Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Lewanna

Zamieszcza historie od: 12 lipca 2011 - 23:23
Ostatnio: 9 lipca 2012 - 2:19
  • Historii na głównej: 14 z 36
  • Punktów za historie: 11536
  • Komentarzy: 161
  • Punktów za komentarze: 1066
 
zarchiwizowany

#21736

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historyjka opowiedziana przez moją ciotkę.

Ciotka jest osobą bardzo spokojną i kulturalną. Nie ma zwyczaju wtrącać się w sprawy innych ludzi, zwracać im uwagi czy próbować wychowywać. Ale czasem i ona nie wytrzymuje.

Jechała kiedyś autobusem, naprzeciwko niej siedziała paniusia w dość zaawansowanym wieku, posilająca się wydobywanymi z torby śliwkami. Kiedy już się najadła, wysmarowane sokiem palce wytarła o siedzenie obok siebie.

Ciotka nie wytrzymała:
- No i co pani zrobiła? Teraz ktoś na tym usiądzie i się ubrudzi.

Wyglądająca nobliwie starsza pani obrzuciła ją stekiem wyzwisk i to takich, jakich ciotka w życiu nie słyszała. Darła się na cały autobus, przeklinając ciotkę i całą jej rodzinę kilka pokoleń wstecz i do przodu.

Ciotkę zamurowało, a kiedy odzyskała głos, zdołała tylko wydusić z siebie:
- Kobieto, nie dość że na złe zrobiłaś, to jeszcze się kłócisz.

W odpowiedzi usłyszała jeszcze parę grubszych przekleństw, po czym paniusia wysiadła.

W autobusie było sporo ludzi, nikt nie zareagował. Może liczyli na to, że nigdy nie trafią na zasmarowane siedzenie?

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (170)
zarchiwizowany

#21718

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o dostawcach telewizji kablowej, internetu i innych „cudów”.

Kilkanaście lat temu postanowiłam zmienić dostawcę telewizji kablowej - dotychczasowy dobił mnie pisemkiem, w którym oznajmił, że wprawdzie podnosi mi opłatę, ale za to po mocno obniżonych cenach podłącza do sieci iluś tam abonentów.

Nie zależało mi, żeby ktoś moim kosztem miał obniżoną cenę za przyłączenie, więc rozwiązałam umowę (wtedy jeszcze było łatwiej) i podpisałam z nowym dostawcą.

Przyszli dwaj fachowcy, żeby mnie podłączyć. Telewizor mam w dość nietypowym miejscu, nie na środku mieszkania tylko w kąciku. Panowie wymyślili sobie, że wykują dziurkę z przedpokoju do pokoju i kabel puszczą pod sufitem.

Mieszkanie świeżo po remoncie, ściany śnieżnobiałe wygładzone cekolem, a oni chcą mi taką dekorację zrobić? Oczywiście nie zgodziłam się. No to panowie wpadli na pomysł, żeby puścić dołem, po podłodze. Akurat na trasie kabla wypadały drzwi, więc każdy przez nie przechodzący zahaczałby o niego. Mogłaby być kupa śmiechu, jakby się kto wywalił, ale też się nie zgodziłam.

Panowie byli oburzeni: to jak mają ten kabel położyć? Oznajmiłam, że za listwą podłogową dookoła pokoju. Oj, zmartwili się, to strasznie dużo kabla wyjdzie. Wobec tego poinformowałam ich, że zaraz mogą zaoszczędzić cały kabel, bo ja właściwie telewizji mieć nie muszę.

W końcu zrobili jak chciałam, poszli. Wszystko działało dobrze, ale oczywiście do czasu. Nagle obraz zaczął okropnie „śnieżyć”. Oczywiście telefon do dostawcy, przyślą fachowca.

Przysłali. Długo oglądał, sprawdzał, badał, obejrzał nawet skrzynkę na schodach, w końcu doszedł do wniosku, że dociera do mnie za słaby sygnał. Pozakładał jakieś „żabki” na kablu, które miały ten sygnał wzmocnić, i poszedł.

No i znowu przez jakiś czas działało dobrze, a że historia lubi się powtarzać, to znowu nawaliło. Telefon, przyślą fachowca, czekam.

