Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

LadyAnnabeth

Zamieszcza historie od: 1 stycznia 2013 - 17:06
Ostatnio: 9 lipca 2018 - 18:22
  • Historii na głównej: 2 z 6
  • Punktów za historie: 1406
  • Komentarzy: 30
  • Punktów za komentarze: 110
 
zarchiwizowany

#52841

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tym razem będzie o pewnym dziecku i pewnej mamie. Na potrzeby historii nazwijmy dziecko Emilem.
Emil ma obecnie 10 lat.

-Emil jest chorowity. Wpływa na to zarówno jego nieprzystosowany organizm jak i częściowo także ogólnie jego stan zdrowotny. Ot taki po prostu jest jego urok.
Co za tym idzie często choruje. Od kataru po grypę. Raz lekko raz bardziej. Co jest najlepsze na chorobę? Antybiotyki! Tak, Emilek ledwo zakasze, ledwo kichnie, czy go gardełko zaboli, dostaje antybiotyk. Skąd. Ano od lekarza oczywiście. Ale przecież lekarz zapisuje w karcie pacjenta jakie leki przepisuje. Nie można podawać takich ilości antybiotyków, bo przecież organizm się do tego przyzwyczai i zamiast pomagać będzie szkodzić. A to dlatego też się chodzi zawsze do innego lekarza.

-Emil prawie nic nie jada. Mama karmi Emila cały czas zaledwie kilkoma potrawami (myślę że aby je wyliczyć spokojnie mogłabym wykorzystać tylko palce u rąk... a i jeszcze by zostało). Innych chłopiec nie ruszy. Zupy? A skąd! Jedyną jaką Emil jada to rosół. Nie ważne ile się będzie go namawiało, on i tak nie zje.

-Czemu jego dieta w domu jest tak mało zróżnicowana? Bo mama za wiele nigdy nie umiała ugotować. Co więc za to robiła? A no jadała w McDonaldzie. Tam też nauczyła jadać dziecko. A Emil to uwielbia.
Ja nie jestem za tym, żeby żywić dzieciaka samymi warzywami, rybami i białym mięsem. Słodycze, niezdrowe przekąski czy nawet fast foody w kontrolowanych ilościach nie zaszkodzą, ale żeby wprowadzać to do stałej diety?! Wbrew pozorom dzieciak jest chudy.

-Wybaczcie mi ten punkt. Emil w wieku 7 lat (nie mam danych z obecnych czasów) nie potrafił... Podetrzeć się po załatwieniu się. Potrzebował pomocy dorosłego.

Jak można zrobić coś takiego swojemu dziecku? Żeby nie chciało jadać normalnych rzeczy, na zupę pomidorową patrzyło jak na coś obrzydliwego... Żeby trzeba było gotować specjalnie dla niego rosół, bo ziemniaków, mięsa przyrządzonego na 3 sposoby, mizerii, dziesięciu rodzajów wędliny, sera czy innych rzeczy które aktualnie znajdują się w domu, on nie lubi. Jak można doprowadzić je do stanu, w którym nie potrafi wykonywać najbardziej podstawowych czynności życiowych i jak można truć (bo w takich ilościach to już nie jest leczenie a trucie) je antybiotykami.

matka..... bo nie mama

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (214)
zarchiwizowany

#52774

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia sprzed kilku lat. Ostatnia klasa gimnazjum. Zbliża się bal. Nie wiem jak w innych szkołach, ale u mnie było tak, że zbierało się tzw. punty dodatnie. Od ich ilości zależała ocena z zachowania wpisywana na świadectwo. Bal okazał się znakomitym sposobem na powiększenie konta ponieważ za pomoc w przygotowaniu obiecano nam 30 punktów na 71 koniecznych. Wiadomo, ostatnie klasa, każdy chcę mieć jak najlepsze świadectwo.

