Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Lewanna

Zamieszcza historie od: 12 lipca 2011 - 23:23
Ostatnio: 9 lipca 2012 - 2:19
  • Historii na głównej: 14 z 36
  • Punktów za historie: 11536
  • Komentarzy: 161
  • Punktów za komentarze: 1066
 

#21930

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka o barku sałatkowym przypomniała mi szwedzki stół.

Otóż jakiś czas temu moja przyjaciółka była na bardzo ważnym zjeździe, sami naukowcy z najwyższej półki. Hotel czterogwiazdkowy, eleganckie śniadanie podano w formie szwedzkiego stołu. Był to ostatni posiłek, kiedy zastosowano szwedzki stół, bo naukowcy byli tak wygłodzeni, że w ciągu kilku minut zniknęło z niego dosłownie wszystko, dla następnej grupy gości zostały puste półmiski (cud że i one nie zostały pożarte).

Moja przyjaciółka była zbulwersowana: jak tak można, kwiat polskiej nauki, a właściciele hotelu, w obawie przed bankructwem, musieli każdemu wydzielić jego porcję i podstawić pod nos. Nikt nie chodził głodny, ale skończyło się obżarstwo.

Pomyślałam sobie, że dziewczyna pewnie trochę przesadza, wydawało mi się niemożliwe, żeby kulturalni ludzie żarli tak bez opamiętania. I myślałam tak do chwili, kiedy też zostałam zaproszona na wyjazdową konferencję.

Hotel był wprawdzie zaledwie trzygwiazdkowy, ale za to pełen przedstawicieli kultury, wiele twarzy znanych z telewizji. Pierwsze wspólne śniadanie - oczywiście szwedzki stół. Dla mnie nieco za wcześnie, ograniczyłam się do kawy i kanapki z twarożkiem, mogłam więc poobserwować współbiesiadników.

Rozmaitość potraw była duża, niektórzy najwyraźniej postanowili spróbować wszystkiego. Mleczna zupa, jajecznica, parówki, jajka na miękko, duży wybór wędlin, serów, jakichś twarożków i past do chleba. No i oczywiście pomidory, ogórki rzodkiewka, papryka. Każdy, kto zdołałby zeżreć choć po odrobinie wszystkiego, musiałby to odchorować.

Było parę osób, które wolały delektować się poranną kawą, reszta żarła w iście olimpijskim tempie. Rekordy biła pewna pani w mocno zaawansowanym wieku, która nakładała sobie solidne porcje wszystkiego. Nie tak, żeby spróbować, ale jak chłopu do kosy. Oczywiście nie dała rady zjeść wszystkiego, większość pozostała rozmazana na talerzykach. Sama nie zjadła, ale zadbała o to, żeby nikt tego nie ruszył. Za darmo, więc jej się należało.

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 592 (678)

#21575

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka opowiedziana przez stolarza, który kiedyś robił mi szafki do kuchni.

Stolarz ten jest człowiekiem pracowitym i solidnym, dba o jakość swoich wyrobów, ale czasem zdarzają mu się wpadki. Wtedy przyjmuje reklamacje bez gadania, bo zależy mu na opinii klientów, w końcu jeden poleca drugiemu, więc ważne żeby był zadowolony.

Pewnego dnia zgłosiła się do niego klientka z reklamacją. Otóż pękła rama w wersalce, którą dla niej zrobił kilka dni temu. Bardzo była niezadowolona. Stolarz pojechał, zabrał wersalkę, wymienił ramę na nową i odwiózł klientce. Oczywiście przeprosił.

Minęło kilka dni i ta sama klientka znowu zawitała do jego sklepiku. Była wściekła - znowu pękła rama w wersalce. Znowu więc kurs do klientki. Otworzył mu pan domu i zaprosił do salonu. Stolarz wszedł i mowę mu odjęło.

Na wersalce przed telewizorem siedziały trzy baby - klientka i jej dwie córeczki. Każda ponad sto kilo żywej wagi. Nogi podwinięte pod siebie, rozparte wygodnie, pojadając ciasteczka oglądały jakiś pasjonujący serial.

