Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Lewanna

Zamieszcza historie od: 12 lipca 2011 - 23:23
Ostatnio: 9 lipca 2012 - 2:19
  • Historii na głównej: 14 z 36
  • Punktów za historie: 11536
  • Komentarzy: 161
  • Punktów za komentarze: 1066
 
zarchiwizowany

#14953

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przez wiele lat mieszkałam na przedmieściach Warszawy. Przedmieścia były typowe - spokojne uliczki, mniej lub bardziej okazałe domki, przy każdym ogródek. Część mieszkańców pracowała „w mieście”, inni mieli jeszcze jakieś kawałki ziemi, które uprawiali. Większość mieszkała tam od pokoleń, znali się wszyscy. Ot, życie jak w małym miasteczku albo na wsi.

Jednym z sąsiadów był pan Kazio (imię zmienione). Pan Kazio wyróżniał się tym, że pił, a właściwie nie trzeźwiał. Ciągle popadał w konflikty z otoczeniem, ale nie bezpośrednie, o nie, na to był za mądry, widocznie nie czuł się na siłach. Pan Kazio po prostu zapamiętywał sobie, jaką kto mu „krzywdę” zrobił, a później wszystko takiemu delikwentowi „wyczytywał”.

Odbywało się to w ten sposób, że pan Kazio, wracając do domu, zatrzymywał się przy każdej posesji i gromkim głosem wyliczał mieszkańcom wszystkie „grzechy”. A grzechy były różne: ktoś mu dwa lata wcześniej nie powiedział „dzień dobry”, ktoś inny mu nie pożyczył worka, jeszcze inny nie chciał się z nim napić wódki albo mu po prostu nie postawił. Ten sąsiad miał psa, którego pan Kazio nie lubił, inny z kolei żonę, która się panu Kaziowi nie podobała. Tamten znowu zadzierał nosa albo miał nieznośne dzieciaki. Inny uprawiał ogródek w sposób, który panu Kaziowi wydawał się niewłaściwy, a jeszcze inny parę lat temu zwymyślał pana Kazia, czego ten nie może mu do dzisiaj darować.

Długo trwało, zanim pan Kazio wrócił do domu, bo nikogo przecież nie mógł pominąć. Opierał się o bramę i furtkę i tak długo wymyślał, aż wygarnął wszystko. Nikt nie reagował, wszyscy byli przyzwyczajeni, że jak słychać od furtki jakieś krzyki, to Kazio do domu wraca.

Ale pan Kazio spełniał też funkcję praktyczną: służył do straszenia dzieci. Jak który gówniarz był nieznośny, to matka albo babka mówiła: „Czekaj, przyjdzie pan Kazio z worem i cię zabierze”. No i wtedy taki mały łobuziak zamieniał się w małego aniołka.

Kiedyś mój trzyletni braciszek bawił się na podwórku. Raptem wpada do domu i niesie wielką torbę słodyczy - jakieś cukierki, batoniki, lizaki. Pytamy, skąd to ma. „Kazio dał” - odpowiedział. Nie mówił jeszcze zbyt dobrze, ale udało nam się z niego wyciągnąć, że pan Kazio zawołał go do furtki, wręczył mu torbę ze słodyczami i powiedział, że ma się go nie bać, bo on bardzo lubi grzeczne dzieci.

Nie ma już tamtych domków, pan Kazio też już dawno odszedł na drugą stronę. Ale zawsze przyjemnie przypomnieć sobie. Chociaż piekielny to ten pan Kazio jednak trochę był.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (234)
zarchiwizowany

#14809

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Najbardziej nie lubię, jak mnie ktoś zaczepia rano. Jestem typową „sową”, wcześnie wstaję, ale późno się budzę, rano potrzebuję trochę spokoju i każda próba agresji wobec mnie ze strony bliźnich może się dla nich źle skończyć.

Kiedyś, idąc do pracy, wstąpiłam do sklepu, żeby sobie nabyć jakąś bułkę i kefirek na śniadanie. Sklep samoobsługowy, grzecznie wzięłam koszyczek, przeniosłam w nim produkty do kasy, wyłożyłam je na taśmę, a koszyczek odstawiłam na stos innych koszyczków.

I raptem słyszę za sobą ryk:
- No i co pani robi?!
Nie przypuszczałam, że tekst ten skierowano do mnie, bo przecież nic niewłaściwego nie zrobiłam. A tu słyszę jeszcze głośniejsze:
- Do pani mówię! Co pani zrobiła?!

Obejrzałam się. Stało za mną jakieś babsko w „kapelusie”, sporo starsze ode mnie, widać po minie, że ma się za damę.
- Koszyki stawia się przed kasą, a nie za kasą! - rozdarło się babsko.
- Odstawiłam tam, gdzie stały inne - odpowiedziałam spokojnie.
- Jak ktoś głupio postawił, to pani też tak musi? - wrzasnęła „dama”.