Osobą odpowiedzialną za to wszystko była nauczycielka od plastyki (nazwijmy ją Panią K). Dostałam od niej listę na której było 20 numerków od góry do dołu czyli ilość osób chętnych do pomocy, które miałam zebrać. Oferowana „nagroda” w postaci punktów i (jakżeby inaczej) zwolnienie z zajęć sprawiła, że wszystkie pozycje szybko się zapełniły. Gdy miałam oddawać listę podeszły do mnie 3 dziewczyny z klasy: J, A oraz S. Trzy przyjaciółeczki które zawsze ale to zawsze trzymały się razem. Zakupy, imprezki, od fizycznej pracy raczej stroniły.
J: Wpisz nas
Ja: Chociaż uprzejmie prosisz to nie mogę tego zrobić. Mam komplet.
Jeszcze próbowała się kłócić, ale nie wpisałam. Miało być 20, zapisałam 20. Byłam wiele razy świadkiem, gdzie te 3 pracowały razem w grupie i niestety pracą nie dało się tego nazwać. Tyle osób do zajęcia się organizacją balu ile się zgłosiło w zupełności wystarczy.
J,A i S jednak nie dały za wygraną i gdy tylko na lekcji oddałam listę, J poszła do Pani K. Tamta w końcu się zgodziła ponieważ raz że ma wielkie serce, a dwa że chciała żeby J dała jej spokój.

W dniu przygotowań okazało się, że nie jesteśmy zwolnieni z całego dnia, a z kilku godzin, więc już kilka osób zrezygnowało z pomocy. Przyszły za to inne osoby licząc pewnie, że później powiedzą że pomagały i dostaną punkty.
Pierwszy problem pojawił się z dekoracjami. Miał być wielki napis na ścianie „Bal gimnazjalny 2010”. Osoba odpowiedzialna za napis uznała że po co ma się męczyć skoro napis jest z tamtego roku. Rzeczywiście był, ale dyrekcja z jakiegoś powodu nie zgodziła się, żeby wisiała na ścianie liczba 2009…

Mało kto pracował. Niektórzy uznawali że powieszenie kilku gwiazdek, uprasowanie materiału albo przejście się po sali kilka razy w tę i z powrotem wystarczy. Potem szli do domu.

Kilka dziewczyn zostało wysłane do szatni w celu nadmuchania balonów. Gdy pojawiło się zapotrzebowanie na nie, udałam się w celu przyniesienia ich. Widok jaki zastałam wyjął mnie z butów: ze 20 nadmuchanych balonów, dwie torby nienadmuchanych oraz… 3 pudełka pizzy. Tyle co prawie 10 dziewczyn zrobiło w dwie godziny.

Po kilku godzinach zajrzała dyrektorka skontrolować jak nam idzie po czym skomentowała to słowami: „Jak tak na to patrzę to mi się wydaje że ten bal to ma się odbyć za miesiąc a nie jutro”. Hmmm… Szkoda że mieliśmy do dyspozycji dokładnie 2 młotki, jedną drabinę tak krótką że za wykonie niektórych czynności chłopakom należy się robota jako kaskaderzy, rolkę taśmy klejącej i dokładnie 5 osób pracujących (muszę wspominać że o J, A i S słuch dawno zaginął?). Gwoździ przynajmniej mieliśmy dużo. Ani dyrektorka ani „polecani” przez nią ludzie pomimo wielu próśb nie raczyli wspomóc nas sprzętem.

Podsumowując: zgłosiły się 23 osoby do pomocy. Po trzech godzinach „ciężkiej pracy” zostały dokładnie DWIE. Trzy pozostałe doszły po tym, jak reszta nas olała i poszła do domu. Nie zrobili prawie nic, a niektórzy dosłownie NIC. Chodziło tylko o darmowe punkty i zwolnienie z zajęć? Jak można kogoś tak zostawić na lodzie? Można by sądzić, że mieli gdzieś bal, ale nie. Zdecydowana większość następnego dnia się na nim pojawiła. Zastanawia mnie co by zrobili gdybyśmy się nie wyrobili do następnego dnia i bal by się nie odbył. Kasy raczej z powrotem by nie dostali.

Poza historią: Bal przygotowaliśmy. A Pani K wpisała nie 30 a 40 punktów… tej piątce co została do końca. Reszta dostała po 3.. Piekielność za piekielność, tym bardziej że część osób już od dawna planowała zrobić to co zrobili i już niestety nie udało im się uzbierać brakujących punktów.

gimazjum

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (244)
zarchiwizowany

#50923

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Było o lekarzach, było o szpitalach, to teraz słówka dwa o aptekach.

