Profil użytkownika

KatzenKratzen ♀
Zamieszcza historie od: | 31 marca 2017 - 11:37 |
Ostatnio: | 24 maja 2023 - 18:03 |
O sobie: |
Szanuję Cię. |
- Historii na głównej: 93 z 105
- Punktów za historie: 15071
- Komentarzy: 1231
- Punktów za komentarze: 8051
Jak wielu Piekielnych, tak i ja, losowałam sobie historie i natrafiłam na tą:
https://piekielni.pl/87388
Wychowałam się na PRL-owskim blokowisku z lat 80-tych. Obecnie blokowiska te mają złą sławę „molochów” lub „mrówkowców” jednak nie do końca mogę się z tym zgodzić. Przede wszystkim, były one bardzo mądrze i wygodnie zaprojektowane. Nie twierdzę, że wszystkie w tym kraju, ale moje i kilka sąsiednich na pewno. Na każdym z blokowisk znajdował się „Sam Spożywczy”, szkoła, przedszkole, boiska, place zabaw, tereny zielone, skwerki i sporo zieleni. Na moim był np. mini-las. Sosnowy. Zajmował powierzchnię zaledwie jakichś 200 m2. Ale do dziś pamiętam, jak szaleliśmy w nim z kolegami i koleżankami bawiąc się a to w partyzantów a to w piratów a to w nie wiadomo co. Boiska co zimę – za sprawą dozorców wylewających wodę – zamieniały się lodowiska, na których spędzaliśmy długie godziny. Były górki do zjeżdżania na sankach i nartach. Do szkoły dwa kroki, do supersamu też. Było naprawdę dużo zieleni. Było wszystko, co potrzebne do w miarę wygodnego życia.
Było też coś, na co wówczas jako dziecko nie zwracałam uwagi ale co potem – za sprawą pewnej delegacji, co opiszę poniżej – uderzyło we mnie z całą mocą.
Mianowicie – odległości pomiędzy blokami. W blokowisku wielkie bloczyska (na moim po 10 klatek, po 12 – 15 pięter każde) rozmieszone były w formie wielkich czworoboków, pośrodku których znajdowały się wspomniane powyżej elementy infrastruktury osiedlowej. Nie używało się nawet zasłon, że o żaluzjach nie wspomnę, bo nie było takiej potrzeby.
Jako osoba już z oczywistych względów dorosła zostałam wysłana w delegację do Poznania celem uczestnictwa w tamtejszych Targach. Moja ówczesna firma była jednym z wystawców. Tak się jednak złożyło, że byłam jedyną kobietą z całej ekipy, zatem panom wynajęto dom z kilkoma sypialniami ale wspólnym salonem i kuchnią, mnie zaś – osobny apartament na mega-super-hiper nowoczesnym osiedlu.
Apartament był piękny, wyposażony bardzo bogato i nowocześnie do tego stopnia, że czułam się tam bardzo nieswojo bojąc się coś zniszczyć czy uszkodzić. Zajęta podziwianiem otaczających mnie luksusów nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął zapadać zmrok. I wówczas ujawnił się mankament, który – jak dla mnie, przyzwyczajonej do prywatności we własnym domu – okazał się być wręcz dyskwalifikujący. Otóż przez okno mogłam zobaczyć dosłownie, co sąsiad ma na talerzu na kolację. Apartament mieścił się bloku czworobocznym z maleńkim patio pośrodku. Tak maleńkim, że żaluzje musiały być obowiązkowym wyposażeniem każdego mieszkania.
Od tej pory zwracam baczną uwagę na wszystkie nowo budowane apartamentowce. I chyba wszędzie jest tak samo. Oczywiście, wynika to z małej liczby dostępnych gruntów, z których deweloper musi wycisnąć wszystko, co się da a nawet jeszcze trochę ale powiem Wam szczerze. Tak z nutką nostalgii tęsknię za dużymi przestrzeniami oddzielającymi od siebie wielkie bloki na wielkich blokowiskach…
https://piekielni.pl/87388
Wychowałam się na PRL-owskim blokowisku z lat 80-tych. Obecnie blokowiska te mają złą sławę „molochów” lub „mrówkowców” jednak nie do końca mogę się z tym zgodzić. Przede wszystkim, były one bardzo mądrze i wygodnie zaprojektowane. Nie twierdzę, że wszystkie w tym kraju, ale moje i kilka sąsiednich na pewno. Na każdym z blokowisk znajdował się „Sam Spożywczy”, szkoła, przedszkole, boiska, place zabaw, tereny zielone, skwerki i sporo zieleni. Na moim był np. mini-las. Sosnowy. Zajmował powierzchnię zaledwie jakichś 200 m2. Ale do dziś pamiętam, jak szaleliśmy w nim z kolegami i koleżankami bawiąc się a to w partyzantów a to w piratów a to w nie wiadomo co. Boiska co zimę – za sprawą dozorców wylewających wodę – zamieniały się lodowiska, na których spędzaliśmy długie godziny. Były górki do zjeżdżania na sankach i nartach. Do szkoły dwa kroki, do supersamu też. Było naprawdę dużo zieleni. Było wszystko, co potrzebne do w miarę wygodnego życia.
Było też coś, na co wówczas jako dziecko nie zwracałam uwagi ale co potem – za sprawą pewnej delegacji, co opiszę poniżej – uderzyło we mnie z całą mocą.
Mianowicie – odległości pomiędzy blokami. W blokowisku wielkie bloczyska (na moim po 10 klatek, po 12 – 15 pięter każde) rozmieszone były w formie wielkich czworoboków, pośrodku których znajdowały się wspomniane powyżej elementy infrastruktury osiedlowej. Nie używało się nawet zasłon, że o żaluzjach nie wspomnę, bo nie było takiej potrzeby.
Jako osoba już z oczywistych względów dorosła zostałam wysłana w delegację do Poznania celem uczestnictwa w tamtejszych Targach. Moja ówczesna firma była jednym z wystawców. Tak się jednak złożyło, że byłam jedyną kobietą z całej ekipy, zatem panom wynajęto dom z kilkoma sypialniami ale wspólnym salonem i kuchnią, mnie zaś – osobny apartament na mega-super-hiper nowoczesnym osiedlu.
Apartament był piękny, wyposażony bardzo bogato i nowocześnie do tego stopnia, że czułam się tam bardzo nieswojo bojąc się coś zniszczyć czy uszkodzić. Zajęta podziwianiem otaczających mnie luksusów nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął zapadać zmrok. I wówczas ujawnił się mankament, który – jak dla mnie, przyzwyczajonej do prywatności we własnym domu – okazał się być wręcz dyskwalifikujący. Otóż przez okno mogłam zobaczyć dosłownie, co sąsiad ma na talerzu na kolację. Apartament mieścił się bloku czworobocznym z maleńkim patio pośrodku. Tak maleńkim, że żaluzje musiały być obowiązkowym wyposażeniem każdego mieszkania.