Krzyk budzi. Zwłaszcza rano. Toteż nareszcie obudziłam się i z potulnej słuchaczki zmieniłam się w piekielną klientkę.

- Jak pani śmie zwracać mi uwagę! - wrzasnęłam. - Pracuje pani w tym sklepie? Jeżeli tak, to proszę się wziąć za przestawianie koszyków, skoro uważa pani, że źle stoją.
- Ja tu nie pracuję - powiedziało babsko znacznie ciszej.
- To jakim prawem zaczepia pani klientów?
Baba coś zaczęła marudzić, ale ja już byłam na dobre rozpieklona.

- Cisza! - wrzasnęłam. - Jestem dorosła, nie robię nic złego i nie życzę sobie, żeby mnie pouczano! Przychodzę tu robić zakupy, a nie wysłuchiwać głupich uwag! - i dalej darłam się jeszcze w tym stylu. Baba zaniemówiła.

Kątem oka zauważyłam, że młode ekspedientki robią wszystko, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Puściłam do nich oko i dalej nadawałam:
- Nie wpuszczajcie takich osób do sklepu, bo wam wszystkich klientów wypłoszą. Do czego to podobnie, żeby człowiek nie mógł spokojnie zrobić zakupów, bo jest narażony na zaczepki. - Po czym zapłaciłam za nabyte produkty i z godnością opuściłam sklep.

Tytułem wyjaśnienia dodam: baba była stara, ale ja też niemłoda. Jestem, że tak powiem, produktem skończonym, bo dawno, dawno temu usiłowano mnie dobrze wychować i poniekąd odniesiono sukces. Ale w takich sytuacjach zapominam o dobrym wychowaniu. I dlatego nie mogę się nadziwić, że młodzi ludzie pokornie słuchają wymyślań i boją się odezwać. Fakt, są w gorszej sytuacji, młodzi są, zapewne wpajano im szacunek do starszych. Ale nie wszystkim starszym ten szacunek się należy - co widać i słychać. A na agresywną babę wystarczy głośno wrzasnąć, żeby zobaczyła, iż ma godnego siebie przeciwnika.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (210)
zarchiwizowany

#14630

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Raz w życiu byłam w sanatorium i już na pewno nigdy nie pojadę, chyba że mnie zwiążą i wywiozą.

Wszystko przez moją piekielną współlokatorkę. Okazało się bowiem, że nie ma pojedynczych pokoi, tylko same podwójne (przerobione, ciasnota straszna). Trafiła mi się pani spod ciemnej gwiazdy.

Przede wszystkim zaczęła rządzić i wydawać mi polecenia. Była kilka lat starsza, więc pewnie stąd przekonanie, że nie marzę o niczym innym, tylko o tym, żeby ktoś mną kierował. Oczywiście ignorowałam jej polecenia, co ją wyprowadzało z równowagi.

Bywalców sanatoriów można podzielić na dwie grupy: tych, którym coś dolega i chcą się leczyć oraz tych, którzy przyjechali się zabawić. Ja należałam do pierwszej grupy, współlokatorka do drugiej. A raczej chciała należeć, ale nie było chętnych - tych paru facetów, którzy byli na naszym turnusie, rozglądało się za młodszymi i ładniejszymi. Albo chlali piwo w swoich pokojach. Współlokatorka była niezadowolona, bo jej nie zapraszali. Nikt jej nie zapraszał - nawet na telewizję, chociaż obiecali. A ona była wielką amatorką telewizji i przez tych chamów nie obejrzała kolejnych odcinków swoich ulubionych seriali. Poza tym niepotrzebnie zainwestowała w siebie - cała waliza nowiutkich ciuchów, ekstra makijaż - i nic. Skandal!

Nie miała gotówki, do bankomatu daleko, więc postanowiła, że jak ja będę robiła zakupy, to ona zapłaci kartą, a ja jej oddam gotówkę. Później okazało się, że muszę jej jeszcze pożyczyć pieniędzy, bo u miejscowej fryzjerki trwała jest znacznie tańsza niż w Warszawie.

Ale to jeszcze nie wszystko. Przyjechała przeziębiona, ja natychmiast od niej złapałam i padłam. No to zaczęło się narzekanie, że spać przeze mnie nie może, bo ja całe noce kaszlę i chrapię. Poszła do apteki i kupiła sobie zatyczki do uszu, które ostentacyjnie do wieczór zakładała. A ja się po prostu dusiłam, brałam leki, ale jakoś wolno skutkowały.

