Profil użytkownika
Nidaros ♂
Zamieszcza historie od: | 16 maja 2012 - 3:03 |
Ostatnio: | 13 kwietnia 2013 - 20:54 |
O sobie: |
"A ja myślę, że całe zło tego świata bierze się z myślenia. Zwłaszcza w wykonaniu ludzi całkiem ku temu nie mających predyspozycji." (A.S.) |
- Historii na głównej: 39 z 62
- Punktów za historie: 42047
- Komentarzy: 301
- Punktów za komentarze: 3956
zarchiwizowany
Skomentuj
(6)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia Iron86 przypomniała mi zeszłoroczny epizod w przedszkolu u młodego.
Przedszkole rokrocznie ma swoją "ramówkę" - spektakle na Dzień Matki, Ojca, Dziadka, Babci, Na Boże Narodzenie, i tak dalej, i tak dalej... Zostałem poproszony przez przedszkolankę o udział w spektaklu bożonarodzeniowym. Spektakl był obsadzony głównie przez dzieci, ale było też kilka ról dla dorosłych. Miałem być listonoszem, który wręcza Mikołajowi listy od dzieci. Krótki epizod, jedno zdanie ;)
Przedszkolanka załatwiła dla mnie autentyczny współczesny strój listonosza - granatowa kurtkę z logo Poczty Polskiej. Nie był to mundurek-przebranie, tylko zwykły roboczy strój przedstawiciela rodzimej instytucji. Stąd pewnie późniejsza omyłka...
Na przedstawieniu pełna sala - oprócz dzieci zaproszono rodziców i dziadków. Wszyscy chcieli obejrzeć swoje pociechy w akcji. Spektakl przeleciał bez przeszkód, schodzimy ze "sceny" i w tym momencie czuję lekkie tarmoszenie za rękaw.
To jedna z babć miała do mnie ogromną prośbę - czy ja wiem coś w sprawie przesyłki nr xxxx, bo ona reklamacji nie może załatwić od miesiąca.
Próbowałem wytłumaczyć delikatnie, że nie jestem prawdziwym listonoszem. Chyba w końcu zrozumiała, choć nie jestem pewien, czy w głębi ducha nie uznała moich wyjaśnień za czcze wykręty.
Zastanawia mnie, jak ludzie mylą fikcję z prawdą - słyszy się o podchodzeniu do aktorów serialowych i witaniu ich imieniem granych postaci. Iron został wzięty za lekarza. Ja za prawdziwego listonosza. Brak rozeznania w rzeczywistości, zagubienie?
Przedszkole rokrocznie ma swoją "ramówkę" - spektakle na Dzień Matki, Ojca, Dziadka, Babci, Na Boże Narodzenie, i tak dalej, i tak dalej... Zostałem poproszony przez przedszkolankę o udział w spektaklu bożonarodzeniowym. Spektakl był obsadzony głównie przez dzieci, ale było też kilka ról dla dorosłych. Miałem być listonoszem, który wręcza Mikołajowi listy od dzieci. Krótki epizod, jedno zdanie ;)
Przedszkolanka załatwiła dla mnie autentyczny współczesny strój listonosza - granatowa kurtkę z logo Poczty Polskiej. Nie był to mundurek-przebranie, tylko zwykły roboczy strój przedstawiciela rodzimej instytucji. Stąd pewnie późniejsza omyłka...
Na przedstawieniu pełna sala - oprócz dzieci zaproszono rodziców i dziadków. Wszyscy chcieli obejrzeć swoje pociechy w akcji. Spektakl przeleciał bez przeszkód, schodzimy ze "sceny" i w tym momencie czuję lekkie tarmoszenie za rękaw.
To jedna z babć miała do mnie ogromną prośbę - czy ja wiem coś w sprawie przesyłki nr xxxx, bo ona reklamacji nie może załatwić od miesiąca.