Stolarz się zdenerwował. Taki ciężar to rzadko które drzewo wytrzyma, trzeba by ramę zrobić z hartowanej stali. Bez zastanowienia powiedział głośno, że ta wersalka nie była obliczona na udźwig 350 kilogramów i on nie ma zamiaru po raz drugi naprawiać uszkodzenia, które powstało nie z jego winy. Oczywiście został okropnie zwymyślany przez panie i niemal wyrzucony za drzwi.

Następnego dnia okno wystawowe w jego sklepiku było całe zasmarowane bigosem...

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 860 (898)

#21322

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka o akwizytorze - zdaje się, że oboje byliśmy piekielni.

Działo się to jakiś czas temu. Siedzę sobie grzecznie w domu, a tu raptem dzwonek do drzwi. Znaczy ktoś z sąsiadów, bo obcy dzwonią domofonem. Otwieram, a tam jednak obcy. I natychmiast zaczyna gadać:

- Na polecenie spółdzielni wszystkie drzwi mają być wymienione do końca kwietnia. Jestem z firmy takiej i takiej, tu mam dla pani naszą ofertę, mamy bardzo duże rabaty.

- Ma pan pismo? - Pytam grzecznie.

- Jakie pismo? - Zdumiał się.

- Ze spółdzielni. Że pokrywa koszt wymiany drzwi. Skoro wydaje polecenie, to znaczy, że koszty bierze na siebie.

Aż się zapluł, jak mi zaczął tłumaczyć, że przecież to nie spółdzielnia ma płacić, że oni proponują takie atrakcyjne rabaty, że drzwi takie piękne i solidne.

Trochę go przyhamowałam:

- Proszę pana, skoro spółdzielni nie podobają się moje drzwi, to może je sobie wymienić, ale na swój koszt. Ja jestem z nich zadowolona, podobają mi się, nie zamierzam wymieniać, nie mam zamiaru zapłacić ani złotówki.

Znowu zaczął coś bełkotać o atrakcyjności oferty, czym mnie tylko wkurzył.

- Pismo ze spółdzielni albo wynocha. - Powiedziałam grzecznie.

Chyba zrozumiał, że tu nic nie sprzeda, bo oddalił się szybko i bez pożegnania.

A zakończenie historii jest fajne: od kilku dni na drzwiach wejściowych do bloku wisi kartka ostemplowana przez spółdzielnię, która informuje, że wszyscy akwizytorzy proponujący wymianę drzwi i okien działają bez porozumienia ze spółdzielnią i jeżeli się na nią powołują, to robią to bezprawnie.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 683 (719)

#20776

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rejestrując się na Allegro podałam do wysyłki adres miejsca pracy - listonosz zawsze chodzi w godzinach, kiedy jestem w pracy, więc tu mi będzie łatwiej odbierać. Zamawiałam głównie książki, które przesyłano listami poleconymi, gdy czasem nabyłam coś większego, co należało przesłać paczką, prosiłam sprzedającego o zmianę adresu do wysyłki. Pan paczkowy jeździ wieczorami, czasem nawet koło 22.00, nie było więc problemu z odbiorem.

System działał znakomicie. Oczywiście do czasu. Pewnego dnia nabyłam sobie obrazek - nie żadne dzieło sztuki, zwykły dekoracyjny bibelot, ale na tyle duży, że należało go przesłać paczką. Napisałam więc do sprzedającej z Wrocławia, że proszę o zmianę adresu do wysyłki, przelałam pieniądze i zaczęłam czekać.

Pechowo dopadła mnie grypa, przeleżałam w łóżku parę dni, kiedy już wstałam, przypomniałam sobie o obrazku. Telefon do pani z Wrocławia - paczka została dawno wysłana, niestety, wysyłała córka, nie zauważyła prośby o zmianę adresu, paczka poszła na adres z Allegro. Podała numer przesyłki, przeprosiła - trudno, stało się, przecież jej nie zabiję.

W pracy nikt nie widział żadnej paczki dla mnie. Udałam się na miejscową pocztę (w tym samym budynku, dwa piętra niżej), dziewczyny mnie znają, żadnej paczki nie było, przecież by zatrzymały. Poradziły, żeby zadzwonić do rozdzielni, podały numer. Przy okazji odebrałam plik służbowej korespondencji.

