Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Lewanna

Zamieszcza historie od: 12 lipca 2011 - 23:23
Ostatnio: 9 lipca 2012 - 2:19
  • Historii na głównej: 14 z 36
  • Punktów za historie: 11536
  • Komentarzy: 161
  • Punktów za komentarze: 1066
 

#20601

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałam kiedyś przyjaciółkę, taką jeszcze z czasów liceum. Z bardzo porządnej, zamożnej rodziny, powodziło im się doskonale. Raptem nastąpiła jakaś zła passa - najpierw zachorował i umarł ojciec, potem zaczęła chorować mama.

Moja przyjaciółka nie była odporna psychicznie, przeżywała to wszystko okropnie. Kiedy mamę zabrano do szpitala i wiadomo już było, że z niego nie wróci, wpadła w depresję. No i wtedy okazało się, jak dobrze mieć sąsiada.

Swojego sąsiada znała głównie z widzenia. Aż tu raptem zapukał i zaproponował pomoc. Otóż jest psychologiem, pracuje w telefonie zaufania, ma doświadczenie w psychoterapii, chętnie jej pomoże. Bez żadnego wynagrodzenia, w końcu jest najbliższym sąsiadem. Tylko gdyby mogła mu wydzielić jakiś kącik w swoim wielkim mieszkaniu (ponad 100 m) żeby mógł sobie spokojnie popracować, bo oni z żoną i dwójką dzieci gnieżdżą się w maleńkim pokoiku z kuchnią i nawet mowy nie ma o chwili spokoju.

Moja przyjaciółka przystała na tę propozycję, pozwoliła mu się urządzić w małym pokoiku, dała mu klucze od mieszkania. Zaczęła się psychoterapia - trochę niefortunnie, bo pan psycholog najpierw postanowił pozbyć się mnie. Próbował nas pokłócić, jątrzył między nami, ale nie odniósł sukcesu, bo byłyśmy zżyte jak siostry i miałyśmy do siebie zaufanie.

Zbliżała się Wielkanoc, mojej przyjaciółce nastrój się nie poprawiał. W Wielką Sobotę rano dzwoni do mnie psycholog: w nocy zmarła mama mojej przyjaciółki, córka była przy niej do końca, nałykała się jakichś prochów i teraz leży na OIOM-ie. Chciałam oczywiście pędzić na pomoc, ale psycholog twierdził, że panuje nad wszystkim: nakarmił i wyprowadził psa, zadzwonił do rodziny zmarłej, mieszkającej ok. 400 km od Warszawy - przyjadą w poniedziałek wieczorem. A do szpitala nie mam po co jechać, bo na OIOM mnie nie wpuszczą, był i sprawdził. Mogę więc spokojnie świętować.

Oczywiście nie w głowie mi było świętowanie w takiej sytuacji. Podobnie jak ciotce mojej przyjaciółki, która miała przyjechać w poniedziałek wieczorem, ale nie wytrzymała, w niedzielę rano zapakowała rodzinę do samochodu i już wczesnym popołudniem byli w Warszawie. Wielkie było ich zdziwienie, gdy zobaczyli, co się dzieje w domu żałoby.

Otóż odbywało się tam huczne przyjęcie. Przy suto zastawionym stole rodzinka i przyjaciele sąsiadów, po mieszkaniu gania cała gromada rozbawionych dzieciaków, wystraszony pies zamknięty w sypialni. Sąsiedzi u siebie nie mieli warunków, żeby przyjmować gości, skorzystali więc z pustego chwilowo mieszkania, żeby trochę poświętować w większym gronie.

Ciotka mojej przyjaciółki wściekła się: jej siostra leży w kostnicy, siostrzenica walczy o życie, należałoby to może uszanować. No i trafiła kosa na kamień - goście byli oburzeni, że przerwano im przyjęcie, przecież mieszkanie i tak stoi puste, jak można tak psuć komuś święta. Z trudem udało się ich wyprosić. Do końca nie mogli zrozumieć, że nie mieli prawa urządzać imprezy w cudzym mieszkaniu, tym bardziej w takiej sytuacji.

Kiedy moja przyjaciółka wróciła ze szpitala, sąsiedzi powitali ją wielką awanturą. Przecież sama dała im klucze, więc pretensje o skorzystanie z nich były co najmniej niestosowne. Nie słuchali żadnych argumentów, obrazili się śmiertelnie. Na szczęście wkrótce potem wyprowadzili się.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 893 (925)

#19582

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielnej panience z rybnego.