Próbowałem wytłumaczyć delikatnie, że nie jestem prawdziwym listonoszem. Chyba w końcu zrozumiała, choć nie jestem pewien, czy w głębi ducha nie uznała moich wyjaśnień za czcze wykręty.
Zastanawia mnie, jak ludzie mylą fikcję z prawdą - słyszy się o podchodzeniu do aktorów serialowych i witaniu ich imieniem granych postaci. Iron został wzięty za lekarza. Ja za prawdziwego listonosza. Brak rozeznania w rzeczywistości, zagubienie?
Przedszkole
Ocena:
67
(175)
zarchiwizowany
Skomentuj
(76)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dziś jakoś od rana sobie tu siedzę, jesteśmy z młodym w ogrodzie, on w gumowym basenie, ja z tabletem - restart po całej traumie związanej z końcem roku. Przeglądam więc swoje konto. Miałem od rana wymianę komentarzy pod paroma wpisami, widzę teraz, że ktoś wszedł w zakładkę moich komentarzy i zminusował bez czytania, jak leci, nawet te, które są pod wpisami zarchiwizowanymi - nie tylko moimi. Mam nadzieję, że mu para zeszła.
Zastanawia mnie, czy po dłuższym czasie obcowania z tą stroną również zacznę się bawić w "kung-fu fighting", doszukiwanie się luk, aby się dopierniczyć, w każdym nowym wpisie, minusowanie jednych za ortografię, a innych za to, że zminusowali kogoś za ortografię.
Dodam, że wpis uważam za jak najbardziej stosowny na stronę, dopi.erd.alactwo to jeden z podstawowych objawów piekielności.
Na pohybel hejterom.
Zastanawia mnie, czy po dłuższym czasie obcowania z tą stroną również zacznę się bawić w "kung-fu fighting", doszukiwanie się luk, aby się dopierniczyć, w każdym nowym wpisie, minusowanie jednych za ortografię, a innych za to, że zminusowali kogoś za ortografię.
Dodam, że wpis uważam za jak najbardziej stosowny na stronę, dopi.erd.alactwo to jeden z podstawowych objawów piekielności.
Na pohybel hejterom.
piekielni.pl
Ocena:
139
(387)
zarchiwizowany
Skomentuj
(8)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Z wczorajszej opowieści starego kumpla, który pracuje w WAM-ie (Wojskowa Agencja Mieszkaniowa) i zawsze, gdy się spotkamy przy piwku, rozwiązuje wór anegdot o swoich petentach z armii.
Jednostka wojskowa. Kontrola odgórna. Rekruci zapędzeni do szorowania fug szczoteczkami. Ma być czysto jak w reklamie Ajaxu czy innego Cifa.
Chłopaki zwijają się ostro, wszystko wymyte, wyszczotkowane, wypolerowane na błysk. Wchodzi dowódca, sprawdza stan.
- G.ówno żeście tu sprzątali! Syf z malarią!
Chłopaki patrzą jeden na drugiego, narobili się jak dzikie osły, a tu opiernicz. Dowódca zapowiada, że za pół godziny wraca i jeżeli nie zastanie takiego porządku, jakiego oczekuje, wyciągnie konsekwencje.
Szybka narada, czego w ogólnym wystroju wnętrza zabrakło.
W końcu jeden z nich bierze pudełko z pasta do podłóg; nie ma czasu pastować całości, bierze więc trochę i rozsmarowuje pod grzejnikami - ciepło sprawia, że zapach pasty rozchodzi się niemal natychmiast.
Wraca dowódca. Wchodzi, skupia się - i twarz mu się rozpromienia.
- No. Jak się chce, to można. I tak trzymać.
Jednostka wojskowa. Kontrola odgórna. Rekruci zapędzeni do szorowania fug szczoteczkami. Ma być czysto jak w reklamie Ajaxu czy innego Cifa.
Chłopaki zwijają się ostro, wszystko wymyte, wyszczotkowane, wypolerowane na błysk. Wchodzi dowódca, sprawdza stan.