Wróciłam do firmy, zadzwoniłam do rozdzielni. Podałam numer przesyłki. Panienka sprawdziła w komputerze i poinformowała mnie, że ponieważ nikt paczki nie odebrał, to została odesłana do nadawcy i już jest w drodze do Wrocławia.

Trudno, co robić. Znowu telefon do pani sprzedającej z informacją, że otrzyma paczkę z powrotem. Obiecała odesłać natychmiast po jej otrzymaniu, na swój koszt.

Zabrałam się do przeglądania przyniesionej z poczty korespondencji, a tu raptem wciśnięte między listy awizo. Trudno było cokolwiek na nim odczytać, widocznie listonosza kaligrafii nie uczono, ale pieczątka była wyraźna: przesyłkę należy odebrać z Poczty Głównej. Nie z tej, którą mam dwa piętra niżej, ale z tej, do której mam spory kawałek, nie ma czym dojechać, więc spacer jest całkiem konkretny, a pogoda mało sprzyjająca.

Nie miałam wyjścia - nikt ze współpracowników nie wybierał się w tamtym kierunku, musiałam ruszyć w drogę. Odstałam swoje w kolejce i ze zdumieniem odebrałam paczkę, na której widniało moje nazwisko. Oczywiście zawierała kupiony przeze mnie obraz.

Kolejny telefon do sprzedającej, paczka się znalazła, transakcję możemy uznać za zakończoną. I tylko jeszcze przez chwilę zastanawiałyśmy się, jakim cudem paczka, która rzekomo była w drodze do Wrocławia, znalazła się nagle na warszawskiej Poczcie Głównej. Wnioski nasuwały się same: albo mają pracowników „kompetentnych inaczej”, albo mają taki bajzel, że sami się w nim nie mogą połapać.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 366 (422)

#20665

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia może nie tyle piekielna co śmieszna, ale trochę piekielności jednak zawiera.

Kilkanaście lat temu mojej koleżance zepsuła się kuchenka gazowa. Stara już była (kuchnia a nie koleżanka), nie było sensu jej reperować. Na nową natomiast nie było kasy. I tu pomocną dłoń wyciągnęła przyszła teściowa - właśnie sobie kupiła nową kuchenkę, taką wypasioną, ale starej się jeszcze nie pozbyła, sprawna jest, chętnie odda ją w dobre ręce, na pewno jeszcze kilka lat podziała.

Problem był tylko jeden: transport. Niby niedaleko jak na warszawskie warunki, ale kuchenka sama nie przejdzie, do osobowego się nie zmieści, a właściciele furgonetek żądali kwot o wiele przewyższających jej wartość.

Narzeczony postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Pożyczył gdzieś nieco odrapany wózeczek i umówił się z trzema kolegami, żeby przewieźć kuchenkę na tymże wózeczku. Oczywiście pod osłoną nocy, bo pojazd mało reprezentacyjny, a droga przebiegała przez ścisłe centrum Warszawy, gdzie za dnia kłębią się tłumy ludzi.

Czas oczekiwania na zapadnięcie ciemności chłopcy skracali sobie popijaniem piwa. Kiedy wreszcie nadeszła pora by wyruszyć, mieli już trochę w czubach, ale szli o własnych siłach i transport przebiegał całkiem sprawnie.

Do czasu. Byli już niedaleko miejsca przeznaczenia, kiedy natknęli się na patrol policji. Policjanci nie mieli najmniejszych wątpliwości - czterech młodych podpitych facetów z kuchenką, na pewno ją gdzieś ukradli, a teraz wloką do pasera. Na złodziei wprawdzie nie wyglądają, ale kto by tam oceniał ludzi po wyglądzie.

Chłopcy zostali aresztowani i wraz z kuchenką odprowadzeni na posterunek. Wcale nie taki pobliski, kawałek dodatkowej drogi musieli zrobić. Od wtrącenia do lochów uratowała ich wyciągnięta w środku nocy z łóżka teściowa, która przybyła, rozpoznała własnego jedynaka i jego kolegów, złożyła oświadczenie, że kuchenka była jej własnością, oddała ją dobrowolnie, a ten dziwny transport to nie żaden happening ani prowokacja, tylko chęć zaoszczędzenia na transporcie.