Przyszedł. Pierwsza rzecz, którą zobaczył, to owe „żabki” na kablu.
- Kto pani to gó*wno założył? - spytał.
- Sama sobie założyłam - odpowiedziałam ze złością.
Spojrzał zdumiony, w końcu załapał ironię.
- Sygnał ma pani za mocny - zdiagnozował.

Zdjął „żabki”, pomajstrował coś w skrzynce na schodach, zaczęło działać. Od tamtej pory bywa różnie: raz śnieży, raz nie, w czasie deszczu obowiązkowo. Na szczęście mało oglądam, więc mi to specjalnie nie przeszkadza. Zastanawiam się tylko, skąd oni biorą takich „fachowców”?

Podobni „fachowcy” instalowali mi internet, ale to już całkiem inna opowieść...

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (150)
zarchiwizowany

#21428

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Grasowała kiedyś po Warszawie cwana Cyganka, która robiła ludzi „na obrączkę”. Metoda była prosta: zatrzymywała się o trzy kroki przed upatrzonym delikwentem, udawała, że coś podnosi z ziemi, po czym wołała, że znalazła złotą obrączkę. Bardzo była zachwycona tym faktem, ale ponieważ złoto nie było jej potrzebne, to usiłowała sprzedać tę obrączkę rzeczonemu delikwentowi.

Nadziałam się na nią dwa razy. Po raz pierwszy koło pracy - godziny wczesnoporanne, ja jeszcze nie całkiem obudzona, ale już na tyle przytomna, że po wzięciu obrączki do ręki zorientowałam się, że jak na swoje rozmiary jest ona dziwnie lekka. Złoto przecież trochę waży. Cyganka usiłowała mnie przekonać, że to na pewno czyste złoto, wprawdzie ona znalazła, ale złoto jej niepotrzebne, a pieniądze bardzo, sprzeda mi ją za 50 złotych, a ja sprzedam za dużo wyższą cenę i zrobię majątek.

Oczywiście nie przekonała mnie, ze mną rano ciężko się rozmawia. Zostawiłam ją, chociaż coś tam jeszcze gadała, udałam się do pracy, przy porannej kawie zaczęłam się budzić i myśleć. Otóż odniosłam wrażenie, że gdy Cyganka podnosiła obrączkę z ziemi, to słychać było ciche brzęknięcie. Jakby coś upadło. Gdyby ją podnosiła a nie upuściła, to nie miało prawa nic brzęczeć. Czyli chciała mnie oszukać. Dobrze, że byłam czujna!

Jakiś czas później spotkałam ją koło domu. Też rano. Nie wiem, czy to była ta sama, dla mnie one są nie do odróżnienia, w każdym razie działała tą samą metodą: podniosła coś z ziemi i ruszyła do mnie.

- Powinnaś starać się zapamiętać twarze ludzi, których zaczepiałaś - poradziłam jej życzliwie. - Mnie już raz usiłowałaś nabrać.

Nie czekała na moje dalsze uwagi tylko skręciła w boczną uliczkę i pomknęła przed siebie jak błyskawica.

Ale to jeszcze nie koniec historii. Kiedyś wpada do firmy nasza koleżanka, strasznie zaaferowana i już od progu krzyczy:

- Znalazłam na ulicy złotą obrączkę!

Obejrzeliśmy ją wszyscy i stwierdziliśmy, że to tombak, bo podejrzanie lekka. Koleżanka nie uwierzyła nam, pobiegła do jubilera, zapłaciła za wycenę, werdykt był taki sam jak nasz: tombak.

Do dzisiaj nie wiem, czy nasza koleżanka rzeczywiście znalazła tę obrączkę, czy też kupiła ją sobie od cwanej Cyganki, tylko głupio było jej się przyznać. W każdym razie przez kilka dni chodziła z mocno skwaszoną miną.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (264)
zarchiwizowany

#21379

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
No to ja też o ZUS-ie.

Kiedy obywatel RP skończy 100 lat, przysługuje mu jakaś ngroda z tej instytucji. Jakaś dodatkowa emerytura czy coś.

Dużo to ich nie kosztuje, rzadko kto dożywa takiego wieku. Ale zdarza się. ZUS próbuje oszczędzać na wszelkie sposoby, więc i tu znalazł metodę.