- G.ówno żeście tu sprzątali! Syf z malarią!
Chłopaki patrzą jeden na drugiego, narobili się jak dzikie osły, a tu opiernicz. Dowódca zapowiada, że za pół godziny wraca i jeżeli nie zastanie takiego porządku, jakiego oczekuje, wyciągnie konsekwencje.
Szybka narada, czego w ogólnym wystroju wnętrza zabrakło.
W końcu jeden z nich bierze pudełko z pasta do podłóg; nie ma czasu pastować całości, bierze więc trochę i rozsmarowuje pod grzejnikami - ciepło sprawia, że zapach pasty rozchodzi się niemal natychmiast.
Wraca dowódca. Wchodzi, skupia się - i twarz mu się rozpromienia.
- No. Jak się chce, to można. I tak trzymać.
Armia
Ocena:
373
(397)
zarchiwizowany
Skomentuj
(6)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Na linii, z której zazwyczaj korzystam, kontrola biletów to norma. Przeciętnie co drugą jazdę trafia się na kontrolera, więc wsiadanie bez biletu to przysłowiowa bramka samobójcza.
Wczoraj jechałem do centrum. Siadłem sobie z tyłu autobusu i tam właśnie przy mnie złapano gapowicza. Standardowa procedura: mandat, spisanie, pouczenie co do zasad wniesienia opłaty. Parę minut to zazwyczaj trwa, więc zdążyliśmy dojechać do kolejnego przystanku.
Otworzyły się drzwi. Kontroler był doskonale w nich widoczny, w ręku bloczek, na szyi legitymacja.
Wsiada parka w wieku późnolicealnym lub studenckim. Roześmiani, popatrują na kontrolera, biletów jednak nie kasują. OK, ich sprawa, może mają sieciowy...
...jednak nie. Poproszeni o okazanie biletu okazują się być gapowiczami.
Tu zatkało nawet zaprawionego w bojach kanara, zdołał tylko wydukać:
- No przecież państwo mnie widzieli, po co państwo w ogóle wsiadali?
Wzruszyli ramionami, sami najwyraźniej nie pojmując, jak to się mogło stać.
Nie jest to jakaś wybitna piekielność i na samych bohaterach się jedynie odbiła, można by rzec: autopiekielność.
Opisuję to dlatego, że z upływem lat przejawy ludzkiej głupoty/tupetu/braku instynktu samozachowawczego/niepotrzebne skreślić zadziwiają mnie coraz bardziej.
Wczoraj jechałem do centrum. Siadłem sobie z tyłu autobusu i tam właśnie przy mnie złapano gapowicza. Standardowa procedura: mandat, spisanie, pouczenie co do zasad wniesienia opłaty. Parę minut to zazwyczaj trwa, więc zdążyliśmy dojechać do kolejnego przystanku.
Otworzyły się drzwi. Kontroler był doskonale w nich widoczny, w ręku bloczek, na szyi legitymacja.
Wsiada parka w wieku późnolicealnym lub studenckim. Roześmiani, popatrują na kontrolera, biletów jednak nie kasują. OK, ich sprawa, może mają sieciowy...
...jednak nie. Poproszeni o okazanie biletu okazują się być gapowiczami.
Tu zatkało nawet zaprawionego w bojach kanara, zdołał tylko wydukać:
- No przecież państwo mnie widzieli, po co państwo w ogóle wsiadali?
Wzruszyli ramionami, sami najwyraźniej nie pojmując, jak to się mogło stać.
Nie jest to jakaś wybitna piekielność i na samych bohaterach się jedynie odbiła, można by rzec: autopiekielność.
Opisuję to dlatego, że z upływem lat przejawy ludzkiej głupoty/tupetu/braku instynktu samozachowawczego/niepotrzebne skreślić zadziwiają mnie coraz bardziej.
komunikacja_miejska
Ocena:
130
(254)
zarchiwizowany
Skomentuj
(2)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
W tej historii byłem tylko widzem.