Od tej pory zwracam baczną uwagę na wszystkie nowo budowane apartamentowce. I chyba wszędzie jest tak samo. Oczywiście, wynika to z małej liczby dostępnych gruntów, z których deweloper musi wycisnąć wszystko, co się da a nawet jeszcze trochę ale powiem Wam szczerze. Tak z nutką nostalgii tęsknię za dużymi przestrzeniami oddzielającymi od siebie wielkie bloki na wielkich blokowiskach…
blok blokowisko
Ocena:
144
(162)
poczekalnia
Skomentuj
(17)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Jakieś dwa lata temu klimatyzacja w aucie mi wysiadła.
No szlag by to! Zrobiło się względnie ciepło, a skoro ciepło na zewnątrz to wiadomo o ile cieplej w aucie.
Podjechałam zatem do warsztato-myjni określonej mianem „Naprawa klimatyzacji – Auto SPA”.
SPA mojemu autku fundować nie zamierzałam, ale ten pierwszy człon nazwy mnie przyciągnął bo, wiadomo, przywrócą życie klimatyzacji.
Miły pan odpytał mnie dokładnie o objawy, wiek auta, datę ostatniego napełnienia układu itp.
Zeznaliśmy z mężem samą prawdę, tylko prawdę i wyłącznie prawdę.
Pan – bez oglądania czegokolwiek – stwierdził, że NA PEWNO jest nieszczelność w układzie klimatyzacji i wobec tego mamy natychmiast się z jego warsztatu oddalić i jechać szukać mechanika, który usunie nieszczelność układu.
Mąż – jako, że jest dość uparty – zaprotestował i spytał, skąd taka diagnoza bez obejrzenia czegokolwiek i sprawdzenia stanu instalacji.
Pan też był uparty. Jest nieszczelność, bo być musi a przy nieszczelności napełnienie układu nic nie da bo i tak czynnik ucieknie i jechać stąd!
Mąż się uparł na podłączenie przewodów do napełniania i sprawdzenie ciśnienia w układzie.
Pan usiłując nas przekonać o fakcie istnienia nieszczelności w końcu jednak uległ i kabelki podłączył. Maszyna zaczęła pracować ale nie minęła minuta gdy pan zaczął wykrzykiwać „O, widzi pan? Nie ma ciśnienia w układzie, musi być nieszczelność! Do widzenia!”
Mąż, jak już wspomniałam, bywa uparty. Zażądał napełnienia układu.
Pan usiłował zniechęcić go ceną. „Panie, 250 zł wyrzucisz pan w błoto, tu nieszczelność jest!”
Uparcie odczekaliśmy do pełnego napełnienia układu. Maszyna wykazała w procentach prawidłowe napełnianie układu.
Pan, pełen niechęci i pretensji przyjął od nas 250 zł mamrocząc pod nosem uwagi o nieszczelności układu i wyrzuconych pieniądzach.
Może i nieszczelny ten układ. Może i za jakiś czas znów czynnik ucieknie i wysiądzie. Ale skoro dwa lata działa bez zarzutu to może i ten układ jest szczelny?
Dziwi mnie wciąż tylko żywiołowa niechęć pana do zarobienia pieniędzy…
No szlag by to! Zrobiło się względnie ciepło, a skoro ciepło na zewnątrz to wiadomo o ile cieplej w aucie.
Podjechałam zatem do warsztato-myjni określonej mianem „Naprawa klimatyzacji – Auto SPA”.
SPA mojemu autku fundować nie zamierzałam, ale ten pierwszy człon nazwy mnie przyciągnął bo, wiadomo, przywrócą życie klimatyzacji.
Miły pan odpytał mnie dokładnie o objawy, wiek auta, datę ostatniego napełnienia układu itp.
Zeznaliśmy z mężem samą prawdę, tylko prawdę i wyłącznie prawdę.
Pan – bez oglądania czegokolwiek – stwierdził, że NA PEWNO jest nieszczelność w układzie klimatyzacji i wobec tego mamy natychmiast się z jego warsztatu oddalić i jechać szukać mechanika, który usunie nieszczelność układu.
Mąż – jako, że jest dość uparty – zaprotestował i spytał, skąd taka diagnoza bez obejrzenia czegokolwiek i sprawdzenia stanu instalacji.
Pan też był uparty. Jest nieszczelność, bo być musi a przy nieszczelności napełnienie układu nic nie da bo i tak czynnik ucieknie i jechać stąd!
Mąż się uparł na podłączenie przewodów do napełniania i sprawdzenie ciśnienia w układzie.
Pan usiłując nas przekonać o fakcie istnienia nieszczelności w końcu jednak uległ i kabelki podłączył. Maszyna zaczęła pracować ale nie minęła minuta gdy pan zaczął wykrzykiwać „O, widzi pan? Nie ma ciśnienia w układzie, musi być nieszczelność! Do widzenia!”
Mąż, jak już wspomniałam, bywa uparty. Zażądał napełnienia układu.
Pan usiłował zniechęcić go ceną. „Panie, 250 zł wyrzucisz pan w błoto, tu nieszczelność jest!”
Uparcie odczekaliśmy do pełnego napełnienia układu. Maszyna wykazała w procentach prawidłowe napełnianie układu.
Pan, pełen niechęci i pretensji przyjął od nas 250 zł mamrocząc pod nosem uwagi o nieszczelności układu i wyrzuconych pieniądzach.
Może i nieszczelny ten układ. Może i za jakiś czas znów czynnik ucieknie i wysiądzie. Ale skoro dwa lata działa bez zarzutu to może i ten układ jest szczelny?
Dziwi mnie wciąż tylko żywiołowa niechęć pana do zarobienia pieniędzy…
Ocena:
31
(59)
Stanowczo powinnam chyba przestać czytać Piekielnych. Po prostu wiele historii przypomina mi moje własne i zaraz się dowiem, że „chyba mam piekielne życie i nic innego mnie w życiu nie spotyka” xDDD
A oto, co mi przypomniała ta:
https://piekielni.pl/9213
Dziewczęciem młodym będąc uczyłam się w Studium Hotelarsko-Gastronomicznym w klasie hotelarskiej. Siłą rzeczy, musiałam odbyć praktyki zawodowe. Moje wypadły w hotelu, który mieści się do dzisiaj przy pl. Piłsudskiego w Warszawie. Wówczas uchodził za mega luksusowy i obsługiwał głównie cudzoziemców. Nazywał się wtedy „Victoria Intercontinental”. Były to lata 90-te.
