróciłam uwagę na trzymane przez nią na smyczach psy w liczbie sztuk 2 - owczarki niemieckie długowłose, duże i mocno włochate. Jako że nie przepadam za pieskami (boję się ich, jestem 120% kociarą), grzecznie zagaduję, czy wolno pogłaskać?

Sąsiadka mówi: tego (czarny) tak, tej (brązowa) nie. Zatem głaszczę zachłannie czarną, mięciutką sierść. Głaszczę, głaszczę, tarmoszę, pies wniebowzięty, suni nie dotykam, bo jak właścicielka mówi, że nie, to nie. I sama z siebie wypływa historia piesków.

Głaskany przeze mnie pieszczoch został znaleziony na obrzeżach Warszawy z ponad dwudziestoma kulkami śrutu w ciele. Jakiś zwyrodnialec chyba zabawiał się, strzelając do stworzenia jako ruchomego celu. Sąsiadka mówiła, że operacja wymagała ogolenia całego psa z długiej sierści i pokazała mi kilka miejsc na ciele psa tak zabliźnionych, że sierść w tym miejscu już nigdy nie wyrośnie. Ale ten pies zachował jakimś cudem wiarę w ludzi i daje się głaskać. Mało, jak sąsiadka pożegnała się i chciała odejść, pies za żadne skarby świata nie chciał się rozstać z moją ręką.

Zdecydowanie gorsza sytuacja była z sunią, której sąsiadka nie pozwoliła pogłaskać. To nieszczęsne zwierzę chyba utraciło wiarę w rodzaj ludzki. I nie ma się co dziwić. Sąsiadka nie planowała mieć drugiego psa. Ale gdy zobaczyła (w internecie) sunię z ranami wokół szyi od drutu kolczastego, na którym nieszczęsne zwierzę zostało powieszone – skapitulowała i przygarnęła. Sunia miała ponadto ślady kopania lub mocnego bicia w postaci krwiaków na całym ciele, złamane obie przednie łapki i rozkrwawiony nos. I co tu się dziwić brązowej suni, że nie da się pogłaskać obcej osobie?

Czym (bo nie napiszę, KIM!) czym trzeba być, żeby zrobić coś takiego żywemu stworzeniu, które cierpi i czuje? No czym? Nie lubię psów, ale serce mi się krajało na kawałki, gdy sąsiadka opowiadała…

ludzie vs zwierzęta

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (210)

#82604

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję ostatnio na budowie. Mój bezpośredni szef - z początku sceptyczny - bardzo szybko odkrył, że mogę za niego robić wszystko to czego on nie cierpi. I tak poza dokumentacją powykonawczą, tłumaczeniem pracownikom z dokumentacji na polskie, rozrysowywaniem schodów i sprawdzaniem alkomatem stanu załogi zrzucono na mnie kosztorysowanie i komunikację mailową.
Tzn. dostaje gotowe projekty z zapytań i kosztorysuje.

Ale, że np. ceny zetowników zimnogiętych nie da się tak po prostu sobie wygooglować, to wysyłam zapytania do firm produkujących rzeczy dziwne i dziwniejsze.
Wysyłam je z maila firmy, którego obsługuje też główne biuro firmy (bo ja siedzę w pudle na budowie pół województwa dalej od nich).

No i do początku - jako że chciałam być poważna i w ogóle - pisałam "zwracam się z uprzejmą prośbą o wycenę... w celu... w związku z inwestycją..." i podpisywałam to nazwą firmy. Czyli nie używałam tam nigdzie formy "Ja- ona".
A teraz coś wam powiem, co wywoła w was szok i niedowierzanie:

W dokumentacjach jest pełno głupot. Tylko takich nieoczywistych. Np. napisane jest żeby malować po skręceniu elementy, które przychodzą już pomalowane albo się ich w ogóle nie maluje, albo przycinać coś na wymiar gdy przycinać nie można, bo straci homologację.
Tylko ja tego nie wiem. Co lepsze - mój szef jasno mi mówi o co mam kogo pytać i też nie wie, że akurat tego elementu się nie maluje, zwłaszcza gdy w dokumentacji stoi że jak najbardziej.

No więc wysyłam te zapytania i póki podpisywałam je nazwą firmy, to przychodziły spokojne odpowiedzi typu "tego elementu nie malujemy z przyczyn technologicznych".
Ale w pewnym momencie szef powiedział, żebym podpisywała się imieniem i nazwiskiem, bo potem dostawcy dzwonią do centrali, a tam są nie w temacie i nie wiedzą gdzie kierować dalej sprawę.
No to zaczęłam. I piszę te maile dokładnie w taki sam sposób - "zwracam się z uprzejmą prośbą..." i podpisuję się imieniem i nazwiskiem i nagle przychodzą odpowiedzi:
- Czy Pani dobrze przeczytała dokumentację? To jest jakaś bzdura.
- Czy jest Pani pewna że takie rozwiązanie jest tam stosowane?
- Ten obmiar mi się nie podoba. Czy mógłby go pani ktoś sprawdzić?
Noszkurfa.

No to zaczęłam podpisywać się bez imienia, tylko z inicjałem i nazwiskiem. I nie asystentka Kierownika Budowy w X, tylko Biuro Kierownika Budowy w X.
I co?
I dokumentacje są dalej w tym samym stopniu błędne co wcześniej, ale już nikt nie sugeruje, że to dlatego, że nie umiem czytać ze zrozumieniem.
Ot ciekawostka.

Baba na budowie

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 245 (257)

1