Autobus.
Bohaterowie: dresik w wieku gimnazjalnym i pracownik fizyczny przed emeryturą (spalony słońcem, w odzieży roboczej, muskularny, siwy facet).
Dresik: wsiada, siada, odpala telefon ,a z telefonu jakiś łomot, który zapewne jest jego ukochaną muzyką. Po paru minutach pasażerowie mają ochotę wyć, walić głowami w szyby i gryźć poręcze.
- Wyłącz to, młody - polecił mu barczysty.
Młody wzruszył ramionami.
- Wyłącz, mówię. Masz coś z słuchem?
- S..dalaj, dziadu - zaproponował uprzejmie meloman linii miejskiej 210.
Barczystemu mignęło coś niedobrego w oczach:
- Masz k...wa problem gówniarzu? To wysiadaj.
- Weź się, k..wa odp...dol!
- To wysiadaj! K.wa, wyczyszczę tobą chodnik!
Meloman prychnął i wgapił się w okno. Muzykę lekko ściszył, ale nie wyłączył. Barczysty wzruszył ramionami, mrucząc pod nosem "gówniarz".
Po chwili wsiedli kontrolerzy.
Obaj supermani nie mieli biletu... Młody jakoś przestał kozaczyć i chyba nawet łza mu jakaś błysnęła w oku, barczysty bąknął:
- To już czwarty w tym tygodniu, i tak nie zapłacę.
I tak się zastanawiam, kto tu był piekielny.
Świetnie jestem sobie w stanie wyobrazić, że obydwaj panowie popełniają właśnie tekst na portalu.
Barczysty: "Jedzie sobie taki gówniarz i w d...pie ma innych, kompletny brak wychowania"
Młody: "Tak to starsi wymagają od nas kultury, a sami są chamscy"
A prawda jest chyba taka, że trafił swój na swego.
Autobus.
Bohaterowie: dresik w wieku gimnazjalnym i pracownik fizyczny przed emeryturą (spalony słońcem, w odzieży roboczej, muskularny, siwy facet).
Dresik: wsiada, siada, odpala telefon ,a z telefonu jakiś łomot, który zapewne jest jego ukochaną muzyką. Po paru minutach pasażerowie mają ochotę wyć, walić głowami w szyby i gryźć poręcze.
- Wyłącz to, młody - polecił mu barczysty.
Młody wzruszył ramionami.
- Wyłącz, mówię. Masz coś z słuchem?
- S..dalaj, dziadu - zaproponował uprzejmie meloman linii miejskiej 210.
Barczystemu mignęło coś niedobrego w oczach:
- Masz k...wa problem gówniarzu? To wysiadaj.
- Weź się, k..wa odp...dol!
- To wysiadaj! K.wa, wyczyszczę tobą chodnik!
Meloman prychnął i wgapił się w okno. Muzykę lekko ściszył, ale nie wyłączył. Barczysty wzruszył ramionami, mrucząc pod nosem "gówniarz".
Po chwili wsiedli kontrolerzy.
Obaj supermani nie mieli biletu... Młody jakoś przestał kozaczyć i chyba nawet łza mu jakaś błysnęła w oku, barczysty bąknął:
- To już czwarty w tym tygodniu, i tak nie zapłacę.
I tak się zastanawiam, kto tu był piekielny.
Świetnie jestem sobie w stanie wyobrazić, że obydwaj panowie popełniają właśnie tekst na portalu.
Barczysty: "Jedzie sobie taki gówniarz i w d...pie ma innych, kompletny brak wychowania"
Młody: "Tak to starsi wymagają od nas kultury, a sami są chamscy"
A prawda jest chyba taka, że trafił swój na swego.
komunikacja_miejska
Ocena:
92
(222)
zarchiwizowany
Skomentuj
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Kiedy Synu rozpoczął swoją karierę przedszkolną, okazało się, że jeszcze jeden chłopczyk nosi to samo imię. Panie, chcąc ich rozróżnić, przydzieliły tamtemu chłopcu miano, dajmy na to, Staś, a na naszego zaczęły wołać Staszek, mimo, że w domu obsługuje tę pierwszą wersję. Synu na początku nie mógł się oswoić z modyfikacją imienia, w końcu jakoś przywykł...