1. Wypadają mi włosy. Są długie, do pasa, oraz ciężkie. Miałam tego już dosyć więc postanowiłam zadziałać od środka. Zainwestowałam więc w poleconą mi Skrzypovitę. Dopóki wierzę że pomaga to pomaga, a jak jest naprawdę to nie wiem. Niemniej jednak gdy po jednym opakowaniu zauważyłam poprawę, kupiłam kolejne, a potem następne. Gdy to się skończyło wybrałam się do apteki i poprosiłam o pożądany produkt.
- 40 tabletek? - usłyszałam pytanie pani z okienka.
Prawdę powiedziawszy nie byłam pewna ile ma być tabletek w opakowaniu (miałam różnie pakowane w zależności od tego co akurat mieli na składzie - w pudełeczku, w "listkach" do "wyciskania"), więc powiedziałam tak.
Dostałam leki, a na opakowaniu wielka liczba 40... pod spodem napis PLUS... a jeszcze niżej 80 TABLETEK.
Pani aptekarka, kobieta po szkole farmaceutycznej, sprzedała wyglądającej na swoje wtedy 18 lat tabletki przeznaczone dla kobiet po 40 roku życia co jak byk wielkimi literami było napisane na opakowaniu.

2. Każdy kto miał w liceum przedmiot o nazwie Przysposobienie obronne, wie, że prędzej czy później nadchodzi czas na lekcje pierwszej pomocy. Tak było i u mnie. A że i oceny jakieś wystawić trzeba, profesor wymyślił, że nie będzie nas katował sprawdzianami z teorii tylko oceni praktykę. Ocena szła w górę, jeżeli uczeń był zaopatrzony w pełen sprzęt- rękawiczki i maseczka do oddychania coby zachować higienę. Rękawiczki są, maski nie ma. No to do apteki.
- Maseczkę do sztucznego oddychania - poprosiłam w aptece. Dla niewiedzących jest to kawałek kwadratowej/okrągłej folii z plastikowym ustnikiem który wkłada się rannemu do ust, żeby nie dotykać ich swoimi bezpośrednio... I niestety taką niewiedzącą był aptekarka, która sprzedała płócienną maseczkę którą zawiązuje się na twarzy (coś takiego jak lekarze mają podczas operacji) zapewniając, że to o to chodzi.

Wiem, że historie te są mało piekielne. W pierwszym wypadku były to tylko witaminy na których skorzystała moja mama, a nawet jeśli ja by je wzięła to raczej nic by mi się nie stało- jedno ma nazwę Skrzypovita i drugie też. Drugi przypadek to zwykła maseczka.. To maska i to maska... co z tego że o różnych zastosowaniach. Jednak jeżeli te kobiety nie potrafiły wydać mi rzeczy o które prosiłam to czy zrobią to w przypadku innego pacjenta? Co jeżeli przyjdzie ktoś po leki na niskie ciśnienie a dostanie na nadciśnienie bo oba mają w opisie słowo "ciśnienie"? Zawód farmaceuty chyba do czegoś zobowiązuje. Co z tego że lekarz wypisze właściwy lek skoro w aptece trafi się na kogoś takiego?

apteka

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (32)

#50079

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio pojawiło się trochę historii o rowerach, więc może i ja wtrącę swoje 3 grosze.

Ścieżki rowerowe mają naprawdę ładny czerwony kolor, ale to nie jest powód, żeby traktować je jako ozdobę chodnika. Niestety wielu pieszych chyba uważa że to dla ozdoby. Odkąd ortopeda powiedział mi, że jedynym sposobem na pozbycie się bólu w kolanach jest operacja albo zaprzestanie chodzenia (ironia) postanowiłam rzeczywiście ograniczyć ruch. Gdy tylko jest ładna pogoda rezygnuję z autobusów (które też moim kolanom nie służą), wskakuję na mojego staruszka i ruszam do szkoły. Droga kilometr dwieście, ścieżka rowerowa może na 1/3 trasy, a ludzi na niej więcej niż na chodniku.

Nie będę wspominała o wszystkich przypadkach, bo są bardzo podobne, opowiem kilka.