Rzecz miała miejsce kilkanaście lat temu. Stałam sobie grzecznie w kolejce do budki z rybami, na pobliskim bazarku, po ryby dla kota. Zanosiło się na dłuższe stanie, bo panienka ruszała się jak mucha w smole. W końcu jednak przyszła kolej na mnie, poprosiłam o kilka kawałków mrożonego morszczuka.

Panienka najwyraźniej miała zły dzień. Przy wyciąganiu ryby z lodówki skaleczyła się w palec. Krew kapie, zbiera mi się na wymioty, pani za mną pozieleniała na twarzy, a panienka nic, buch rybę na wagę, podaje mi kwotę do zapłaty i zaczyna pakować.

Nie wytrzymałam.
- Czy pani oszalała? - Pytam grzecznie.
- Bo co? - Nadęła się panienka.
- Bo ta ryba jest cała we krwi i nie mam zamiaru jej kupować.
Panienkę szlag trafił. Zaczęła się na mnie drzeć, że nie dość, że krzywdę sobie zrobiła i ją boli, to ja jeszcze marudzę i wstrzymuję kolejkę.

Kolejka poparła mnie jednogłośnie, nikt nie miał ochoty na ryby z krwią tej panienki. Pod budką rozpętało się piekło, każdy krzyczał swoje, padały argumenty o AIDS i temu podobne, panienka wyzywała wszystkich klientów jak leci, bo ona przecież jest zdrowa, a my się jej czepiamy.

W końcu z zaplecza wyszedł szef, kazał jej iść i opatrzyć sobie rękę, po czym zaczął nas obsługiwać. Zakrwawione ryby wrzucił do oddzielnej skrzynki, pewnie później, po opłukaniu, z powrotem trafiły do lodówki.

Budka funkcjonuje do dzisiaj, panienka nie została zwolniona. Ja już tam nie kupuję - chyba że mam ochotę na śledzia w puszce :)

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 485 (517)
zarchiwizowany

#19571

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść o piekielnym Piotrusiu, cwanym psie i ogłupionej straży miejskiej - trochę straszna i trochę śmieszna


Parę lat temu moi najbliżsi sąsiedzi przeprowadzili się do większego mieszkania - w tym samym bloku, ale w innej klatce. Po pewnym czasie urządzili dość huczne przyjęcie. Narodu się zbiegło co niemiara, szybko doszliśmy do wniosku, że zabraknie nam alkoholu. Gospodarz domu, Piotruś, wyruszył więc do sklepu żeby uzupełnić zapasy, a przy okazji zabrał psa żeby go trochę przewietrzyć.

Poszli obaj i przepadli. Bawiliśmy się wesoło, więc początkowo nie zwracaliśmy na to uwagi, ale po pewnym czasie zaczęliśmy się niepokoić. No i wtedy pojawiła się sąsiadka z drugiej klatki. Przyprowadziła psa. Siedział u niej na schodach, poszczekiwał i drapał w drzwi, poznała go i odprowadza do właścicieli.

Nasz niepokój sięgnął zenitu: pies jest, ale gdzie Piotruś? Wszyscy momentalnie wytrzeźwieliśmy i zaczęliśmy organizować akcję ratowniczą. Wtedy nasza zguba, z siatką pełną butelek, nareszcie się zjawiła.

Oczywiście Piotruś opowiedział nam, co się przydarzyło. Wychodząc z psem nie zabrał smyczy ani kagańca, nie odczuwał potrzeby, bo pies posłuszny, ciemna noc i żywej duszy na ulicy. Ledwo minął nasz blok natknął się na strażników miejskich. Zażądali zapłacenia mandatu za puszczanie psa luzem, więc piekielny Piotruś wyparł się własnego psa - ot, łazi sobie jakiś, całkiem obcy, nie mają ze sobą nic wspólnego. Pies mądry, zorientował się, że coś jest nie tak, minął rozdyskutowaną grupkę i udał się do „cioci”. Do swojego mieszkania nie mógł się dostać, bo domofon, ale w klatce, gdzie mieszkała zaprzyjaźniona sąsiadka, domofonu nie ma, więc bez trudu poradził sobie z drzwiami wejściowymi, wdrapał się na pierwsze piętro i zaczął dobijać do jej mieszkania. Całe szczęście, że sąsiadka jeszcze nie spała, bo biedny psina pewnie by nocował na schodach.