Odbywałam pewną część praktyk „na kuchni”, do której obowiązków m.in. należała obsługa śniadań wliczonych w cenę pokoju. Stół szwedzki. Od godziny otwarcia restauracji śniadaniowej osoba z obsługi stała przy wejściu i każdego gościa musiała odpytać o nazwisko i numer pokoju aby odznaczyć, że dany gość śniadanko już dostał i po drugie nie przyjdzie.
Nie wiem, jak się to odbywa obecnie, bo z hotelarstwem skończyłam pół roku po ukończeniu mojego zacnego akademiszcza ale wtedy odbywało się to właśnie tak, przynajmniej w ”Victorii”.
Często osobą stojącą na wejściu i odpytującą o nazwisko był właśnie praktykant. Ponieważ, jak już pisałam, „Victoria” to był hotel obsługujący głównie cudzoziemców, językiem głównie obowiązującym był angielski.
Zatem osoba stojąca w wejściu sali restauracyjnej, w której podawano śniadania zadawała uprzejme pytanie „ Good morning Sir/ Madam may I have your name?” I jakoś nikt nie miał z tym problemu. Gość podawał „name”, praktykant odhaczał w księdze i gość szedł spożywać.
Tym razem padło na mnie.
Tego dnia wszedł rudowłosy mężczyzna. SPOILER! Nie znam się na piłce nożnej, nie interesuję się, nie znam nazwisk ani tym bardzie fizjonomii graczy, nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem!
Na uprzejme pytanie „ Good morning Sir may I have your name?” Pan przystanął wbił we mnie pełen pogardy wzrok i głosem, ociekającym wprost pogardą odrzekł:
„My name is BONIEK”
A oto, co mi przypomniała ta:
https://piekielni.pl/9213
Dziewczęciem młodym będąc uczyłam się w Studium Hotelarsko-Gastronomicznym w klasie hotelarskiej. Siłą rzeczy, musiałam odbyć praktyki zawodowe. Moje wypadły w hotelu, który mieści się do dzisiaj przy pl. Piłsudskiego w Warszawie. Wówczas uchodził za mega luksusowy i obsługiwał głównie cudzoziemców. Nazywał się wtedy „Victoria Intercontinental”. Były to lata 90-te.
Odbywałam pewną część praktyk „na kuchni”, do której obowiązków m.in. należała obsługa śniadań wliczonych w cenę pokoju. Stół szwedzki. Od godziny otwarcia restauracji śniadaniowej osoba z obsługi stała przy wejściu i każdego gościa musiała odpytać o nazwisko i numer pokoju aby odznaczyć, że dany gość śniadanko już dostał i po drugie nie przyjdzie.
Nie wiem, jak się to odbywa obecnie, bo z hotelarstwem skończyłam pół roku po ukończeniu mojego zacnego akademiszcza ale wtedy odbywało się to właśnie tak, przynajmniej w ”Victorii”.
Często osobą stojącą na wejściu i odpytującą o nazwisko był właśnie praktykant. Ponieważ, jak już pisałam, „Victoria” to był hotel obsługujący głównie cudzoziemców, językiem głównie obowiązującym był angielski.
Zatem osoba stojąca w wejściu sali restauracyjnej, w której podawano śniadania zadawała uprzejme pytanie „ Good morning Sir/ Madam may I have your name?” I jakoś nikt nie miał z tym problemu. Gość podawał „name”, praktykant odhaczał w księdze i gość szedł spożywać.
Tym razem padło na mnie.
Tego dnia wszedł rudowłosy mężczyzna. SPOILER! Nie znam się na piłce nożnej, nie interesuję się, nie znam nazwisk ani tym bardzie fizjonomii graczy, nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem!
Na uprzejme pytanie „ Good morning Sir may I have your name?” Pan przystanął wbił we mnie pełen pogardy wzrok i głosem, ociekającym wprost pogardą odrzekł:
„My name is BONIEK”
hotel
Ocena:
118
(144)
poczekalnia
Skomentuj
(16)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Jak to się czasem w życiu prawie każdego człowieka zdarza, tak i mnie - razu pewnego - w czasach zamierzchłych, zdarzyło się skończyć lat 18.
Wiadomo, rocznica to doniosła i odpowiednio uczczona być musi.
Było to lat temu (Jezu, naprawdę?!) 30, zatem i okoliczności przyrody były zupełnie inne, niż obecnie.
Nie było wtedy tzw „domówek” tylko tzw „imprezy” – urządzane w domu w zasadzie przy doniosłych okazjach – taką też i moja „18-nastka” była.
Rodzice po raz pierwszy oddalili się z domu na całą noc beze mnie (na nocleg u babci) oddając we władanie nasze 65- metrowe mieszkanie świeżo „dorosłej” córce oraz jej gościom.
Oczywiście wtedy nie było mowy o alkoholu* na takiej imprezie, inne czasy były. Jedynym alkoholem, na jaki dostałam pozwolenie – wynikające wyłącznie z doniosłości okazji – był szampan „Sowieckoje Igristoje”, wówczas chyba jedyny dostępny. Nie wiem, może i tak, nie miałam wtedy najmniejszego pojęcia o alkoholu.
Moja mama miała komplet cudownych kieliszków do szampana. Pamiętam je do dziś. Były piękne – wysokie i smukłe. Wąska, wysoka nóżka rozszerzała się płynnie w szmaragdowo barwione dno kieliszka, które z kolei płynnie przechodziło w przezroczyste, lekko zwężająco się zwieńczenie.
Po wielkich bojach z samą sobą mama zgodziła się pożyczyć mi to cudo na moją imprezę, abyśmy mogli z przyjaciółmi wypić to „Igristoje” z pięknych naczynek o północy na cześć mojego symbolicznego wejścia w „dorosłość”.
Pożyczka została obarczona tysiącem próśb o uwagę, aby nikt nie stłukł, nie uszkodził, bo komplet, bo cenne, bo pamiątka, bo śliczne itp.
Całą imprezę doglądałam uważnie cudeniek. Pilnowałam, zabierałam z ręki, odstawiałam w bezpieczne miejsca, chuchałam i dmuchałam.
I co powiecie? Ocaliłam wszystkie! Żadnemu nie stała się nawet najmniejsza krzywda!
Dumna z siebie, rano po imprezie – przed powrotem rodziców – sprzątałam. Myłam i wycierałam naczynia, układając je na miejscach. Cudne, szmaragdowe skarby mamy ustawiłam nóżkami go góry na tacy, pełen nienaruszony komplet, celem osuszenia.
W pewnym momencie otworzyłam szafkę umiejscowioną nad nimi aby włożyć tam talerzyki. Jedna szklanka była źle postawiona, za blisko krawędzi. Wypadła przy otwarciu…
Ocalał jeden….