1. Prosta droga, chodnik szeroki na tyle, że przejechałaby po nim wzdłuż samochód, obok ścieżka rowerowa, po której dumnie kroczy pewna (P)ani lat ponad 40. Dookoła pusto, żadnej żywej duszy, tylko my dwie zmierzające w tym samym kierunku. Ponieważ należę do osób tzw. pyskatych, mijając kobiecinę rzucam pytanie:
Ja: Chodnika obok nie ma?
P: Coś nie pasuje, gówniaro?
Ponieważ jak już wspomniałam lubię się odezwać, a w tamtym czasie miesiące dzieliły mnie od dorosłości przez co ta 'gówniara' nieco kopnęła w moją dumę, nacisnęłam hamulce i zatrzymałam się.
J: A i owszem. Pani na trasie przeznaczonej dla rowerów.
P: Będzie jeszcze bezczelnie się do mnie odzywać.
J: Ciekawość mnie jedynie zżera dlaczego mając obok chodnik szerszy od ścieżki rowerowej idzie pani właśnie nią. Może przeniesie się pani na ulicę. Wyjdzie na to samo.

Niestety niczego ciekawego nie wyszło z tej rozmowy. Podarła się jeszcze jaka to ja nie wychowana, więc widząc że nic nie wskórałam ruszyłam dalej. Pani na chodnik nie przeszła.

2. Tym razem stałam na przystanku. Za przystankiem biegnie ścieżka rowerowa. Dla ludzi czekających na autobus przestrzeń pod przystankiem i znajdujący się dookoła chodnik znowu wcale nie taki wąski to jednak za mało. Zawsze kilka osób czeka sobie na transport stercząc pod krzaczkami (nie, cienia nie dają) na ścieżce rowerowej.
Brawa jednak należą się przede wszystkim pewnej kobiecie, z moich obserwacji młodej mamie. Dziewczyna chyba przed 30, czekała z malutkim chłopczykiem. Dzieciak dopiero uczył się chodzić. Wiecie, idzie się z brzdącem podając mu po bokach dwa paluchy których trzyma się malutkimi łapkami żeby utrzymać równowagę i choć nieudolnie to dumnie kroczy przed siebie. Tak też mamusia spacerowała z synkiem właśnie po ścieżce rowerowej.
Pogoda ładna, więc i rowerzysta się trafił. Zeszła mu z drogi? Skąd. Musiał jechać za nią aż minie przystanek i będzie mógł wjechać na chodnik żeby ją wyminąć. Zabrała dzieciaka po fakcie? Skąd. Spacerowali dalej.

3. Ostatnia konkretna historia znowu będzie związana z nieodpowiedzialną mamą. Pogoda nieciekawa więc jechałam autobusem. Ze mną jechała młoda kobieta z dzieckiem w wózku. Wysiadałyśmy na tym samym przystanku. Przy nim także znajduje się ścieżka rowerowa. Biegnie za przystankiem i gdy ten się kończy, ścieżka zakręca żeby wyminąć kiosk. Kobieta wyszła z autobusu, wózek na ścieżkę i idzie nią, jakby to tor dla niej. Już chce zakręcać razem ze ścieżką gdy nagle zza przystanku wyłania się rower. Młody chłopak, któremu nie straszna brzydka pogoda nie wściekał się, ale jechał na tyle szybko, że nie był w stanie zahamować. W ostatniej chwili szarpnął kierownicą ratując tym samym dziecko ale samemu wjeżdżając w płot.
Kobieta miała cały chodnik, żeby przejechać tam, gdzie zmierzała bez nakładania drogi. Nie, ona musiała ścieżką rowerową.

Powiedzcie mi, bo tego nie rozumiem. Czy ludzie nie widzą czerwonego pasa obok chodnika, czy nie wiedzą po co on jest? Zaraz być może ktoś powie, że mówię z punku widzenia rowerzysty, a jak idę piechotą to też po ścieżce. Nie, korzystam z chodnika. Ściągam ze ścieżki osoby z którymi idę, bo mnie to do szału doprowadza.

Przestroga dla tych, którzy uważają że bezkarnie mogą spacerować ścieżkami rowerowymi. Ja nie chce być złośliwa Chcę tylko powiedzieć żebyście zadbali trochę o bezpieczeństwo. Zarówno swoje, rowerzystów, albo jak w przypadku dwóch ww kobiet, swoich dzieci. Po to zostały wydzielone odpowiednie tory dla rowerów, żeby było bezpieczniej. Czy naprawdę tak ciężko zrobić ten krok w bok na chodnik? To jakaś forma buntu? Może od razu przenieść się na środek jezdni?