A dlaczego Piotrusia nie było tak długo? Otóż po rozstaniu ze strażą miejską udał się do sklepu nocnego, dokonał zakupów, okrężną drogą wrócił pod dom, bo przebiegli strażnicy cały czas szli za nim i bał się szukać psa. Kiedy w końcu znudziło im się śledzenie i poszli w głąb osiedla, zdenerwowany Piotruś zaczął poszukiwania pupila - nawoływał i pogwizdywał, ale po psie nie było najmniejszego śladu, więc w końcu, zrozpaczony, postanowił wrócić do domu...

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (277)
zarchiwizowany

#19167

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść o głuchym hydrauliku

Kilka lat temu przeprowadzano w naszym bloku remont centralnego ogrzewania. No i słusznie, należało się. Remont wykonywała jakaś prywatna firma. W mieszkaniach to fachowcy za wiele nie robili, powymieniali tylko zawory, ale w piwnicy była już grubsza robota. Na szczęście jeszcze przed sezonem grzewczym, nikomu więc to nie przeszkadzało.

Wreszcie nastąpił dzień zakończenia robót i rozruchu technicznego. Osobistego udziału nie brałam, byłam w pracy. Po powrocie do domu zakosztowałam jednak skutków remontu w całej pełni. W mieszkaniu coś buczało, wyło, rzęziło, po pięciu minutach zaczęłam szukać źródła dźwięków, po piętnastu byłam gotowa wyprowadzać się.

Oczywiście ten koszmarny hałas wydobywał się z kaloryferów. Zadzwoniłam więc do administracji z prośbą, żeby coś zrobili, bo tego naprawdę nie da się wytrzymać.

Przysłali mi hydraulika. Strasznie był zdziwiony, czego ja chcę. Przecież w mieszkaniu jest cichutko (tak cichutko, że nawet kot schował się do wersalki ze strachu). Myślałam, że może rzeczywiście mam jakieś omamy, może zwariowałam i to w głowie tak mi buczy. No ale przecież chyba nie, jeszcze godzinę temu byłam całkiem normalna...

Upewniłam się, że hydraulik na pewno nic nie słyszy. - Nic a nic - stwierdził. No i wtedy wstąpiło we mnie złe. Zwymyślałam go strasznie, kazałam iść do laryngologa, niemal siłą wypchnęłam go za drzwi, bo usiłował protestować. Posłałam jeszcze za nim kilka bardzo brzydkich wyrazów, złapałam telefon i zadzwoniłam do administracji.

Uprzejmą panią poinformowałam, że jeszcze raz mi przyślą tego głuchego hydraulika, to nie ręczę za siebie i może dojść do nieszczęścia. Poprosiłam o numer telefonu do szefa firmy zajmującej się remontem, zadzwoniłam do niego i...

No i usłyszałam bardzo gorące przeprosiny. Owszem, już wiedzą, ludzie dzwonili, puścili za duże ciśnienie, ale już zostało zmniejszone, za pół godziny powinno już być cichutko, bardzo przepraszają i proszą jeszcze o chwilę cierpliwości.

Rzeczywiście, wycie powoli cichło, już wkrótce wszystko doszło do normy, nawet szumu nie było słychać.

I tylko do dzisiaj nie wiem, czy ten hydraulik naprawdę był głuchy jak pień i nic nie słyszał, czy nie wiedział skąd ten hałas i nie chciało mu się szukać przyczyny.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (189)

#18829

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dalszy ciąg opowieści o moim „ulubionym” banku.

Miałam kiedyś kartę kredytową „Partner”. Skorzystałam z niej tylko raz, w sytuacji podbramkowej, procenty omal mnie nie dobiły. Ale nie miałam lepszego pomysłu na kredyt, więc trzymałam tę kartę na wszelki wypadek.

W końcu upłynął termin jej ważności. Bank przysłał mi następną kartę, ale nie aktywowałam jej, bo się wahałam, czy na pewno będzie mi potrzebna. No i pewnego dnia dostaję z banku rachunek - opłata za dwie karty: za tę już nieważną i za tę jeszcze nieważną.