Tak się złożyło, że mama mojego, mocno już sędziwego, kolegi skończyła 100 lat. Oczywiście złożył stosowne papiery, coby mamusia dostała ową zusowską nagrodę. No i co? No i nic. Ostatnio widziałam się z nim jak minęły cztery miesiące od chwili urodzin mamusi. ZUS wcale się nie kwapił z wypłatą. Niewykluczone, że liczy na to, iż staruszka - z przyczyn naturalnych - nie będzie mogła odebrać pieniążków.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 233 (259)
zarchiwizowany

#21099

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wiele jest tu opowieści o piekielnych staruchach, więc dla kontrastu dorzucę coś o piekielnych młodych.

Firma, w której swojego czasu pracowałam, miała siedzibę w starym, wielkim gmachu, w którym mieściło się również kilka innych firm oraz różne sale konferencyjne, które administratorzy budynku wynajmowali różnym organizacjom czy stowarzyszeniom.

Na naszym piętrze była również taka sala, pewna organizacja wynajmowała ją tylko w soboty. Była tu też mała kuchenka, którą zawiadywała miła pani, powiedzmy Kasia. Panowie z organizacji dogadali się z panią Kasią: ponieważ ona nie pracuje w soboty, a oni bez porannej kawy nie potrafią pracować, to wszystko, co potrzebne do zaparzenia kawy przygotuje im w piątek przed wyjściem z pracy, a oni w sobotę rano przyjdą, zrobią sobie kawę w termosach i wezmą się za robotę. Oczywiście kawę, cukier i śmietankę przynosili sobie sami.

Wszystko funkcjonowało bez zarzutu przez parę miesięcy - do czasu, kiedy w naszej firmie pojawili się młodzi praktykanci.

W piątek wyszłam z pracy trochę wcześniej, w poniedziałek zjawiłam się pierwsza. Powitała mnie zapłakana pani Kasia. Ktoś ukradł kawę, którą przygotowała dla pracujących w sobotę, zrobili jej awanturę, bo bez kawy nie mogli się dobudzić, a najbliższy sklep był zamknięty i musieli po tę kawę latać kawał drogi. Zarzucili jej niesolidność. Pani Kasia pytała, czy nie wiem, kto ostatni wychodził w piątek, może jacyś obcy się kręcili, bo przecież żaden swój nie ruszyłby tej kawy, wszystko stało przygotowane na tacy jak zwykle, nigdy nic nie zginęło.

No i cóż się okazało? Otóż nasi młodzi praktykanci po prostu wzięli sobie tę kawę. Nie ukradli, tylko wzięli, bo przecież stała na wierzchu, więc można brać. Na pretensje pani Kasi odpowiedzieli oburzeni: „Wielka awantura o dwie łyżeczki kawy”. Nie docierało do nich, że to nie chodziło o dwie łyżeczki, ale o kompletny brak kawy, którą sobie przywłaszczyli. Nie mogli zrozumieć, że są ludzie, którzy muszą rano wypić kawę, żeby móc pracować, i że właśnie po to sobie tę kawę zostawili, żeby mieć pewność, że się jej napiją.

Przy młodych dość szybko nauczyłam się, że wszystko należy chować - cokolwiek leżało na biurku, zaraz się im przydawało, nieważne czy to książka, długopis, pieniądze, papierosy czy chusteczki do nosa. Leży na wierzchu, więc jest do wzięcia. Tego, kto wziął, nie sposób było znaleźć.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (223)
zarchiwizowany

#19571

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść o piekielnym Piotrusiu, cwanym psie i ogłupionej straży miejskiej - trochę straszna i trochę śmieszna


Parę lat temu moi najbliżsi sąsiedzi przeprowadzili się do większego mieszkania - w tym samym bloku, ale w innej klatce. Po pewnym czasie urządzili dość huczne przyjęcie. Narodu się zbiegło co niemiara, szybko doszliśmy do wniosku, że zabraknie nam alkoholu. Gospodarz domu, Piotruś, wyruszył więc do sklepu żeby uzupełnić zapasy, a przy okazji zabrał psa żeby go trochę przewietrzyć.

Poszli obaj i przepadli. Bawiliśmy się wesoło, więc początkowo nie zwracaliśmy na to uwagi, ale po pewnym czasie zaczęliśmy się niepokoić. No i wtedy pojawiła się sąsiadka z drugiej klatki. Przyprowadziła psa. Siedział u niej na schodach, poszczekiwał i drapał w drzwi, poznała go i odprowadza do właścicieli.