No i kość niezgody - komputer. Wzięłam ze sobą netbooka z mobilnym internetem, żeby nie być odciętą od świata. Wieczorami, zamiast gadać z nią o głupotach, to wolałam pobuszować po sieci. "Wyłącz to natychmiast, bo ci wyrzucę za okno" - powiedziała mi kiedyś.

Denerwowali ją też moi znajomi. Rzadko gdzieś jeżdżę na dłużej przez te moje choróbska, więc wszyscy do mnie wydzwaniali żeby się dowiedzieć, czy żyję i jak się czuję. Nie dość tego - nawet do mnie przyjeżdżali :) Do niej nie dzwonił prawie nikt, czasem, ale bardzo rzadko, córka. Złościła się więc, że mój telefon ciągle brzęczy (w granicach rozsądku, nie w środku nocy czy co kwadrans).

Denerwowało ją też, że jeżdżę na wycieczki. A to właściwie był jedyny pożytek z tego sanatorium, że można było coś ciekawego w okolicy zobaczyć. Dla niej to był idiotyzm, "głupi ludzie chałupy oglądają" - jak mówiła. Gdy przyjechali do mnie znajomi, poszliśmy do jedynego w miasteczku muzeum - nawet jej się nie przyznałam, chyba by mnie pobiła.

Cały czas usiłowała mnie pouczać, ja zwróciłam jej uwagę tylko raz - jak w pełnym makijażu, bez mycia, położyła się spać. Powiedziałam jej, że sobie wysmaruje poduszkę. Przez cały czas dzielnie ignorowałam brudne majtki poniewierające się po całej łazience, zawalony resztkami żarcia stolik, wiecznie rzężące radio, nastawione na jakąś lokalną stację.

Chciałam zmienić pokój. Proponowałam nawet, że dopłacę, żebym tylko mogła być sama. Nie było takiej możliwości.

Pobyt w sanatorium wcale mi nie pomógł. Okazało się, że nie mogę brać wielu zabiegów, a pozostałe mogłam spokojnie wziąć w Warszawie. Przynajmniej nie musiałabym przez miesiąc użerać się z piekielną współlokatorką.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 60 (96)
zarchiwizowany

#14229

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnych sąsiadach będzie :)

Niedzielny poranek. Cieplutko, wszystkie okna pootwierane, głos niesie daleko po osiedlu. Raptem wrzask:
On: Kur*a, na którą ty chcesz iść do tego kościoła?!!
Ona: Ja pier**lę, mogę wcale nie iść!!!
Za chwilę wychodzą z domu - pod rączkę, a jakże. Prawdziwie katolicka rodzina.

Piją oboje, ale ostatnio ona jakby więcej. On ma o to pretensje, awantury są takie, że mury drżą. Ile razy zostałam o trzeciej nad ranem obudzona domofonem - nie zliczę. Guziczki jej się pomyliły - chciała zadzwonić do swojego mieszkania.

Gdy syn był młodszy, chodziła po niego do szkoły. Rodzice wystosowali petycję do dyrektorki, żeby zabroniła jej przychodzić po syna, bo nie życzą sobie, żeby ich dzieci oglądały matkę kolegi w takim stanie. Nawalona była permanentnie.

Dawno, dawno temu, jak jeszcze była milicja, odbywało się u nich przyjęcie. Cały blok chodził w posadach. Zwróciłam uwagę, że jest za głośno - okazało się, że jestem starą, ślepą kur*ą (wcale nie byłam taka stara, ale owszem, nosiłam okulary). Zadzwoniłam po milicję, przyjechali po kilku minutach. Oczywiście najpierw weszli do mnie, bo ja wezwałam. Nie mogliśmy się jednak dogadać, bo hałas był taki, że się wzajemnie nie słyszeliśmy. Poszli więc do sąsiadów. Pijani wszyscy byli nieziemsko, sąsiad nie dość, że nabluzgał milicjantom, to jeszcze poszczuł ich psem (owczarek niemiecki). Rozżaleni stróże prawa wrócili do mnie i spytali, czy będę świadkować na kolegium. Odpowiedziałam, że z rozkoszą.

Świadkowałam. Sąsiad przyszedł z obstawą - trzech młodych chłopów. "No to teraz dostanę" - pomyślałam. Byłam sama, wyskoczyłam z pracy, nie przyszło mi do głowy żeby kogoś wziąć ze sobą. Skład sędziowski już po pierwszej wypowiedzi tego pana zorientował się, z kim ma do czynienia. Dostał grzywnę - wtedy to było osiem milionów, całkiem spora kwota :)

Ale poskutkowało :) Od tamtej pory nie urządzają hucznych przyjęć :) Tyle że kłócą się coraz głośniej...

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (199)
zarchiwizowany

#14060

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
No to i ja dorzucę coś o zbierających na jedzenie.