Oczywiście wycieczka do banku. Panienka z okienka nie mogła zrozumieć o co mi chodzi: mam przecież dwie karty, więc powinnam za nie płacić. Nie jej problem, że obie nieważne - opłata należy się i już.

Oczywiście zrobiłam piekło - łatwo mi to na szczęście przychodzi. Stanęło na moim - opłatę pobrali tylko od jednej karty. I tylko za parę dni, bo jednak zrezygnowałam z niej. Długo mnie namawiali, żebym nie rezygnowała, ale im powiedziałam, że boję się, że znowu będą chcieli mnie okraść. Nawet się nie obrazili.

Jakiś czas później przysłali mi do domu inną kartę - widocznie uznali, że mam niedobór. Zadzwoniłam do banku i mówię, że nie chcę tej karty, nie życzę sobie, żeby mi przysyłali jakiekolwiek karty kredytowe. Tym razem rozmawiałam z panem, ale też był bystry. Mówi do mnie: „To niech ją pani odniesie do banku”.

Wytłumaczyłam panu jasno i przystępnie, że nie mam najmniejszego zamiaru odnosić czegoś, czego nie zamawiałam i co przysłano mi bez mojej akceptacji. Nie będę też wysyłać pocztą. Jeżeli im zależy, to niech sami do mnie przyjadą - mogę się umówić, ale w dogodnych dla mnie godzinach. Albo mogę ją pociąć i wyrzucić do kubła. Pan wahał się przez chwilę, w końcu zaproponował, żebym odniosła „przy okazji”. Karta do dzisiaj leży w szufladzie.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 381 (427)

#18830

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W Warszawie działało (nie wiem, może jeszcze działa) wydawnictwo, które zajmowało się wydawaniem i dystrybucją „poradników”. Może te poradniki były nawet dobre, tyle że w małej, kilkuosobowej firmie, która płaciła innej firmie za obsługę księgowo-kadrową i nie miała na etacie żadnych pracowników administracyjnych - naprawdę nie były potrzebne.

Ale przecież nie chodzi o to, żeby zapewnić odbiorcy to czego potrzebuje, tylko żeby sprzedać towar. I otóż pewnego pięknego dnia owo wydawnictwo przysłało nam sporą paczuszkę, w której była cała masa mądrych rzeczy. Nie przeczytałam tego dokładnie, wrzuciłam do szafy i spokój.

Po pewnym czasie dostajemy fakturę z owego wydawnictwa (naprawdę nie pamiętam, jak ono się nazywa, bo chętnie bym podała) opiewającą na dość wysoką kwotę. Dzwonię więc do nich, żeby się dowiedzieć o co chodzi. Okazało się, że błędem było nieprzeczytanie wszystkiego - malutką czcionką napisali tam, że jeżeli nie odeślemy im paczki w określonym terminie, to znaczy, że akceptujemy przesłane materiały, zapłacimy za nie i czekamy na następne. Nie pomogły żadne tłumaczenia, że to niezgodne z prawem itp. - oni tak mają, więc musimy zapłacić. Po kilku dniach przyszła kolejna paczka, tym razem już z fakturą. I z ponagleniem - straszyli sądem za niezapłacenie pierwszej faktury.

Po krótkiej naradzie z dyrektorem doszliśmy do wniosku, że ich olewamy. Niech nas podają do sądu - zobaczymy, kto wygra.

Do sądu nie podali, wydzwaniali tylko i bombardowali pismami. Koniecznie chcieli rozmawiać z dyrektorem, a ten się zaparł, że nie będzie z nimi gadał, więc wszystko spadło na mnie. W końcu ustaliłam, że przyjadą i odbiorą sobie paczkę (nie zamierzałam im tego odsyłać na nasz koszt), a co do zapłaty, to ich problem - mają się zastanowić, co zrobią.

Paczka przeleżała w szafie chyba ze dwa lata, nikt się po nią nie zgłosił, w końcu jakaś litościwa ręka wywaliła ją na makulaturę.

Myślicie, że to koniec historii? Otóż wcale nie.

Mój szef przeszedł na emeryturę, ale przychodził do firmy, trochę nam pomagał. Pewnego dnia znowu dostaliśmy paczkę z tego przesławnego wydawnictwa. No i znowu dzwonię do nich. Przypomniałam im poprzednią historię, poradziłam, żeby sobie zapisywali, kogo nie udało się naciągnąć i nie próbowali po raz drugi.