ścieżki rowerowe

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 274 (528)
zarchiwizowany

#49141

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając ostatnio kilka szkolnych historii wróciły do mnie wspomnienia z podstawówki. O ile tę szkołę wspominam raczej dobrze, to jednak zdarzały się i mniej ciekawe sytuacje.

O ile WF powinien być jednym z najprzyjemniejszych przedmiotów, o tyle dla mnie był zwyczajną katorgą. Jednym z powodów dla których znienawidziłam go wtedy i zostało mi tak do dzisiaj, była nauczycielka, nazwijmy ją Panią S. Kobieta niskiego wzrostu, dosyć przysadzista, nie pamiętam żeby kiedykolwiek sama pokazywała nam jakieś ćwiczenia. Zawsze tylko wszystko komentowała, krzyczała na nas i była wyjątkowo nieprzyjaźnie nastawiona. Nie robiła nic, żebyśmy polubili WF, a nawet śmiem twierdzić, że miała zupełnie odwrotne zamierzenie.

Jej piekielność dotknęłam mnie także bezpośrednio. Była to 4 bądź 5 klasa. Graliśmy w dwa ognie, bądź bardziej potocznie i mniej poprawnie mówiąc w zbijaka. Gra na czym polega myślę, że wszyscy wiedzą, ale jeżeli się mylę to w skrócie mówiąc są dwie drużyny, które rzucają w siebie piłką. Zawsze graliśmy piłką do siatki, która jest lekka i miękka i za bardzo nie bolało jak się dostało. Jednak Pani S. postanowiła dać nam piłkę do ręcznej. Na początku jak i w trakcie gry wielokrotnie prosiliśmy o zmianę piłki ponieważ oberwanie tą od ręcznej jest bardzo bolesne. Pani S. była jednak nieugięta i tak ma być bo tak ona chce.

Z WFu zawsze byłam kiepska i zdawałam sobie z tego sprawę, więc żeby uniknąć krzyków Pani S. przez całą grę że nie umiem grać, dawałam się zbić przy pierwszej okazji i resztę przesiedziałam na ławce. Teraz jednak, bojąc się dosłownie tej piłki, starałam się uciekać a nawet łapać. Szło mi zaskakująco dobrze. Do czasu. Pomimo że grały same dziewczyny, kilka z nich naprawdę miało siłę w rękach i rzucały mocno. Piłkę rzuconą przez taką właśnie dziewczynę próbowałam złapać. Nie wiem jak to się stało, ale piłka wyleciała mi z rąk a ja poczułam wyjątkowo ostry ból w małym palcu.
Usiadła na ławce. Zgłosiłam Pani S. że boli mnie palec, ale tamta tylko pokręciła niezadowolona głową i kazała usiąść. Ból nie przechodził. Nasilał się. Palec zaczął puchnąć i sinieć. Gdy nadeszła druga runda gry, Pani S. kazała mi grać. Odmówiłam pokazując jej piękny fiolet na palcu. Nie była zadowolona, ale pozwoliła mi siedzieć. W końcu po moich (kilku!) prośbach pozwoliła mi iść do pielęgniarki.
Pielęgniarka popatrzyła, popytała (palca mogłam ledwie przygiąć i to z dużym bólem) i stwierdziła, że ona nic nie może zrobić, bo sprawa wygląda zbyt poważnie. Czymś posmarowała, unieruchomiła, zadzwoniła po rodziców, zawiadomiła wychowawczynię, dyrektorkę i Panią S.
Rodzice przyjechali, zabrali i do przychodzi. Tam powiedzieli to samo co pielęgniarka i odesłali do szpitala na ortopedię. Badanie, wywiad, trochę gadania lekarza na Panią S., prześwietlenie. Palec pęknięty. Założona szyna, palec zabandażowany, zgłosić się na kontrolę i zdjęcie opatrunku za 2 czy 3 miesiące, nie pamiętam dokładnie.