W warszawskim metrze często można spotkać dziewczynę. Gra na gitarze, śpiewa, towarzyszą jej mały piesek i równie mały kotek. Często coś im wrzucam do puszeczki (gdyby dziewczyna była sama, to pewnie nic bym jej nie dała), kiedyś nawet poczęstowałam zwierzaczki smakołykami, które kupiłam dla mojej kotki (oczywiście najpierw spytałam, czy można). Zwierzaki zdrowe i ładne, dziewczyna sympatyczna i komunikatywna.

Kiedyś zatrzymałam się przy nich i zaczęłam szukać w portmonetce piątaka. Z drugiej strony podeszła piekielna - pani ok. siedemdziesiątki. I jak zaczęła ryczeć na dziewczynę: że do czego to podobne, że taki upał, że ona znęca się nad zwierzętami, że zmusza je do żebrania.

Dziewczyna próbowała się tłumaczyć, że mieszka na poddaszu, gdzie naprawdę jest upał, a tu jest chłodno, bo klimatyzacja. Do piekielnej nie docierało. Dopiero jak ja zabrałam głos, to przestała się wydzierać.

A ja też się rozdarłam: że jakie żebranie, że przecież dziewczyna pracuje, bo nie wyciąga ręki, tylko gra i śpiewa, a my jej za to płacimy. Że nikogo nie zmusza do płacenia. Że śliczne, zadbane zwierzaczki budzą sympatię, zachęcają do uzupełniania puszki, więc tym samym zarabiają na swoje utrzymanie.

Nawet nie darłam się długo. Piekielna zrobiła minę, jakby miała ochotę mnie opluć, i oddaliła się z godnością. Dziewczynie ulżyło - widać było, że jest zażenowana sytuacją. A przecież nie powinna, bo w końcu naprawdę pracowała a nie żebrała.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (206)
zarchiwizowany

#14022

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Postanowiłam i ja dorzucić swoją historyjkę o piekielnych. Wprawdzie byłam tylko świadkiem, głównymi bohaterami byli piekielny pasażer i piekielny kierowca autobusu, ale przeżyłam prawdziwy horror.

Działo się to kilkanaście lat temu. Wracałam z pracy. Musiałam się przesiąść z autobusu przyśpieszonego do zwykłego. Przystanek "przesiadkowy" znajdował się tuż za skrzyżowaniem dwóch ulic, na niewielkim wzniesieniu. Przed skrzyżowaniem (trochę w bok) teren obniżał się i dość stromo spadał w kierunku niewielkiej rzeczki czy raczej większego strumyka.
W autobusie pasażerów było sporo, ale uwagę zwracała głównie trójka: dziewczyna z dzieckiem (mniej więcej dwuletnim) w wózku i towarzyszący jej dwaj podpici młodzi faceci. Też wysiadali na tym przystanku. Pech (a może bezmyślność kierowcy) sprawiły, że drzwi zaczęły się zamykać w trakcie ich wysiadania i przycięły wózek. Dziecku nic się nie stało, ale jeden z podpitych facetów okropnie się zdenerwował i pobiegł nawymyślać kierowcy. Od słowa do słowa, zaczęli się wyzywać coraz głośniej, w końcu pijaczek złapał kierowcę "za frak" i wyciągnął z autobusu. Na przystanku zaczęli się lać aż echo szło.
A tymczasem autobus powolutku zaczął jechać do tyłu. Miał z górki, więc zaczął przyśpieszać. W środku pełno ludzi, drzwi pozamykane, nie wszyscy zdążą do pierwszych (otwartych) drzwi żeby wysiąść, a z tyłu ta górka i rzeczka.
Ludzie na przystanku zaczęli krzyczeć, ja chyba najgłośniej. Było paru młodych facetów, darłam się na nich, żeby odciągnęli walczących od siebie, bo przecież kierowca musi zatrzymać autobus. Nikt się nie ruszył. Tylko któryś raczył zadzwonić po policję.
Na szczęście przy samym skrzyżowaniu stała latarnia, autobus troszkę skręcił i walnął w nią tyłem. Latarnia się wygięła, posypało się szkło. Ludzie zaczęli na siłę otwierać drzwi i wysiadać z autobusu.

A kierowca i pijaczek dalej uprawiali zapasy, nie widząc ani nie słysząc co się dzieje dookoła.

Nie wiem, jak skończyła się ta historia, bo nadjechał mój autobus. Kierowca nawet nie zainteresował się, co się dzieje z autobusem opartym o latarnię. Zabrał pasażerów i pojechał. Ja też pojechałam, bo w domu czekała ciężko chora mama, która każde moje spóźnienie przypłacała atakiem histerii.

Przez dłuższy czas straszyła rozbita latarnia na skrzyżowaniu. A później przystanek "przesiadkowy" przeniesiono w inne miejsca - na zupełnie płaskim terenie.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 74 (124)