No i tu panienka z wyraźną satysfakcją w głosie oznajmiła mi, że przecież zamawialiśmy u nich ten poradnik i dlatego wysłali. Pytam, kto zamawiał, panienka na to, że pan N. Teraz ja byłam górą, powiedziałam:
- Pan N. nie jest pracownikiem naszej firmy, nie ma prawa niczego dla nas zamawiać.
Panienka jeszcze usiłowała coś negocjować, ale ją wyśmiałam.

Pan N., czyli mój szef-emeryt, stał koło mnie i ryczał ze śmiechu. Opowiedział mi, jak wyglądało to „zamawianie”. Siedział sobie właśnie zapracowany, kiedy zadzwonił telefon. Odebrał, jakaś panienka zaczęła mu tłumaczyć, jak to ich poradniki ułatwiają pracę. Zapytała w końcu, czy chce taki poradnik, słuchał jednym uchem, więc odruchowo odpowiedział „dobrze”. Panienka zapytała o nazwisko, więc się przedstawił. Skorzystali więc z okazji i wysłali. W poszukiwaniu frajerów naprawdę nie mieli sobie równych.

Ciekawa jestem, ile firm udało im się nabrać.

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 472 (554)

#18603

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na moim osiedlu mieszkańcy parterów mają pod balkonami ogródki. Niektórzy urządzili je naprawdę pięknie, aż przyjemnie wyjść na balkon i popatrzeć. Ale ogródki te bywają również kością niezgody - mieszkańcy wyższych pięter zazdroszczą, też by tak chcieli, starają się więc uprzykrzyć życie sąsiadom z parteru.

W mojej klatce, ale w sąsiednim pionie, w mieszkaniu na parterze często zmieniają się lokatorzy. Różni byli, ale większość z nas nie miała z nimi żadnych scysji. Do czasu.

Pewnego dnia do tegoż właśnie mieszkania wprowadziła się znana dziennikarka z telewizji. Sąsiedzi chwalili, że miła, ja zamieniłam z nią zaledwie parę razy „dzień dobry”, rozmawiałam raz, rzeczywiście wydawała się miła. Opowieść o jej ciężkim życiu w naszym bloku znam głównie od sąsiadów, którzy byli z nią najbardziej zaprzyjaźnieni, część historii opowiedziała mi sama.

Otóż, ponieważ było właśnie piękne lato, zapragnęła wykorzystać posiadany ogródek i gdy tylko odwiedzali ją znajomi, urządzała kameralne garden party. Wszystko spokojnie, kulturalnie, bez głośnej muzyki i hałasów, pewnie, że coś tam było słychać na wyższych piętrach, ale często w mieszkaniach lokatorzy zachowują się głośniej.

Te przyjęcia bardzo się nie spodobały pani z drugiego piętra i postanowiła położyć im kres. W iście piekielny sposób. Otóż ni z tego ni z owego bogu ducha winnym ludziom zaczynała się sypać na głowy ziemia spod kwiatków, lać woda, spadać rozmaite śmieci. Oczywiście nie obyło się bez interwencji policji i straży miejskiej - nic babie nie udowodniono, nikt jej za rękę nie złapał.

Ale kiedyś miała pecha. Jeden z gości dziennikarki spóźnił się i szedł z parkingu akurat w chwili, kiedy z drugiego piętra zaczął się „ostrzał” - tym razem nadgniłymi jabłkami. Oczywiście zrobił zdjęcia. Dowód był, baba zapłaciła mandat za śmiecenie - podobno całkiem spory. Nie wiem, czy dziennikarka pozwała ją prywatnie, bo wkrótce wyprowadziła się, a piekielnej baby pytać przecież nie będę. Mam tylko nadzieję, że to nie ona wykurzyła dziennikarkę, ale po prostu ta znalazła sobie coś lepszego, albo może w ogóle wyniosła się na swoje.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 422 (470)

#18718

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o moim „ulubionym” banku.

Idę kiedyś do bankomatu, wiem, że na pewno mam pieniądze, a bankomat mówi: chała, brak środków na koncie. Pierwsza myśl to rozwalić dziada, druga - iść do banku i zrobić drakę. Wybrałam drugą możliwość.