A całą noc tak bardzo pilnowałam….
• O tym historia będzie osobna…
Wiadomo, rocznica to doniosła i odpowiednio uczczona być musi.
Było to lat temu (Jezu, naprawdę?!) 30, zatem i okoliczności przyrody były zupełnie inne, niż obecnie.
Nie było wtedy tzw „domówek” tylko tzw „imprezy” – urządzane w domu w zasadzie przy doniosłych okazjach – taką też i moja „18-nastka” była.
Rodzice po raz pierwszy oddalili się z domu na całą noc beze mnie (na nocleg u babci) oddając we władanie nasze 65- metrowe mieszkanie świeżo „dorosłej” córce oraz jej gościom.
Oczywiście wtedy nie było mowy o alkoholu* na takiej imprezie, inne czasy były. Jedynym alkoholem, na jaki dostałam pozwolenie – wynikające wyłącznie z doniosłości okazji – był szampan „Sowieckoje Igristoje”, wówczas chyba jedyny dostępny. Nie wiem, może i tak, nie miałam wtedy najmniejszego pojęcia o alkoholu.
Moja mama miała komplet cudownych kieliszków do szampana. Pamiętam je do dziś. Były piękne – wysokie i smukłe. Wąska, wysoka nóżka rozszerzała się płynnie w szmaragdowo barwione dno kieliszka, które z kolei płynnie przechodziło w przezroczyste, lekko zwężająco się zwieńczenie.
Po wielkich bojach z samą sobą mama zgodziła się pożyczyć mi to cudo na moją imprezę, abyśmy mogli z przyjaciółmi wypić to „Igristoje” z pięknych naczynek o północy na cześć mojego symbolicznego wejścia w „dorosłość”.
Pożyczka została obarczona tysiącem próśb o uwagę, aby nikt nie stłukł, nie uszkodził, bo komplet, bo cenne, bo pamiątka, bo śliczne itp.
Całą imprezę doglądałam uważnie cudeniek. Pilnowałam, zabierałam z ręki, odstawiałam w bezpieczne miejsca, chuchałam i dmuchałam.
I co powiecie? Ocaliłam wszystkie! Żadnemu nie stała się nawet najmniejsza krzywda!
Dumna z siebie, rano po imprezie – przed powrotem rodziców – sprzątałam. Myłam i wycierałam naczynia, układając je na miejscach. Cudne, szmaragdowe skarby mamy ustawiłam nóżkami go góry na tacy, pełen nienaruszony komplet, celem osuszenia.
W pewnym momencie otworzyłam szafkę umiejscowioną nad nimi aby włożyć tam talerzyki. Jedna szklanka była źle postawiona, za blisko krawędzi. Wypadła przy otwarciu…
Ocalał jeden….
A całą noc tak bardzo pilnowałam….
• O tym historia będzie osobna…
Ocena:
37
(61)
Zdarzyło się razu pewnego, że mój syn – wówczas lat 14 – miał wypadek. Jechał rowerem po ścieżce rowerowej i prosto na jego tor jazdy skręciła starsza kobieta również na rowerze. Syn nie miał możliwości manewru i nadział się na nią. Efekt był taki, że oboje wylądowali na ścieżce. Pani z otarciem skóry na nodze, mój syn ze skomplikowanym złamaniem ręki.
Kobieta rozdarła się jak potępiona, że „gówniarz jechał ze słuchawkami na uszach, nie widział, nie słyszał i wpadł na nią”. Syn – pomimo przerażenia i otępienia bólem złamanej ręki - zadziałał prawidłowo i z uszkodzonego upadkiem telefonu (pęknięty wyświetlacz) zadzwonił do ojca. Wypadek miał miejsce niedaleko domu, ojciec w domu, ja w pracy (17 km dalej) więc jak najbardziej zadziałał prawidłowo.
W międzyczasie przechodnie zadzwonili po pogotowie i na policję. Służby przybyły w rekordowym tempie, równocześnie z moim mężem, który biegł na piechotę. Relację z tego momentu zdał mi mąż: syn siedział na chodniku trzymając się za złamaną rękę. Kobieta darła się na cały regulator wrzeszcząc o „słuchawkach, gówniarzu, napadzie na nią” itp. Podjechała karetka i ratownicy chcieli zająć się chłopakiem ze złamaną ręką ale nie pozwoliła im na to ta kobieta, która darła się jak opętana domagając się natychmiastowego zabrania jej do szpitala, ponieważ „jest ranna w nogę”. Jak już wspomniałam, było to tylko otarcie skóry, więc ratownicy łatwo sobie z nią poradzili i udzielili pomocy mojemu synowi. Zabrali go do szpitala wraz z ojcem, który zadzwonił wówczas do mnie do pracy. Zdążyłam tylko opowiedzieć się zwierzchnikowi i ruszyłam do szpitala. Wpadłam do niego, przeszłam przez kontrolę Covid (2021 rok) i wpadłam na izbę przyjęć, gdzie właśnie pojawili się policjanci, celem przesłuchania nas.
Od słowa do słowa – okazało się, ze mój syn ma niebywałe szczęście w nieszczęściu – wypadek miał miejsce dokładnie naprzeciwko monitorowanej kamerami budowy… Gdyby nie to – byłoby jego słowo przeciwko słowu tej starszej kobiety a wiadomo, czyim słowom sąd by dał wiarę – nieodpowiedzialny gówniarz ze słuchawkami kontra stateczna, starsza pani..
Kamera jednak była bezlitosna.
Pokazała, że kobieta jechała trochę przed moim synem i w pewnym momencie ni z tego ni z owego nagle skręciła w lewo prosto pod koła roweru syna.
Pani usiłowała jeszcze twierdzić, że sygnalizowała manewr, jednak w obliczu dowodu w postaci zapisu z kamery zmieniła zdanie i twierdziła, że ZAMIERZAŁA zasygnalizować manewr. Ponieważ była to jednak dość duża różnica (sygnalizowałam, ZAMIERZAŁAM zasygnalizować), prokurator zażądała w sądzie sporego odszkodowania za krzywdę mojego dziecka, co sąd przyklepał a sprawczyni całej sprawy zapłaciła.
Syn wiele wycierpiał. Złożona po wypadku ręka zrastała się źle i chirurg zadecydował o operacyjnym składaniu. Operacja, śruby stabilizujące, gips, kolejna operacja, orteza, rehabilitacja. Do tej pory, po prawie 3 latach lewa ręka (ta złamana) jest o wiele słabsza a blizny zostaną na zawsze.
I tylko ta kamera z budowy. Gdyby wypadek wydarzył się w innym miejscu...