Chłopcy i kuchenka byli wolni (teściowa też), można było ruszać w dalszą drogę. Poprosili policjantów o wypisanie jakiegoś kwitu, żeby móc się wylegitymować w razie spotkania z innym patrolem, ale policjanci stanowczo odmówili. I wtedy jeden z chłopaków oświadczył, że jeżeli sytuacja się powtórzy, to on ma to gdzieś, nie będzie z tą cholerną kuchenką ganiał przez całą noc po mieście, wraca do domu i idzie spać.

Szybko okazało się, że powiedział to w złą godzinę. Byli już tylko kilka kroków od miejsca przeznaczenia, kiedy z ciemności wyłonił się kolejny patrol. Nieszczęśni transportowcy mieli ochotę porzucić przeklętą kuchenkę i uciec, ale w porę przypomnieli sobie, że policjanci są uzbrojeni i lepiej ich nie denerwować.

Na szczęście policjanci okazali się wyrozumiali, kuchenka nie musiała odbywać kolejnej wycieczki na posterunek, wystarczył telefon. Wyprawa była zakończona. Chłopcy tak się ucieszyli, że przez trzy dni leczyli kaca. I przysięgli sobie uroczyście, że więcej nie podejmą się takiego transportu, choćby miały od tego zależeć losy świata.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 581 (649)

#20601

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałam kiedyś przyjaciółkę, taką jeszcze z czasów liceum. Z bardzo porządnej, zamożnej rodziny, powodziło im się doskonale. Raptem nastąpiła jakaś zła passa - najpierw zachorował i umarł ojciec, potem zaczęła chorować mama.

Moja przyjaciółka nie była odporna psychicznie, przeżywała to wszystko okropnie. Kiedy mamę zabrano do szpitala i wiadomo już było, że z niego nie wróci, wpadła w depresję. No i wtedy okazało się, jak dobrze mieć sąsiada.

Swojego sąsiada znała głównie z widzenia. Aż tu raptem zapukał i zaproponował pomoc. Otóż jest psychologiem, pracuje w telefonie zaufania, ma doświadczenie w psychoterapii, chętnie jej pomoże. Bez żadnego wynagrodzenia, w końcu jest najbliższym sąsiadem. Tylko gdyby mogła mu wydzielić jakiś kącik w swoim wielkim mieszkaniu (ponad 100 m) żeby mógł sobie spokojnie popracować, bo oni z żoną i dwójką dzieci gnieżdżą się w maleńkim pokoiku z kuchnią i nawet mowy nie ma o chwili spokoju.

Moja przyjaciółka przystała na tę propozycję, pozwoliła mu się urządzić w małym pokoiku, dała mu klucze od mieszkania. Zaczęła się psychoterapia - trochę niefortunnie, bo pan psycholog najpierw postanowił pozbyć się mnie. Próbował nas pokłócić, jątrzył między nami, ale nie odniósł sukcesu, bo byłyśmy zżyte jak siostry i miałyśmy do siebie zaufanie.

Zbliżała się Wielkanoc, mojej przyjaciółce nastrój się nie poprawiał. W Wielką Sobotę rano dzwoni do mnie psycholog: w nocy zmarła mama mojej przyjaciółki, córka była przy niej do końca, nałykała się jakichś prochów i teraz leży na OIOM-ie. Chciałam oczywiście pędzić na pomoc, ale psycholog twierdził, że panuje nad wszystkim: nakarmił i wyprowadził psa, zadzwonił do rodziny zmarłej, mieszkającej ok. 400 km od Warszawy - przyjadą w poniedziałek wieczorem. A do szpitala nie mam po co jechać, bo na OIOM mnie nie wpuszczą, był i sprawdził. Mogę więc spokojnie świętować.

Oczywiście nie w głowie mi było świętowanie w takiej sytuacji. Podobnie jak ciotce mojej przyjaciółki, która miała przyjechać w poniedziałek wieczorem, ale nie wytrzymała, w niedzielę rano zapakowała rodzinę do samochodu i już wczesnym popołudniem byli w Warszawie. Wielkie było ich zdziwienie, gdy zobaczyli, co się dzieje w domu żałoby.