Panienka z okienka okropnie się zdziwiła. Sprawdziła wszystko dokładnie, okazało się, że się „po prostu pomyliła” - zamiast potrącić mi 80 zł, potrąciła 800. Zamiast środków na koncie miałam debet, rata za pralkę nie poszła, bo nie miała z czego. Panienka była oburzona moimi pretensjami - przecież ona się tylko pomyliła, wszystko się już wyjaśniło.

Pieniądze już mam z powrotem, to znaczy będę miała jutro, dzisiaj jeszcze nie mogę z nich korzystać. Poprosiłam wobec tego, żeby wysłała tę zaległą ratę, na którą było wystawione zlecenie stałe (stałe zlecenia są bezpłatne). A panienka na to:
- Opłata 3 zł.
Pytam z jakiej racji, przecież to stałe zlecenie, a panienka z uśmiechem:
- Ale nie miała pani środków na koncie, więc nie poszło jako zlecenie stałe, musi pójść jako jednorazowe.

Tego mi było trzeba. Nie miałam środków na koncie, bo mi je przez pomyłkę zabrała, a teraz każe sobie płacić za swoje błędy? Draka, jaką zrobiłam, była naprawdę godna podziwu. Aż kierowniczka przyleciała.

Oburzona panienka usiłowała się bronić:
- Przecież to tylko trzy złote.
- Ale to moje trzy złote. - Darłam się. - Po wyjściu z banku mogę je oddać pierwszemu żebrakowi, jeżeli wpadnę na taki pomysł, ale nie zamierzam płacić bankowi za błędy jego pracowników.

W końcu kierowniczka przeprosiła mnie (do panienki cały czas nie docierało, że robi coś nie tak), odzyskałam swoje pieniądze tego samego dnia, rata poszła bez dodatkowej opłaty.

Minęły może dwa miesiące i ta sama historia: znowu bankomat informuje mnie, że brak środków na koncie. Wściekłam się, wpadłam do banku jak burza. No i co się okazało?

Moje pretensje są nieuzasadnione. Bank właśnie wdraża nowy system, wprowadzają do niego dane, jednorazowo mogą wprowadzić dane tylko dziesięciu osób. Ja jestem w którejś tam dziesiątce, pieniądze powinny być dostępne za pół godziny. Na moje pytanie, co mam robić przez te pół godziny, uprzejma pani poinformowała mnie, że mogę przecież iść na kawę lub po zakupy. Zaproponowałam jej wobec tego, żeby mi pożyczyła trochę pieniędzy, bo za kawę czy zakupy muszę zapłacić, a oni pozbawiają mnie dostępu do moich pieniędzy. Pani była oburzona: jak tak można, przecież oni robią wszystko dla klientów, a klienci ciągle niezadowoleni.

Rzeczywiście, ten bank nie ma szczęścia do klientów. Od znajomych też słyszałam różne historyjki związane z jego funkcjonowaniem, powoli ludzie przenoszą się do innych banków. Chyba i mnie to czeka.

bank z żubrem

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 618 (642)
zarchiwizowany

#18483

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historie z Allegro cieszą się sporym powodzeniem, opiszę więc jedną z moich przygód z tym serwisem.

Otóż wystawiłam książkę „O czym szumią wierzby” z ilustracjami Rychlickiego. Kupił ją jakiś Niemiec, który władał tylko ojczystym językiem. Dogadaliśmy się, przypomniałam sobie całą „niemczyznę” przyswojoną w liceum. Facet zbierał wszystkie wydania tej książki ilustrowane przez różnych rysowników, miał już sporą kolekcję. Sympatyczny, widać że pasjonat. Podałam numer IBAN, pieniądze szybko wpłynęły, wysłałam książkę, transakcja zakończona pomyślnie, komentarze pozytywne.

Jakiś czas później kolejna zagraniczna transakcja - ale tym razem kupującą była Polka mieszkająca w Anglii. Kupiła książkę za 5 złotych, bardzo się dziwiła, że za wysyłkę musi zapłacić 15. Taka jest taryfa pocztowa, nie mam na to wpływu. Doradziłam jej, żeby podała adres kogoś w Polsce, z kim będzie się kontaktowała - przecież ludzie jeżdżą do Anglii, ona też pewnie czasem przyjeżdża do Polski, książkę może odebrać, będzie taniej. Napisała, że się namyśli.