Kobieta rozdarła się jak potępiona, że „gówniarz jechał ze słuchawkami na uszach, nie widział, nie słyszał i wpadł na nią”. Syn – pomimo przerażenia i otępienia bólem złamanej ręki - zadziałał prawidłowo i z uszkodzonego upadkiem telefonu (pęknięty wyświetlacz) zadzwonił do ojca. Wypadek miał miejsce niedaleko domu, ojciec w domu, ja w pracy (17 km dalej) więc jak najbardziej zadziałał prawidłowo.
W międzyczasie przechodnie zadzwonili po pogotowie i na policję. Służby przybyły w rekordowym tempie, równocześnie z moim mężem, który biegł na piechotę. Relację z tego momentu zdał mi mąż: syn siedział na chodniku trzymając się za złamaną rękę. Kobieta darła się na cały regulator wrzeszcząc o „słuchawkach, gówniarzu, napadzie na nią” itp. Podjechała karetka i ratownicy chcieli zająć się chłopakiem ze złamaną ręką ale nie pozwoliła im na to ta kobieta, która darła się jak opętana domagając się natychmiastowego zabrania jej do szpitala, ponieważ „jest ranna w nogę”. Jak już wspomniałam, było to tylko otarcie skóry, więc ratownicy łatwo sobie z nią poradzili i udzielili pomocy mojemu synowi. Zabrali go do szpitala wraz z ojcem, który zadzwonił wówczas do mnie do pracy. Zdążyłam tylko opowiedzieć się zwierzchnikowi i ruszyłam do szpitala. Wpadłam do niego, przeszłam przez kontrolę Covid (2021 rok) i wpadłam na izbę przyjęć, gdzie właśnie pojawili się policjanci, celem przesłuchania nas.
Od słowa do słowa – okazało się, ze mój syn ma niebywałe szczęście w nieszczęściu – wypadek miał miejsce dokładnie naprzeciwko monitorowanej kamerami budowy… Gdyby nie to – byłoby jego słowo przeciwko słowu tej starszej kobiety a wiadomo, czyim słowom sąd by dał wiarę – nieodpowiedzialny gówniarz ze słuchawkami kontra stateczna, starsza pani..
Kamera jednak była bezlitosna.
Pokazała, że kobieta jechała trochę przed moim synem i w pewnym momencie ni z tego ni z owego nagle skręciła w lewo prosto pod koła roweru syna.
Pani usiłowała jeszcze twierdzić, że sygnalizowała manewr, jednak w obliczu dowodu w postaci zapisu z kamery zmieniła zdanie i twierdziła, że ZAMIERZAŁA zasygnalizować manewr. Ponieważ była to jednak dość duża różnica (sygnalizowałam, ZAMIERZAŁAM zasygnalizować), prokurator zażądała w sądzie sporego odszkodowania za krzywdę mojego dziecka, co sąd przyklepał a sprawczyni całej sprawy zapłaciła.
Syn wiele wycierpiał. Złożona po wypadku ręka zrastała się źle i chirurg zadecydował o operacyjnym składaniu. Operacja, śruby stabilizujące, gips, kolejna operacja, orteza, rehabilitacja. Do tej pory, po prawie 3 latach lewa ręka (ta złamana) jest o wiele słabsza a blizny zostaną na zawsze.
I tylko ta kamera z budowy. Gdyby wypadek wydarzył się w innym miejscu...
ścieżka rowerowa
Ocena:
192
(202)
Jak to zwykle bywa na Piekielnych, miał być komentarz do historii https://piekielni.pl/90290, ale tradycyjnie wyszło zbyt długo, aż uznałam, że wystarczy na osobną historię :)
Kiedy kupiłam mieszkanie z drugiej ręki w 2017 - kupiłam je wraz z pełną zabudową kuchni. Nie chciałam się tej zabudowy pozbywać, bo była nietypowa - zaprojektowana na wymiar specjalnie do tej właśnie kuchni, niezwykle funkcjonalna, idealna kolorystycznie a przy tym niezwykle pojemna (szafki kuchenne mam na myśli). Problem polegał jedynie na tym, że te piękne, przepastne, zaprojektowane na wymiar szafki były rozpaczliwie brudne, wręcz oklejone syfem. Nie był to zwykły nieporządek spowodowany użytkowaniem. To był po prostu totalny syf. Porozlewane dawno pozasychane płyny, oleje, soki, dżemy i licho wie co, gdzieniegdzie grzyb, takie klimaty. Niefajne, nieładne. No, wiecie.
Wymordowana przeprowadzką i remontem nie miałam siły ogarnąć tematu a szafki kuchenne wszak rzecz potrzebna. Rzeczy, które powinny w nich tkwić, wciąż tkwiły w nierozpakowanych kartonach w przedpokoju. Zdecydowałam się więc na pomoc. Poszukałam ogłoszeń na OLX i zaczęłam dzwonić.
Zaznaczam raz jeszcze, że rzecz działa się w 2017 roku, więc podaję stawki z tamtego okresu, nie mylić z dzisiejszymi.
Wszystkim paniom podawałam szczerze zakres robót - 7 przepastnych, mega usyfionych starym, zagnieżdżonym syfem szafek kuchennych. Przecież nie będę kłamać, bo i po co?
Pai Małgosia z Bemowa - całość robót 400 zł.
Pani Ania z Pruszkowa - całość robót 500 zł.
Pani Agnieszka ze śródmieścia - ona w sumie nie wie, ale myśli, że w 600 zł się zmieści.
Pani Ołena (Ukrainka) - 22 zł za godzinę (?!).
Zapaliła mi się czerwona lampka, taka migocząca. Ile czasu zajmie wysprzątanie tych szafek? 8 godzin? 9? Nawet niechby 10 to przecież wciąż oscyluje wokół kwoty 200 zł! No nie wierzę!
OK. Niech przyjdzie. Umawiam się. Pulchniutka Ukrainka w średnim wieku przybyła 3 minuty przed czasem, kawy odmówiła, herbaty również, przepasała się fartuszkiem i ruszyła do boju z moimi szafkami.
Ja w tym czasie sprzątałam salon i sypialnię po remoncie. Po niecałych 3 godzinach pani Ołena poprosiła mnie o przyjście do kuchni.
Idę i widzę. Szafki były czyściutkie! Wszystkie! Pachniały! Nosiły, oczywiście, lekkie ślady użytkowania, bo przecież wszak były użytkowane bo kupiłam używane. Ale nie było śladu najmniejszego po jakimkolwiek brudzie.
Pani Ołena poprosiła o 66 zł za 3 godziny pracy. Usiłowałam jej wcisnąć jej 150, bo uznałam, ze 66 zł za tak wstrętną robotę to czysty wyzysk. Nie chciała. Siłą wcisnęłam jej 100 zł, pocałowałam w policzek i wypchnęłam, protestującą przeciw napiwkowi, za drzwi.