...parę dni temu odbierałem go z przedszkola. W tym samym momencie, w którym wsunąłem głowę do sali, wołając "Stasiu, chodź do taty!", zrobiła to samo jakaś mama, wołając... "Staszek, mamusia przyszła!".
Chłopcy cały rok funkcjonowali pod "nie swoimi" zdrobnieniami, a wystarczyło zapytać, jak się na nich woła w domu.
Wiem, drobiazg. Ale coś mówi o stosunku do dzieciaka.
...parę dni temu odbierałem go z przedszkola. W tym samym momencie, w którym wsunąłem głowę do sali, wołając "Stasiu, chodź do taty!", zrobiła to samo jakaś mama, wołając... "Staszek, mamusia przyszła!".
Chłopcy cały rok funkcjonowali pod "nie swoimi" zdrobnieniami, a wystarczyło zapytać, jak się na nich woła w domu.
Wiem, drobiazg. Ale coś mówi o stosunku do dzieciaka.
Przedszkole
Ocena:
347
(463)
zarchiwizowany
Skomentuj
(12)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ostatni tydzień przed wakacjami.
Oceny wystawione, czas na drukowanie świadectw, wypisywanie nagród i uzupełnianie dokumentacji.
Właśnie dostałem maila od koleżanki, że od jutra w bibliotece będzie można odebrać nagrody książkowe do wypisania dla uczniów, którzy otrzymają świadectwa z wyróżnieniem.
Pięć sztuk.
W mojej klasie świadectw z wyróżnieniem będzie dziesięć.
Wykonałem telefon do matki, która jest w mojej klasie przewodniczącą trójki, z pytaniem, czy mamy jeszcze fundusz, żeby dokupić brakujące nagrody. Mamy i dokupimy.
Tyle, że sposób rozwiązania tej sytuacji uważam za skandaliczny. Szkoła jest teoretycznie bezpłatna. Rodzice płacą też na komitet rodzicielski. A na koniec roku nie ma pieniędzy, żeby choćby symbolicznie nagrodzić dobrych uczniów za ich całoroczną, ciężką pracę.
Mógłbym kogoś pogryźć z bezsilności.
Oceny wystawione, czas na drukowanie świadectw, wypisywanie nagród i uzupełnianie dokumentacji.
Właśnie dostałem maila od koleżanki, że od jutra w bibliotece będzie można odebrać nagrody książkowe do wypisania dla uczniów, którzy otrzymają świadectwa z wyróżnieniem.
Pięć sztuk.
W mojej klasie świadectw z wyróżnieniem będzie dziesięć.
Wykonałem telefon do matki, która jest w mojej klasie przewodniczącą trójki, z pytaniem, czy mamy jeszcze fundusz, żeby dokupić brakujące nagrody. Mamy i dokupimy.
Tyle, że sposób rozwiązania tej sytuacji uważam za skandaliczny. Szkoła jest teoretycznie bezpłatna. Rodzice płacą też na komitet rodzicielski. A na koniec roku nie ma pieniędzy, żeby choćby symbolicznie nagrodzić dobrych uczniów za ich całoroczną, ciężką pracę.
Mógłbym kogoś pogryźć z bezsilności.
Szkoła
Ocena:
202
(292)
zarchiwizowany
Skomentuj
(32)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Z historii zaległych.
Było tej zimy parę dni/tygodni (niepotrzebne skreślić, nie pamiętam dobrze) wyjątkowo mroźnych. Ot, pod -30. Nie, żeby zaraz białe niedźwiedzie, ale oddech się na kołnierzu krystalizował.