Nasz niepokój sięgnął zenitu: pies jest, ale gdzie Piotruś? Wszyscy momentalnie wytrzeźwieliśmy i zaczęliśmy organizować akcję ratowniczą. Wtedy nasza zguba, z siatką pełną butelek, nareszcie się zjawiła.

Oczywiście Piotruś opowiedział nam, co się przydarzyło. Wychodząc z psem nie zabrał smyczy ani kagańca, nie odczuwał potrzeby, bo pies posłuszny, ciemna noc i żywej duszy na ulicy. Ledwo minął nasz blok natknął się na strażników miejskich. Zażądali zapłacenia mandatu za puszczanie psa luzem, więc piekielny Piotruś wyparł się własnego psa - ot, łazi sobie jakiś, całkiem obcy, nie mają ze sobą nic wspólnego. Pies mądry, zorientował się, że coś jest nie tak, minął rozdyskutowaną grupkę i udał się do „cioci”. Do swojego mieszkania nie mógł się dostać, bo domofon, ale w klatce, gdzie mieszkała zaprzyjaźniona sąsiadka, domofonu nie ma, więc bez trudu poradził sobie z drzwiami wejściowymi, wdrapał się na pierwsze piętro i zaczął dobijać do jej mieszkania. Całe szczęście, że sąsiadka jeszcze nie spała, bo biedny psina pewnie by nocował na schodach.

A dlaczego Piotrusia nie było tak długo? Otóż po rozstaniu ze strażą miejską udał się do sklepu nocnego, dokonał zakupów, okrężną drogą wrócił pod dom, bo przebiegli strażnicy cały czas szli za nim i bał się szukać psa. Kiedy w końcu znudziło im się śledzenie i poszli w głąb osiedla, zdenerwowany Piotruś zaczął poszukiwania pupila - nawoływał i pogwizdywał, ale po psie nie było najmniejszego śladu, więc w końcu, zrozpaczony, postanowił wrócić do domu...

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (277)
zarchiwizowany

#19167

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść o głuchym hydrauliku

Kilka lat temu przeprowadzano w naszym bloku remont centralnego ogrzewania. No i słusznie, należało się. Remont wykonywała jakaś prywatna firma. W mieszkaniach to fachowcy za wiele nie robili, powymieniali tylko zawory, ale w piwnicy była już grubsza robota. Na szczęście jeszcze przed sezonem grzewczym, nikomu więc to nie przeszkadzało.

Wreszcie nastąpił dzień zakończenia robót i rozruchu technicznego. Osobistego udziału nie brałam, byłam w pracy. Po powrocie do domu zakosztowałam jednak skutków remontu w całej pełni. W mieszkaniu coś buczało, wyło, rzęziło, po pięciu minutach zaczęłam szukać źródła dźwięków, po piętnastu byłam gotowa wyprowadzać się.

Oczywiście ten koszmarny hałas wydobywał się z kaloryferów. Zadzwoniłam więc do administracji z prośbą, żeby coś zrobili, bo tego naprawdę nie da się wytrzymać.

Przysłali mi hydraulika. Strasznie był zdziwiony, czego ja chcę. Przecież w mieszkaniu jest cichutko (tak cichutko, że nawet kot schował się do wersalki ze strachu). Myślałam, że może rzeczywiście mam jakieś omamy, może zwariowałam i to w głowie tak mi buczy. No ale przecież chyba nie, jeszcze godzinę temu byłam całkiem normalna...

Upewniłam się, że hydraulik na pewno nic nie słyszy. - Nic a nic - stwierdził. No i wtedy wstąpiło we mnie złe. Zwymyślałam go strasznie, kazałam iść do laryngologa, niemal siłą wypchnęłam go za drzwi, bo usiłował protestować. Posłałam jeszcze za nim kilka bardzo brzydkich wyrazów, złapałam telefon i zadzwoniłam do administracji.

Uprzejmą panią poinformowałam, że jeszcze raz mi przyślą tego głuchego hydraulika, to nie ręczę za siebie i może dojść do nieszczęścia. Poprosiłam o numer telefonu do szefa firmy zajmującej się remontem, zadzwoniłam do niego i...