Teraz też (będąc w podobnej sytuacji, co Autorka przytaczanej na początku historii) poszukuję pani do pomocy w sprzątaniu. I wiem, że na pewno będzie to pani z Ukrainy. Tym bardziej, że nasze biuro też sprząta pani z Ukrainy. Ogarnia codziennie nasze 550 m2 i robi to tak, że nigdy nie było tak czysto za czasów „panowania” w nim polskich firm (podkreślam FIRM) sprzątających.
Kiedy kupiłam mieszkanie z drugiej ręki w 2017 - kupiłam je wraz z pełną zabudową kuchni. Nie chciałam się tej zabudowy pozbywać, bo była nietypowa - zaprojektowana na wymiar specjalnie do tej właśnie kuchni, niezwykle funkcjonalna, idealna kolorystycznie a przy tym niezwykle pojemna (szafki kuchenne mam na myśli). Problem polegał jedynie na tym, że te piękne, przepastne, zaprojektowane na wymiar szafki były rozpaczliwie brudne, wręcz oklejone syfem. Nie był to zwykły nieporządek spowodowany użytkowaniem. To był po prostu totalny syf. Porozlewane dawno pozasychane płyny, oleje, soki, dżemy i licho wie co, gdzieniegdzie grzyb, takie klimaty. Niefajne, nieładne. No, wiecie.
Wymordowana przeprowadzką i remontem nie miałam siły ogarnąć tematu a szafki kuchenne wszak rzecz potrzebna. Rzeczy, które powinny w nich tkwić, wciąż tkwiły w nierozpakowanych kartonach w przedpokoju. Zdecydowałam się więc na pomoc. Poszukałam ogłoszeń na OLX i zaczęłam dzwonić.
Zaznaczam raz jeszcze, że rzecz działa się w 2017 roku, więc podaję stawki z tamtego okresu, nie mylić z dzisiejszymi.
Wszystkim paniom podawałam szczerze zakres robót - 7 przepastnych, mega usyfionych starym, zagnieżdżonym syfem szafek kuchennych. Przecież nie będę kłamać, bo i po co?
Pai Małgosia z Bemowa - całość robót 400 zł.
Pani Ania z Pruszkowa - całość robót 500 zł.
Pani Agnieszka ze śródmieścia - ona w sumie nie wie, ale myśli, że w 600 zł się zmieści.
Pani Ołena (Ukrainka) - 22 zł za godzinę (?!).
Zapaliła mi się czerwona lampka, taka migocząca. Ile czasu zajmie wysprzątanie tych szafek? 8 godzin? 9? Nawet niechby 10 to przecież wciąż oscyluje wokół kwoty 200 zł! No nie wierzę!
OK. Niech przyjdzie. Umawiam się. Pulchniutka Ukrainka w średnim wieku przybyła 3 minuty przed czasem, kawy odmówiła, herbaty również, przepasała się fartuszkiem i ruszyła do boju z moimi szafkami.
Ja w tym czasie sprzątałam salon i sypialnię po remoncie. Po niecałych 3 godzinach pani Ołena poprosiła mnie o przyjście do kuchni.
Idę i widzę. Szafki były czyściutkie! Wszystkie! Pachniały! Nosiły, oczywiście, lekkie ślady użytkowania, bo przecież wszak były użytkowane bo kupiłam używane. Ale nie było śladu najmniejszego po jakimkolwiek brudzie.
Pani Ołena poprosiła o 66 zł za 3 godziny pracy. Usiłowałam jej wcisnąć jej 150, bo uznałam, ze 66 zł za tak wstrętną robotę to czysty wyzysk. Nie chciała. Siłą wcisnęłam jej 100 zł, pocałowałam w policzek i wypchnęłam, protestującą przeciw napiwkowi, za drzwi.
Teraz też (będąc w podobnej sytuacji, co Autorka przytaczanej na początku historii) poszukuję pani do pomocy w sprzątaniu. I wiem, że na pewno będzie to pani z Ukrainy. Tym bardziej, że nasze biuro też sprząta pani z Ukrainy. Ogarnia codziennie nasze 550 m2 i robi to tak, że nigdy nie było tak czysto za czasów „panowania” w nim polskich firm (podkreślam FIRM) sprzątających.
sprzątanie
Ocena:
175
(205)
Uzależnienie od social mediów lvl hard.
Bohater historii: dziecię moje typu chłopiec lat obecnie 17. Z cherubinka ze złotymi loczkami sama nie wiem kiedy wylevelowało mi chłopisko 190 cm wzrostu, kopyto rozmiar 47, 90 kg mięśni (siłownia i takie tam).
Z uwagi na swoje walory fizyczne dziecię jest obecnie zatrudniane na etacie tragarza tygodniowych zakupów. Mamusia szaleje po sklepie, produkty do koszyka wrzuca, płaci i na tym się jej rola kończy. Zakupy ma zapakować, do samochodu wrzucić oraz do domu zatargać cherubinek.
A wczoraj na tych zakupach byliśmy. Doszliśmy do chłodni z lodami. Ja nie jadam, ale mąż i syn lubią. Wpakowałam do koszyka „Bakaliowe” Koral dla męża i mówię dziecku: „Wybieraj”
To był błąd. Dziecko ma chęć na tiramisu, truskawkowe i mango i w żaden żywy sposób nie jest w stanie się zdecydować. I to kusi i to nęci. I tu ciągnie i tam swędzi.
W końcu, niewiele myśląc, wyciągnął z kieszeni telefon, zalogował się na FB, discorda, Messengera i licho wie jeszcze na co i wrzucił w przestrzeń światłowodową pytanie, które lody ma wybrać.
Znudziło mi się czekanie na odpowiedź kosmosu, więc odżeglowałam w inne rejony sklepu pozostawiając latorośl z nierozwiązaną życiową kwestią.
Gdy wróciłam po jakichś 15 minutach, nadal stał przed chłodnią próbując rozstrzygnąć, której rady – spomiędzy 328, których mu udzielono – powinien posłuchać.
Bohater historii: dziecię moje typu chłopiec lat obecnie 17. Z cherubinka ze złotymi loczkami sama nie wiem kiedy wylevelowało mi chłopisko 190 cm wzrostu, kopyto rozmiar 47, 90 kg mięśni (siłownia i takie tam).
Z uwagi na swoje walory fizyczne dziecię jest obecnie zatrudniane na etacie tragarza tygodniowych zakupów. Mamusia szaleje po sklepie, produkty do koszyka wrzuca, płaci i na tym się jej rola kończy. Zakupy ma zapakować, do samochodu wrzucić oraz do domu zatargać cherubinek.