No i tak żyję sobie dalej jeden tydzień, drugi, trzeci. Ręka lewa, więc z pisaniem problemu nie ma, no ale na WFie ćwiczyć się nie da. Czy aby na pewno? Takie zadanie musiała zadać sobie Pani S. gdyż pewnego razu, gdy siedziałam na ławce, Pani S. usiadła obok mnie i wywiązuje się dialog:
Pani S.: Może przyniesiesz w końcu jakieś zwolnienie z WF.
ja: Przyniosę. Za 2 miesiące idę na kontrolę, wtedy lekarz wypisze. (dla ścisłości, lekarz uznał, że nie ma na razie potrzeby wypisywać zwolnienia, bo palec zabandażowany i w szynie, a po zdjęciu jej będzie widać na ile wypisać)
Pani S.: Ale jakie za 2 miesiące?! Ja teraz teraz muszę mieć, żeby wiedzieć na jakiej podstawie nie ćwiczysz na moich zajęciach.
ja: (podnosząc demonstracyjnie rękę) Bo mam palec w szynie.
Pani S.: To nie ma znaczenia. Może tobie nic nie jest i możesz ćwiczyć!
Wytrzeszczyłam oczy jak żaba i z racji że na dniach miała przyjechać ciocia lekarz powiedziałam że przyniosę. Ciocia rzeczywiście wypisała zwolnienie do dnia wizyty. A co do kontroli, to szynę rzeczywiście mi zdjęli. Po to, żeby wymienić ją na nową na kolejne 2 miesiące, bo było za mało. Lekarz słysząc historię powiedział żebyśmy zdjęli szynę już sami i nie przychodzili po zwolnienie tylko wypisał je od razu. Do końca roku i to od dnia złamania a nie wizyty.

Teraz mi powiedzcie, jak nauczycielka mogła twierdzić że mnie nic nie jest, skoro złamałam palec na jej zajęciach, a pielęgniarka osobiście powiadomiła ją o zabraniu mnie z lekcji do lekarza. No tak, w sumie mogłam sobie chodzić z zawiniętym palcem dla zabawy.

szkoła nauczyciele WFu

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 8 (98)

#48830

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z serii służby zdrowia. Bardziej komiczna niż piekielna, choć jak się dogłębniej zastanowić nie ma się w sumie z czego śmiać.

Parę lat temu chcąc nie chcąc poszłam do szkoły parszywie się czując. Mówiąc parszywie, nie mam na myśli kataru czy bólu głowy (choć i on potem się pojawił), a raczej stan lekkiej gorączki. Niestety lekka gorączka szybko zamieniła się w wysoką gorączkę, więc po telefonie nauczyciela zostałam przez rodziców zabrana ze szkoły i zawieziona do lekarza. Jako że chodnik mi skakał i falował przy każdym kroku, dobroduszna mama poszła ze mną do przychodni, gdzie następnie podeszła do recepcji wyjąć moją kartę.

I tu zaczyna się historia właściwa. Początkowo myślałam że to gorączka płata mi figle i mam omamy, ale mama potem wszystko potwierdziła. Wszedł wtedy nowy przepis, że do karty ma wgląd jedynie osoba, której nazwisko ta karta nosi. Czytaj moja mama nie miała prawa nawet dostać do ręki mojej karty. Oczywiście mogłam wydać pisemne oświadczenie że wyrażam zgodę, aby mama mogła to zrobić. A raczej nie do końca mogłam, ponieważ miałam wtedy 15 lat więc byłam niepełnoletnia. Oświadczenie takie więc mógł wydać mój prawny opiekun, którym jest... moja mama. Tak więc musiała ONA napisać oświadczenie w którym upoważnia SIEBIE do zaglądania w moją kartę.

Czy naprawdę tym zajmuje się służba zdrowia? Wymyślaniem bezsensownych papierów bez których rodzic nie ma prawa wglądu w kartę zdrowia własnego dziecka? Żeby osoba upoważniająca musiała wpisywać dwa razy swoje nazwisko na oświadczeniu jako osoba upoważniająca jak i upoważniania?

PS. Nie ma mowy o pomyłce. Mama 4 razy pytała się czy aby na pewno dobrze zrozumiała co ma zrobić.

służba_zdrowia

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 568 (644)

1