No i usłyszałam bardzo gorące przeprosiny. Owszem, już wiedzą, ludzie dzwonili, puścili za duże ciśnienie, ale już zostało zmniejszone, za pół godziny powinno już być cichutko, bardzo przepraszają i proszą jeszcze o chwilę cierpliwości.

Rzeczywiście, wycie powoli cichło, już wkrótce wszystko doszło do normy, nawet szumu nie było słychać.

I tylko do dzisiaj nie wiem, czy ten hydraulik naprawdę był głuchy jak pień i nic nie słyszał, czy nie wiedział skąd ten hałas i nie chciało mu się szukać przyczyny.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (189)
zarchiwizowany

#18483

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historie z Allegro cieszą się sporym powodzeniem, opiszę więc jedną z moich przygód z tym serwisem.

Otóż wystawiłam książkę „O czym szumią wierzby” z ilustracjami Rychlickiego. Kupił ją jakiś Niemiec, który władał tylko ojczystym językiem. Dogadaliśmy się, przypomniałam sobie całą „niemczyznę” przyswojoną w liceum. Facet zbierał wszystkie wydania tej książki ilustrowane przez różnych rysowników, miał już sporą kolekcję. Sympatyczny, widać że pasjonat. Podałam numer IBAN, pieniądze szybko wpłynęły, wysłałam książkę, transakcja zakończona pomyślnie, komentarze pozytywne.

Jakiś czas później kolejna zagraniczna transakcja - ale tym razem kupującą była Polka mieszkająca w Anglii. Kupiła książkę za 5 złotych, bardzo się dziwiła, że za wysyłkę musi zapłacić 15. Taka jest taryfa pocztowa, nie mam na to wpływu. Doradziłam jej, żeby podała adres kogoś w Polsce, z kim będzie się kontaktowała - przecież ludzie jeżdżą do Anglii, ona też pewnie czasem przyjeżdża do Polski, książkę może odebrać, będzie taniej. Napisała, że się namyśli.

Po tygodniu odezwała się, że jednak poprosi o wysyłkę do Anglii. No i tu zaczął się cyrk. Podałam numer IBAN, okazało się, że pieniądze wróciły do niej. Zadzwoniłam więc do banku, żeby się dowiedzieć, czy zaszły jakieś zmiany - okazało się, że nie, że podaję dobry numer konta, pieniądze powinny wpłynąć.

Użerałam się z nią prawie półtora miesiąca, efektem są negatywne komentarze. Za książkę oczywiście nie zapłaciła, twierdziła, że siedem razy wykonywała przelew i pieniądze do niej wracały. Zasypywała mnie mailami zarzucając mi niekompetencję, bo przecież nie umiem jej podać właściwego numeru konta. Pisała z pozycji osoby bywałej w świecie, która ma do czynienia z kompletną kretynką z europejskiego zadupia.

No i powiedzcie, czy nie prościej było dowiedzieć się przed zakupem, ile będzie kosztowała wysyłka książki do Anglii, zamiast później rezygnować w taki skomplikowany sposób? Zresztą nawet gdyby napisała, że rezygnuje z zakupu, bo koszt wysyłki jest zbyt wysoki, to jakoś byśmy się dogadały.

Okazuje się, że łatwiej dogadać się z obcokrajowcem niż z rodakiem.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (184)
zarchiwizowany

#16330

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o piekielnym stolarzu

Moja przyjaciółka znalazła w internecie stolarza, który robi różne poprawki mebli, dorabia półki, maluje mieszkania, a w dodatku jest niedrogi.

Tak się złożyło, że potrzebowałam dorobić dwie półki. Wzięłam namiary, umówiłam się. Nie bardzo mi się podobał, bo wyglądał na alkoholika, ale co tam, pić z nim nie będę przecież. Wymierzył ścianę, pobrał zaliczkę (200 zł), poprosiłam o pokwitowanie, umówiliśmy się za trzy tygodnie.

Czekam. Cisza. W końcu zadzwoniłam. Przyjedzie w poniedziałek. W poniedziałek czekałam cały dzień, nie przyjechał. Zadzwoniłam - będzie jutro, bo jak jechał do mnie, to mu się samochód zepsuł. Jutro oczywiście nie przyjechał. Jeszcze parę razy umawiał się ze mną, ale ciągle coś mu stawało na przeszkodzie. W końcu przestał odbierać telefony.