A wczoraj na tych zakupach byliśmy. Doszliśmy do chłodni z lodami. Ja nie jadam, ale mąż i syn lubią. Wpakowałam do koszyka „Bakaliowe” Koral dla męża i mówię dziecku: „Wybieraj”
To był błąd. Dziecko ma chęć na tiramisu, truskawkowe i mango i w żaden żywy sposób nie jest w stanie się zdecydować. I to kusi i to nęci. I tu ciągnie i tam swędzi.
W końcu, niewiele myśląc, wyciągnął z kieszeni telefon, zalogował się na FB, discorda, Messengera i licho wie jeszcze na co i wrzucił w przestrzeń światłowodową pytanie, które lody ma wybrać.
Znudziło mi się czekanie na odpowiedź kosmosu, więc odżeglowałam w inne rejony sklepu pozostawiając latorośl z nierozwiązaną życiową kwestią.
Gdy wróciłam po jakichś 15 minutach, nadal stał przed chłodnią próbując rozstrzygnąć, której rady – spomiędzy 328, których mu udzielono – powinien posłuchać.
zakupy
Ocena:
139
(171)
zarchiwizowany
Skomentuj
(5)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Mój mąż kocha każde żywe stworzenie.
Autentycznie KAŻDE.
Nie zabije komara ani muchy. Odpędza, odgania aż insekt odleci.
Mamy 3 koty, które mąż hołubi niemalże bardziej od własnych dzieci, typu karma do wyboru, bo każdy z trzech pupili lubi inna karmę, co jest skrupulatnie przestrzegane.
Mam arachnofobię. Pająków boję się panicznie od wczesnego dzieciństwa. Do tego stopnia, że metrowym kijem stworzenia nie tknę. Na widok przedstawiciela tego gatunku mogę tylko wrzeszczeć i uciekać na oślep. Nie na to nie poradzę. Żadne rozumne argumenty nie przemawiają. Tak mam i już. Nie ma znaczenia, czy to maleńki pajączek czy wielkie bydlę. Pająk is pająk i już.
Niestety, mieszkamy na parterze wieżowca. Czyli siłą rzeczy insekty długiej drogi nie mają.
Pewnego, pięknego wiosennego wieczoru wchodzę do sypialni i na szafce widzę… był ogromny!
Rozdarłam się nieprzytomnie wzywając mojego rycerza do zabicia smoka.
Rycerze przybył na moje wołanie.
Zahamował przed drzwiami sypialni, spojrzał i wykrzyknął:
„Jaki piękny”!
Po czym wziął stworzenie W RĘKĘ i wyrzucił przez balkon, by nie stała mu się krzywda.
Autentycznie KAŻDE.
Nie zabije komara ani muchy. Odpędza, odgania aż insekt odleci.
Mamy 3 koty, które mąż hołubi niemalże bardziej od własnych dzieci, typu karma do wyboru, bo każdy z trzech pupili lubi inna karmę, co jest skrupulatnie przestrzegane.
Mam arachnofobię. Pająków boję się panicznie od wczesnego dzieciństwa. Do tego stopnia, że metrowym kijem stworzenia nie tknę. Na widok przedstawiciela tego gatunku mogę tylko wrzeszczeć i uciekać na oślep. Nie na to nie poradzę. Żadne rozumne argumenty nie przemawiają. Tak mam i już. Nie ma znaczenia, czy to maleńki pajączek czy wielkie bydlę. Pająk is pająk i już.
Niestety, mieszkamy na parterze wieżowca. Czyli siłą rzeczy insekty długiej drogi nie mają.
Pewnego, pięknego wiosennego wieczoru wchodzę do sypialni i na szafce widzę… był ogromny!
Rozdarłam się nieprzytomnie wzywając mojego rycerza do zabicia smoka.
Rycerze przybył na moje wołanie.
Zahamował przed drzwiami sypialni, spojrzał i wykrzyknął:
„Jaki piękny”!
Po czym wziął stworzenie W RĘKĘ i wyrzucił przez balkon, by nie stała mu się krzywda.
Ocena:
-2
(28)
Motto dla poniższego zaczerpnęłam z historii: https://piekielni.pl/40237
Cytuję Autorkę: ""Polacy nie gęsi i swój język mają" jak mawiał poeta. Żeby jeszcze wiedzieli jak go używać."
Kolejny dzień z życia likwidatora szkód:
- "Dzień dobry w posiadaniu jestem mail Na którym reklamacja każe zgłosić się po zwrot ubezpieczenia do ubezpieczyciela"
- "Witam zwracam się z prośbą o zwrot kosztu za Polsce ze względu na oddanie towaru"
- "Telewizor zespól się 4 razy"
- "W DNIU 27 MARCA W NIEDZIELE POJECHAŁEMZ KOLEGA NAD RZEKE N A PIKNIK WZIOŁEM ZE SOBOM TEN GŁOSNIK A KOLEGA AGREGAT PRONDOTWURCZY USTAWIŁEM GŁOSNIK NA WALE I WŁONCZYŁEM MUZYKE POCZYM POSZLISMY NA PIWKO DO OGNISKA PO JAKIMS CZASIE MUZYKA PRZESTAŁA GRAC POSZLISMY ZOBACZYC TO GLOSNIKA JUZ NIE BYLO SBADL Z WALU DO ZEKI CHODZIL TYLKO AGREGAD I WIDOCZNY URWANY KABEL OD GŁOŚNIKA .BRAK ZDJEC BO SKOND"
- "Nie zgadzam się z waszym decyzjom ponewasz ja jestem pełno letni"
- "Wasza firma to złodzieje nie będę polecać waszych usług spotkamy się w sondzie!"
- "Witam przebieg powstania szkody odbył się w następujący sposób podczas sprzątania sypialni żona strzepywala kordle na której był zawieruszony pilot od telewizora i podczas strzepywania wyleciał z niej i uszkodził ekran telewizora"
- "Dnia …..r. powstało nagłe i nieprzewidzialne prawidłowe funkcjonowanie zmywarki do którego nigdy wcześniej nie doszło"
- "Na szybce zbiło się w dwóch miejscach jedno obok aparatu przedniego a drugi po lewej stronie od domu"
- "Dzień dobry. Kilka miesięcy temu mąż kupił mi telefon i spadł mi na ziemię"
- "W trakcie wykonywania czynności domowych w pokoju stojąc na drabince domowej, mąż nieumyślnie wpadł na drabinkę, na której stałam i upadłam z drabinką na odbiornik telewizyjny"
- "Chciałam zgłosić nieumyślne uszkodzenie sprzętu, a dokładnie tablet który został mi wytrącony z ręki idąc do biura w rezultacie tego nastąpiło pęknięcie wyświetlacza"
Cytuję Autorkę: ""Polacy nie gęsi i swój język mają" jak mawiał poeta. Żeby jeszcze wiedzieli jak go używać."