Otóż odbywało się tam huczne przyjęcie. Przy suto zastawionym stole rodzinka i przyjaciele sąsiadów, po mieszkaniu gania cała gromada rozbawionych dzieciaków, wystraszony pies zamknięty w sypialni. Sąsiedzi u siebie nie mieli warunków, żeby przyjmować gości, skorzystali więc z pustego chwilowo mieszkania, żeby trochę poświętować w większym gronie.

Ciotka mojej przyjaciółki wściekła się: jej siostra leży w kostnicy, siostrzenica walczy o życie, należałoby to może uszanować. No i trafiła kosa na kamień - goście byli oburzeni, że przerwano im przyjęcie, przecież mieszkanie i tak stoi puste, jak można tak psuć komuś święta. Z trudem udało się ich wyprosić. Do końca nie mogli zrozumieć, że nie mieli prawa urządzać imprezy w cudzym mieszkaniu, tym bardziej w takiej sytuacji.

Kiedy moja przyjaciółka wróciła ze szpitala, sąsiedzi powitali ją wielką awanturą. Przecież sama dała im klucze, więc pretensje o skorzystanie z nich były co najmniej niestosowne. Nie słuchali żadnych argumentów, obrazili się śmiertelnie. Na szczęście wkrótce potem wyprowadzili się.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 893 (925)

#19582

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielnej panience z rybnego.

Rzecz miała miejsce kilkanaście lat temu. Stałam sobie grzecznie w kolejce do budki z rybami, na pobliskim bazarku, po ryby dla kota. Zanosiło się na dłuższe stanie, bo panienka ruszała się jak mucha w smole. W końcu jednak przyszła kolej na mnie, poprosiłam o kilka kawałków mrożonego morszczuka.

Panienka najwyraźniej miała zły dzień. Przy wyciąganiu ryby z lodówki skaleczyła się w palec. Krew kapie, zbiera mi się na wymioty, pani za mną pozieleniała na twarzy, a panienka nic, buch rybę na wagę, podaje mi kwotę do zapłaty i zaczyna pakować.

Nie wytrzymałam.
- Czy pani oszalała? - Pytam grzecznie.
- Bo co? - Nadęła się panienka.
- Bo ta ryba jest cała we krwi i nie mam zamiaru jej kupować.
Panienkę szlag trafił. Zaczęła się na mnie drzeć, że nie dość, że krzywdę sobie zrobiła i ją boli, to ja jeszcze marudzę i wstrzymuję kolejkę.

Kolejka poparła mnie jednogłośnie, nikt nie miał ochoty na ryby z krwią tej panienki. Pod budką rozpętało się piekło, każdy krzyczał swoje, padały argumenty o AIDS i temu podobne, panienka wyzywała wszystkich klientów jak leci, bo ona przecież jest zdrowa, a my się jej czepiamy.

W końcu z zaplecza wyszedł szef, kazał jej iść i opatrzyć sobie rękę, po czym zaczął nas obsługiwać. Zakrwawione ryby wrzucił do oddzielnej skrzynki, pewnie później, po opłukaniu, z powrotem trafiły do lodówki.

Budka funkcjonuje do dzisiaj, panienka nie została zwolniona. Ja już tam nie kupuję - chyba że mam ochotę na śledzia w puszce :)

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 485 (517)

#18829

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dalszy ciąg opowieści o moim „ulubionym” banku.

Miałam kiedyś kartę kredytową „Partner”. Skorzystałam z niej tylko raz, w sytuacji podbramkowej, procenty omal mnie nie dobiły. Ale nie miałam lepszego pomysłu na kredyt, więc trzymałam tę kartę na wszelki wypadek.

W końcu upłynął termin jej ważności. Bank przysłał mi następną kartę, ale nie aktywowałam jej, bo się wahałam, czy na pewno będzie mi potrzebna. No i pewnego dnia dostaję z banku rachunek - opłata za dwie karty: za tę już nieważną i za tę jeszcze nieważną.