Poinformowałam przyjaciółkę, jak mnie zrobił w konia. 200 zł niby niedużo, ale zawsze lepiej w księgarni zostawić niż dać komuś na wódę. Moja przyjaciółka usiłowała dodzwonić się do niego, ale nie odbierał.

Znowu minęły dwa tygodnie. W końcu wysłałam mu SMS-a, że zgłaszam sprawę na policję. Po dwóch godzinach Dzwoni moja przyjaciółka, że stolarz się odezwał. Podobno w jakichś starych dokumentach znalazł jej numer telefonu, bo mój ukradli mu razem z komórką. Podała mój numer, facet zadzwonił do mnie. Powiedziałam, że jeżeli w ciągu trzech dni nie będę miała półki, to zgłaszam sprawę na policję.
- Tylko się pani skompromituje - odparł zadowolony z siebie.
- Nie, to pan się skompromituje, że połaszczył się pan na 200 złotych. Narobię panu wstydu.
W końcu przyjechał. Ciężko obrażony, ale półkę zrobił. Nawet dość solidną, bo półtora roku wisi i jeszcze nie spadła.

A zakończenia historii będą dwa:
Przyszła dawno niewidziana koleżanka z mężem. Jej mąż kiedyś zajmował się trochę stolarstwem. Obejrzał półkę, stwierdził, że materiały kosztowały góra 80 zł. A ja zapłaciłam 450. Niezła kwota za robociznę.

Drugie zakończenie: Po jakimś miesiącu stolarz jak gdyby nigdy nic zadzwonił do mojej przyjaciółki i spytał: Kiedy malujemy pokój? Nawymyślała mu okropnie, powiedziała, że skoro jej przyjaciółkę (czyli mnie) zwodził przez ponad dwa miesiące, to ona nie chce mieć z nim do czynienia.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 82 (110)
zarchiwizowany

#16171

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja koleżanka twierdzi, że żeby pracować na poczcie, trzeba zdać test na brak inteligencji. Czasem zastanawiam się, czy nie ma racji. Przytoczę dwie historyjki na potwierdzenie jej tezy.

Jestem osobą leniwą i nie chciało mi się wyrobić sobie odpowiednio skomplikowanego podpisu, więc podpisuję się pierwszą literą nazwiska. Bank tego nie kwestionuje, w pracy akceptują, więc jest ok. Okazuje się, że niezupełnie. Nadawałam paczkę na poczcie, wypełniłam druczek i podpisałam się jak zwykle. A panienka do mnie:
- Za krótki podpis.
Zdębiałam. - Jak to za krótki, zawsze się tak podpisuję. (Przy odbiorze przesyłek należy wpisać pełne imię i nazwisko, natomiast przy nadawaniu wystarczy parafka).
- Ja tego nie mogę przyjąć, niech pani tu jeszcze coś dopisze - mówi panienka.
- Co mam dopisać, życiorys? - spytałam.
Wkrótce potem panienka, mimo młodego wieku, została naczelniczką urzędu pocztowego. Nie dziwię się, tak skrupulatnej osobie, która pilnuje, żeby klienci mieli właściwe podpisy, takie stanowisko się po prostu należy.

Historyjka druga. Wysyłałam list do jakiejś miejscowości o typowo polskiej nazwie, już nie pamiętam, ale były tam polskie znaki diakrytyczne, trudno było podejrzewać, że to zagraniczna nazwa. Panienka w okienku: sceniczny makijaż, dekolt do pasa, dwucentymetrowe tipsy, guma do żucia i śmiertelnie znudzona mina:
- To ma iść za granicę? - pyta.
- Nie, przecież widzi pani, że to polska nazwa - mówię.
- Nie znam takiego miasta - odpowiada panienka.
No i tu ja okazałam się nierozgarnięta i przeceniłam panienkę.
- „Nie ma takiego miasta Londyn” - zacytowałam mój ulubiony film.
Panienka okropnie się zdziwiła:
- To ma iść do Londynu?
Widać było, że nie bardzo wie, czy Londyn to miasto, państwo, czy może jeszcze co innego...

Wyszłam z poczty trzymając się ściany. Ze śmiechu, oczywiście.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 94 (152)