Kolejny dzień z życia likwidatora szkód:
- "Dzień dobry w posiadaniu jestem mail Na którym reklamacja każe zgłosić się po zwrot ubezpieczenia do ubezpieczyciela"
- "Witam zwracam się z prośbą o zwrot kosztu za Polsce ze względu na oddanie towaru"
- "Telewizor zespól się 4 razy"
- "W DNIU 27 MARCA W NIEDZIELE POJECHAŁEMZ KOLEGA NAD RZEKE N A PIKNIK WZIOŁEM ZE SOBOM TEN GŁOSNIK A KOLEGA AGREGAT PRONDOTWURCZY USTAWIŁEM GŁOSNIK NA WALE I WŁONCZYŁEM MUZYKE POCZYM POSZLISMY NA PIWKO DO OGNISKA PO JAKIMS CZASIE MUZYKA PRZESTAŁA GRAC POSZLISMY ZOBACZYC TO GLOSNIKA JUZ NIE BYLO SBADL Z WALU DO ZEKI CHODZIL TYLKO AGREGAD I WIDOCZNY URWANY KABEL OD GŁOŚNIKA .BRAK ZDJEC BO SKOND"
- "Nie zgadzam się z waszym decyzjom ponewasz ja jestem pełno letni"
- "Wasza firma to złodzieje nie będę polecać waszych usług spotkamy się w sondzie!"
- "Witam przebieg powstania szkody odbył się w następujący sposób podczas sprzątania sypialni żona strzepywala kordle na której był zawieruszony pilot od telewizora i podczas strzepywania wyleciał z niej i uszkodził ekran telewizora"
- "Dnia …..r. powstało nagłe i nieprzewidzialne prawidłowe funkcjonowanie zmywarki do którego nigdy wcześniej nie doszło"
- "Na szybce zbiło się w dwóch miejscach jedno obok aparatu przedniego a drugi po lewej stronie od domu"
- "Dzień dobry. Kilka miesięcy temu mąż kupił mi telefon i spadł mi na ziemię"
- "W trakcie wykonywania czynności domowych w pokoju stojąc na drabince domowej, mąż nieumyślnie wpadł na drabinkę, na której stałam i upadłam z drabinką na odbiornik telewizyjny"
- "Chciałam zgłosić nieumyślne uszkodzenie sprzętu, a dokładnie tablet który został mi wytrącony z ręki idąc do biura w rezultacie tego nastąpiło pęknięcie wyświetlacza"
szkoda zgłoszenie ubezpieczenie
Ocena:
149
(163)
Sama nie wiem, co dziś widziałam...
Wracając z pracy jechałam sobie jak co dzień ulicą niby osiedlową ale dość uczęszczaną. Do tej ulicy w pewnym jej fragmencie dobiega z prawej ulica podporządkowana. No i dzisiaj na tej ulicy podporządkowanej znajdował się samochód. Ciemny, typu kombi dość długi. Za kierownicą była osoba młoda płci nieokreślonej. I ten właśnie samochód wykonywał dość dziwny manewr. Otóż - będąc ustawionym przodem we wlot podporządkowanej - siłą rzeczy tyłem do głównej - wjeżdżał w tą podporządkowaną i cofał, cały czas mając włączony prawy kierunkowskaz. Całości obrazu dopełniał dziarski dziadek skaczący raźno obok samochodu i poklepujący w maskę.
Wyglądało to tak:
Ustawiony tyłem do drogi głównej samochód cofa z włączonym prawym kierunkowskazem. Dziadek wyskakuje na główną i tamuje ruch. Auto wycofuje na prostych kołach. Dziadek przeskakuje na przód auta i zaczyna klepać ręką maskę. Auto chowa się wjeżdżając w podporządkowaną. Po głównej, za zderzakiem tego auta przejeżdża jeden samochód. Dziarski dziadek wyskakuje na główną wstrzymując ruch. Auto (wciąż z tym prawym kierunkowskazem) cofa. Dziadek przeskakuje do przodu, klepie w maskę, auto chowa się na podporządkowanej. Kolejne auto na głównej przejeżdża. Zdążył się zrobić korek. Dziadek wyskakuje tamując ruch. Auto cofa wciąż z włączonym prawym kierunkowskazem. Dziadek przebiega do przodu, wali w maskę. Auto rusza do przodu. Za zderzakiem auta przejeżdża samochód z głównej. Dziadek wybiega i tamuje ruch. Auto cofa z włączonym prawym kierunkowskazem....
I tak w koło Macieju.
Przejechałam jako piąty samochód z korka na głównej, więc dalszego ciągu nie znam.
I teraz - ktoś rozumie, co tam się w zasadzie stało?
Wracając z pracy jechałam sobie jak co dzień ulicą niby osiedlową ale dość uczęszczaną. Do tej ulicy w pewnym jej fragmencie dobiega z prawej ulica podporządkowana. No i dzisiaj na tej ulicy podporządkowanej znajdował się samochód. Ciemny, typu kombi dość długi. Za kierownicą była osoba młoda płci nieokreślonej. I ten właśnie samochód wykonywał dość dziwny manewr. Otóż - będąc ustawionym przodem we wlot podporządkowanej - siłą rzeczy tyłem do głównej - wjeżdżał w tą podporządkowaną i cofał, cały czas mając włączony prawy kierunkowskaz. Całości obrazu dopełniał dziarski dziadek skaczący raźno obok samochodu i poklepujący w maskę.
Wyglądało to tak:
Ustawiony tyłem do drogi głównej samochód cofa z włączonym prawym kierunkowskazem. Dziadek wyskakuje na główną i tamuje ruch. Auto wycofuje na prostych kołach. Dziadek przeskakuje na przód auta i zaczyna klepać ręką maskę. Auto chowa się wjeżdżając w podporządkowaną. Po głównej, za zderzakiem tego auta przejeżdża jeden samochód. Dziarski dziadek wyskakuje na główną wstrzymując ruch. Auto (wciąż z tym prawym kierunkowskazem) cofa. Dziadek przeskakuje do przodu, klepie w maskę, auto chowa się na podporządkowanej. Kolejne auto na głównej przejeżdża. Zdążył się zrobić korek. Dziadek wyskakuje tamując ruch. Auto cofa wciąż z włączonym prawym kierunkowskazem. Dziadek przebiega do przodu, wali w maskę. Auto rusza do przodu. Za zderzakiem auta przejeżdża samochód z głównej. Dziadek wybiega i tamuje ruch. Auto cofa z włączonym prawym kierunkowskazem....
I tak w koło Macieju.
Przejechałam jako piąty samochód z korka na głównej, więc dalszego ciągu nie znam.
I teraz - ktoś rozumie, co tam się w zasadzie stało?
droga
Ocena:
99
(113)