Oczywiście wycieczka do banku. Panienka z okienka nie mogła zrozumieć o co mi chodzi: mam przecież dwie karty, więc powinnam za nie płacić. Nie jej problem, że obie nieważne - opłata należy się i już.

Oczywiście zrobiłam piekło - łatwo mi to na szczęście przychodzi. Stanęło na moim - opłatę pobrali tylko od jednej karty. I tylko za parę dni, bo jednak zrezygnowałam z niej. Długo mnie namawiali, żebym nie rezygnowała, ale im powiedziałam, że boję się, że znowu będą chcieli mnie okraść. Nawet się nie obrazili.

Jakiś czas później przysłali mi do domu inną kartę - widocznie uznali, że mam niedobór. Zadzwoniłam do banku i mówię, że nie chcę tej karty, nie życzę sobie, żeby mi przysyłali jakiekolwiek karty kredytowe. Tym razem rozmawiałam z panem, ale też był bystry. Mówi do mnie: „To niech ją pani odniesie do banku”.

Wytłumaczyłam panu jasno i przystępnie, że nie mam najmniejszego zamiaru odnosić czegoś, czego nie zamawiałam i co przysłano mi bez mojej akceptacji. Nie będę też wysyłać pocztą. Jeżeli im zależy, to niech sami do mnie przyjadą - mogę się umówić, ale w dogodnych dla mnie godzinach. Albo mogę ją pociąć i wyrzucić do kubła. Pan wahał się przez chwilę, w końcu zaproponował, żebym odniosła „przy okazji”. Karta do dzisiaj leży w szufladzie.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 381 (427)

#18830

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W Warszawie działało (nie wiem, może jeszcze działa) wydawnictwo, które zajmowało się wydawaniem i dystrybucją „poradników”. Może te poradniki były nawet dobre, tyle że w małej, kilkuosobowej firmie, która płaciła innej firmie za obsługę księgowo-kadrową i nie miała na etacie żadnych pracowników administracyjnych - naprawdę nie były potrzebne.

Ale przecież nie chodzi o to, żeby zapewnić odbiorcy to czego potrzebuje, tylko żeby sprzedać towar. I otóż pewnego pięknego dnia owo wydawnictwo przysłało nam sporą paczuszkę, w której była cała masa mądrych rzeczy. Nie przeczytałam tego dokładnie, wrzuciłam do szafy i spokój.

Po pewnym czasie dostajemy fakturę z owego wydawnictwa (naprawdę nie pamiętam, jak ono się nazywa, bo chętnie bym podała) opiewającą na dość wysoką kwotę. Dzwonię więc do nich, żeby się dowiedzieć o co chodzi. Okazało się, że błędem było nieprzeczytanie wszystkiego - malutką czcionką napisali tam, że jeżeli nie odeślemy im paczki w określonym terminie, to znaczy, że akceptujemy przesłane materiały, zapłacimy za nie i czekamy na następne. Nie pomogły żadne tłumaczenia, że to niezgodne z prawem itp. - oni tak mają, więc musimy zapłacić. Po kilku dniach przyszła kolejna paczka, tym razem już z fakturą. I z ponagleniem - straszyli sądem za niezapłacenie pierwszej faktury.

Po krótkiej naradzie z dyrektorem doszliśmy do wniosku, że ich olewamy. Niech nas podają do sądu - zobaczymy, kto wygra.

Do sądu nie podali, wydzwaniali tylko i bombardowali pismami. Koniecznie chcieli rozmawiać z dyrektorem, a ten się zaparł, że nie będzie z nimi gadał, więc wszystko spadło na mnie. W końcu ustaliłam, że przyjadą i odbiorą sobie paczkę (nie zamierzałam im tego odsyłać na nasz koszt), a co do zapłaty, to ich problem - mają się zastanowić, co zrobią.

Paczka przeleżała w szafie chyba ze dwa lata, nikt się po nią nie zgłosił, w końcu jakaś litościwa ręka wywaliła ją na makulaturę.

Myślicie, że to koniec historii? Otóż wcale nie.