Po tygodniu odezwała się, że jednak poprosi o wysyłkę do Anglii. No i tu zaczął się cyrk. Podałam numer IBAN, okazało się, że pieniądze wróciły do niej. Zadzwoniłam więc do banku, żeby się dowiedzieć, czy zaszły jakieś zmiany - okazało się, że nie, że podaję dobry numer konta, pieniądze powinny wpłynąć.

Użerałam się z nią prawie półtora miesiąca, efektem są negatywne komentarze. Za książkę oczywiście nie zapłaciła, twierdziła, że siedem razy wykonywała przelew i pieniądze do niej wracały. Zasypywała mnie mailami zarzucając mi niekompetencję, bo przecież nie umiem jej podać właściwego numeru konta. Pisała z pozycji osoby bywałej w świecie, która ma do czynienia z kompletną kretynką z europejskiego zadupia.

No i powiedzcie, czy nie prościej było dowiedzieć się przed zakupem, ile będzie kosztowała wysyłka książki do Anglii, zamiast później rezygnować w taki skomplikowany sposób? Zresztą nawet gdyby napisała, że rezygnuje z zakupu, bo koszt wysyłki jest zbyt wysoki, to jakoś byśmy się dogadały.

Okazuje się, że łatwiej dogadać się z obcokrajowcem niż z rodakiem.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (184)
zarchiwizowany

#16330

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o piekielnym stolarzu

Moja przyjaciółka znalazła w internecie stolarza, który robi różne poprawki mebli, dorabia półki, maluje mieszkania, a w dodatku jest niedrogi.

Tak się złożyło, że potrzebowałam dorobić dwie półki. Wzięłam namiary, umówiłam się. Nie bardzo mi się podobał, bo wyglądał na alkoholika, ale co tam, pić z nim nie będę przecież. Wymierzył ścianę, pobrał zaliczkę (200 zł), poprosiłam o pokwitowanie, umówiliśmy się za trzy tygodnie.

Czekam. Cisza. W końcu zadzwoniłam. Przyjedzie w poniedziałek. W poniedziałek czekałam cały dzień, nie przyjechał. Zadzwoniłam - będzie jutro, bo jak jechał do mnie, to mu się samochód zepsuł. Jutro oczywiście nie przyjechał. Jeszcze parę razy umawiał się ze mną, ale ciągle coś mu stawało na przeszkodzie. W końcu przestał odbierać telefony.

Poinformowałam przyjaciółkę, jak mnie zrobił w konia. 200 zł niby niedużo, ale zawsze lepiej w księgarni zostawić niż dać komuś na wódę. Moja przyjaciółka usiłowała dodzwonić się do niego, ale nie odbierał.

Znowu minęły dwa tygodnie. W końcu wysłałam mu SMS-a, że zgłaszam sprawę na policję. Po dwóch godzinach Dzwoni moja przyjaciółka, że stolarz się odezwał. Podobno w jakichś starych dokumentach znalazł jej numer telefonu, bo mój ukradli mu razem z komórką. Podała mój numer, facet zadzwonił do mnie. Powiedziałam, że jeżeli w ciągu trzech dni nie będę miała półki, to zgłaszam sprawę na policję.
- Tylko się pani skompromituje - odparł zadowolony z siebie.
- Nie, to pan się skompromituje, że połaszczył się pan na 200 złotych. Narobię panu wstydu.
W końcu przyjechał. Ciężko obrażony, ale półkę zrobił. Nawet dość solidną, bo półtora roku wisi i jeszcze nie spadła.

A zakończenia historii będą dwa:
Przyszła dawno niewidziana koleżanka z mężem. Jej mąż kiedyś zajmował się trochę stolarstwem. Obejrzał półkę, stwierdził, że materiały kosztowały góra 80 zł. A ja zapłaciłam 450. Niezła kwota za robociznę.

Drugie zakończenie: Po jakimś miesiącu stolarz jak gdyby nigdy nic zadzwonił do mojej przyjaciółki i spytał: Kiedy malujemy pokój? Nawymyślała mu okropnie, powiedziała, że skoro jej przyjaciółkę (czyli mnie) zwodził przez ponad dwa miesiące, to ona nie chce mieć z nim do czynienia.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 82 (110)