Wyruszyłem dnia tego do pracy środkiem komunikacji miejskiej, gdyż nasz Złomek odmówił kilka dni wcześniej współpracy i wybrał urlop w serwisie. Tupałem właśnie i chuchałem w dłonie na przystanku, czując, że zamiast kości mam ciekły kryształ, gdy uwagę moją przyciągnęło dwóch romskich chłopców, żebrzących o pieniądze.
Zadygotałem i uświadomiłem sobie w tym momencie, co następuje:
1. Chłopcy stanowią razem wzięci 1/2 mojej masy - więc jest im bardzo zimno.
2. Mają zdarte, jesienne kurtki - więc jest im bardzo zimno.
3. Nie mają czapek i szalików - więc jest im bardzo zimno.
4. Nie wyglądają, jakby zjedli/wypili coś gorącego przed wyjściem - więc jest im bardzo zimno.
Czyż nie powinni siedzieć w tym momencie, jak inni chłopcy w ich wieku, w znienawidzonej, ale ogrzanej szkole, gdzie w stołówce czeka ciepły obiad, i biedzić się - o losie! - nad matematyką, przeżywając utrapienia stosowne do wieku?
W tym momencie na przystanek długim, prężnym krokiem wkroczyło dwóch dryblasów ze straży miejskiej, sokolim wzrokiem wypatrując ludzi dogrzewających się "dymkiem". Podszedłem:
- Panowie, macie "klientów", chłopcy są zapewne bez opieki. Mamy obowiązek szkolny, również dla imigrantów, czy nie powinniście odstawić ich do stosownej placówki?
Skrzywili się na tę propozycję babysittingu, ale podeszli, pogadali z chłopakami i zabrali ich ze sobą.
Na drugi dzień chłopcy byli znowu.
Zadzwoniłem po stosowne służby.
Na trzeci dzień byli znowu...
Reakcja jak wyżej. Pytam, czy nie są w stanie wyegzekwować, żeby dzieci miały należytą opiekę.
Odpowiedź:
- Panie, co pan! O polskie dzieci pan się martw, a nie o tych małych brudasów!
Złożyłem skargę. Napisałem też do rejonowej szkoły podstawowej (mają obowiązek wszcząć postępowanie), MOPS-u i inspektora do spraw nieletnich.
Chłopcy przestali się pojawiać.
Nie łudzę się jednak, że dlatego, iż ktoś się nimi zajął. Najprawdopodobniej zmienili rewir.
Było tej zimy parę dni/tygodni (niepotrzebne skreślić, nie pamiętam dobrze) wyjątkowo mroźnych. Ot, pod -30. Nie, żeby zaraz białe niedźwiedzie, ale oddech się na kołnierzu krystalizował.
Wyruszyłem dnia tego do pracy środkiem komunikacji miejskiej, gdyż nasz Złomek odmówił kilka dni wcześniej współpracy i wybrał urlop w serwisie. Tupałem właśnie i chuchałem w dłonie na przystanku, czując, że zamiast kości mam ciekły kryształ, gdy uwagę moją przyciągnęło dwóch romskich chłopców, żebrzących o pieniądze.
Zadygotałem i uświadomiłem sobie w tym momencie, co następuje:
1. Chłopcy stanowią razem wzięci 1/2 mojej masy - więc jest im bardzo zimno.
2. Mają zdarte, jesienne kurtki - więc jest im bardzo zimno.
3. Nie mają czapek i szalików - więc jest im bardzo zimno.
4. Nie wyglądają, jakby zjedli/wypili coś gorącego przed wyjściem - więc jest im bardzo zimno.
Czyż nie powinni siedzieć w tym momencie, jak inni chłopcy w ich wieku, w znienawidzonej, ale ogrzanej szkole, gdzie w stołówce czeka ciepły obiad, i biedzić się - o losie! - nad matematyką, przeżywając utrapienia stosowne do wieku?