Mój szef przeszedł na emeryturę, ale przychodził do firmy, trochę nam pomagał. Pewnego dnia znowu dostaliśmy paczkę z tego przesławnego wydawnictwa. No i znowu dzwonię do nich. Przypomniałam im poprzednią historię, poradziłam, żeby sobie zapisywali, kogo nie udało się naciągnąć i nie próbowali po raz drugi.

No i tu panienka z wyraźną satysfakcją w głosie oznajmiła mi, że przecież zamawialiśmy u nich ten poradnik i dlatego wysłali. Pytam, kto zamawiał, panienka na to, że pan N. Teraz ja byłam górą, powiedziałam:
- Pan N. nie jest pracownikiem naszej firmy, nie ma prawa niczego dla nas zamawiać.
Panienka jeszcze usiłowała coś negocjować, ale ją wyśmiałam.

Pan N., czyli mój szef-emeryt, stał koło mnie i ryczał ze śmiechu. Opowiedział mi, jak wyglądało to „zamawianie”. Siedział sobie właśnie zapracowany, kiedy zadzwonił telefon. Odebrał, jakaś panienka zaczęła mu tłumaczyć, jak to ich poradniki ułatwiają pracę. Zapytała w końcu, czy chce taki poradnik, słuchał jednym uchem, więc odruchowo odpowiedział „dobrze”. Panienka zapytała o nazwisko, więc się przedstawił. Skorzystali więc z okazji i wysłali. W poszukiwaniu frajerów naprawdę nie mieli sobie równych.

Ciekawa jestem, ile firm udało im się nabrać.

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 472 (554)

#18603

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na moim osiedlu mieszkańcy parterów mają pod balkonami ogródki. Niektórzy urządzili je naprawdę pięknie, aż przyjemnie wyjść na balkon i popatrzeć. Ale ogródki te bywają również kością niezgody - mieszkańcy wyższych pięter zazdroszczą, też by tak chcieli, starają się więc uprzykrzyć życie sąsiadom z parteru.

W mojej klatce, ale w sąsiednim pionie, w mieszkaniu na parterze często zmieniają się lokatorzy. Różni byli, ale większość z nas nie miała z nimi żadnych scysji. Do czasu.

Pewnego dnia do tegoż właśnie mieszkania wprowadziła się znana dziennikarka z telewizji. Sąsiedzi chwalili, że miła, ja zamieniłam z nią zaledwie parę razy „dzień dobry”, rozmawiałam raz, rzeczywiście wydawała się miła. Opowieść o jej ciężkim życiu w naszym bloku znam głównie od sąsiadów, którzy byli z nią najbardziej zaprzyjaźnieni, część historii opowiedziała mi sama.

Otóż, ponieważ było właśnie piękne lato, zapragnęła wykorzystać posiadany ogródek i gdy tylko odwiedzali ją znajomi, urządzała kameralne garden party. Wszystko spokojnie, kulturalnie, bez głośnej muzyki i hałasów, pewnie, że coś tam było słychać na wyższych piętrach, ale często w mieszkaniach lokatorzy zachowują się głośniej.

Te przyjęcia bardzo się nie spodobały pani z drugiego piętra i postanowiła położyć im kres. W iście piekielny sposób. Otóż ni z tego ni z owego bogu ducha winnym ludziom zaczynała się sypać na głowy ziemia spod kwiatków, lać woda, spadać rozmaite śmieci. Oczywiście nie obyło się bez interwencji policji i straży miejskiej - nic babie nie udowodniono, nikt jej za rękę nie złapał.

Ale kiedyś miała pecha. Jeden z gości dziennikarki spóźnił się i szedł z parkingu akurat w chwili, kiedy z drugiego piętra zaczął się „ostrzał” - tym razem nadgniłymi jabłkami. Oczywiście zrobił zdjęcia. Dowód był, baba zapłaciła mandat za śmiecenie - podobno całkiem spory. Nie wiem, czy dziennikarka pozwała ją prywatnie, bo wkrótce wyprowadziła się, a piekielnej baby pytać przecież nie będę. Mam tylko nadzieję, że to nie ona wykurzyła dziennikarkę, ale po prostu ta znalazła sobie coś lepszego, albo może w ogóle wyniosła się na swoje.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 422 (470)