W tym momencie na przystanek długim, prężnym krokiem wkroczyło dwóch dryblasów ze straży miejskiej, sokolim wzrokiem wypatrując ludzi dogrzewających się "dymkiem". Podszedłem:
- Panowie, macie "klientów", chłopcy są zapewne bez opieki. Mamy obowiązek szkolny, również dla imigrantów, czy nie powinniście odstawić ich do stosownej placówki?
Skrzywili się na tę propozycję babysittingu, ale podeszli, pogadali z chłopakami i zabrali ich ze sobą.
Na drugi dzień chłopcy byli znowu.
Zadzwoniłem po stosowne służby.
Na trzeci dzień byli znowu...
Reakcja jak wyżej. Pytam, czy nie są w stanie wyegzekwować, żeby dzieci miały należytą opiekę.
Odpowiedź:
- Panie, co pan! O polskie dzieci pan się martw, a nie o tych małych brudasów!
Złożyłem skargę. Napisałem też do rejonowej szkoły podstawowej (mają obowiązek wszcząć postępowanie), MOPS-u i inspektora do spraw nieletnich.
Chłopcy przestali się pojawiać.
Nie łudzę się jednak, że dlatego, iż ktoś się nimi zajął. Najprawdopodobniej zmienili rewir.
System opieki społecznej
Ocena:
202
(264)
zarchiwizowany
Skomentuj
(1)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Niedziela. Msza dla dzieci.
Jedna z nielicznych, które naprawdę są skonstruowane pod małego człowieka; dziecko nie generuje syków zniecierpliwienia i ataku specjalnego pt. "zabójczy wzrok".
Jedna z matek odstawiona chyba raczej na odpust, niż na nabożeństwo: różowy topik bez rękawów, tapeta taka, że strach klepnąć w plecy, by maska nie spadła, blond loki do pasa, których pochodzenia, śmiem przypuścić, naturze nie zawdzięcza. Nieważne.
Obok miniaturka rzeczonej mamy. Lat około czterech-pięciu.
Modlitwa, w której celebrans podsuwa słodkim dzieciętom mikrofon pod buzie, żeby pomodliły się za co i za kogo chcą. Padają intencje typu "za babcię, dziadka, tatusia, pieska i za cały świat". W sumie dość rozrzewniające.
Mała miss również sprintem grzeje po mikrofon, wyraża intencję "za całą moją rodzinę", wraca do matki i, gnąc się w euforycznych zawijasach, głosem wcale niecichym, za to mocno kokieteryjnym, wypala ku konsternacji bliźnich:
- I co, ładnie mnie było słychać przez mikrofon?
Jedna z nielicznych, które naprawdę są skonstruowane pod małego człowieka; dziecko nie generuje syków zniecierpliwienia i ataku specjalnego pt. "zabójczy wzrok".
Jedna z matek odstawiona chyba raczej na odpust, niż na nabożeństwo: różowy topik bez rękawów, tapeta taka, że strach klepnąć w plecy, by maska nie spadła, blond loki do pasa, których pochodzenia, śmiem przypuścić, naturze nie zawdzięcza. Nieważne.
Obok miniaturka rzeczonej mamy. Lat około czterech-pięciu.
Modlitwa, w której celebrans podsuwa słodkim dzieciętom mikrofon pod buzie, żeby pomodliły się za co i za kogo chcą. Padają intencje typu "za babcię, dziadka, tatusia, pieska i za cały świat". W sumie dość rozrzewniające.
Mała miss również sprintem grzeje po mikrofon, wyraża intencję "za całą moją rodzinę", wraca do matki i, gnąc się w euforycznych zawijasach, głosem wcale niecichym, za to mocno kokieteryjnym, wypala ku konsternacji bliźnich:
- I co, ładnie mnie było słychać przez mikrofon?
Milusińscy
Ocena:
42
(140)
zarchiwizowany
Skomentuj
(26)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Estetycznie nie będzie, uprzedzam wszystkich, którzy zdecydowali się spożyć przed monitorem posiłek ;)
Babcia moja ze strony naszej macierzy wychowała się w czasach aranżowanych małżeństw. Tak za pośrednictwem swata. Historia, którą ufetowała mnie, wówczas nieletniego, przydarzyła się którejś z jej licznych sióstr.
Otóż niedoszły pan młody w towarzystwie swego swata odwiedził był potencjalną narzeczoną, tęże siostrę właśnie. Na pozór wizyta przebiegała dobrze; spodobał się, ustalenia szły w pomyślnym kierunku. Pokazał też, że potrafi zjeść i wypić, co pradziad mój był niezwykle cenił, mawiając po staropolsku: "jak kto je, tak pracuje" :)
Pech zrządził, że potrawą, którą potraktowano miłych gości, były knedle ze śliwkami. Knedle po wiejsku, wiadomo: nie supermarketowe groszki, tylko bomby nuklearne, z potrójną śliwką wewnątrz, zalane kwaśną, gęstą jak krem śmietaną z cukrem, którą nożem prawie można było krajać.
Panowie obaj obżarli się ponadprzeciętnie, nawet jak na ówczesne standardy. A śliwki, wiadomo, wpływ na jelita śmiertelnika mają bardzo dobroczynny...
Młody, obudziwszy się w nocy obok swego swata, poczuł, że cosik go "na wnątrzu prze". Wyszedłszy za potrzebą, w sieni nie strzymał: narobił, niestety, do ogromniastych butów ojca swej bogdanki. Przewietrzywszy się co nieco, zaliczył też parokrotnie, już na spokojnie, budkę z serduszkiem i wracać do łoża począł.
Droga wypadła mu przez kuchnię, gdzie zobaczył niedobitki onegdajszego poczęstunku. Pojadł więc mało-wiele, a czego nie dojadł, swatowi swemu donieść chciał. Po ciemku jednak i wpółpijany jeszcze alkierze pomyliwszy, ani zauważył, że wszedł do łóżka swojej pannie... Uchylił pierzyny, ale nie w głowie, a w nogach i usiłował nakarmić knedlami nie jej krasne usta, a... cztery litery:
- Staszeeeek! Jedzże! Knedli żem ci przyniósł!
Panna, również knedlami suto nakarmiona, popiardywała sennie. Ten, biorąc to za dmuchanie, rozzłościł się, mówiąc:
- Czego dmuchasz! Wszak to już zimne!
Panna się ponoć obudziła i larum uczyniła okrutne, intruza wedle siebie widząc.
Miłościwie spuśćmy zasłonę na to, co rozegrało się później, nam wiedzieć wypada jedynie, że ręki panny nie otrzymał.
Babcia moja ze strony naszej macierzy wychowała się w czasach aranżowanych małżeństw. Tak za pośrednictwem swata. Historia, którą ufetowała mnie, wówczas nieletniego, przydarzyła się którejś z jej licznych sióstr.
Otóż niedoszły pan młody w towarzystwie swego swata odwiedził był potencjalną narzeczoną, tęże siostrę właśnie. Na pozór wizyta przebiegała dobrze; spodobał się, ustalenia szły w pomyślnym kierunku. Pokazał też, że potrafi zjeść i wypić, co pradziad mój był niezwykle cenił, mawiając po staropolsku: "jak kto je, tak pracuje" :)
Pech zrządził, że potrawą, którą potraktowano miłych gości, były knedle ze śliwkami. Knedle po wiejsku, wiadomo: nie supermarketowe groszki, tylko bomby nuklearne, z potrójną śliwką wewnątrz, zalane kwaśną, gęstą jak krem śmietaną z cukrem, którą nożem prawie można było krajać.
Panowie obaj obżarli się ponadprzeciętnie, nawet jak na ówczesne standardy. A śliwki, wiadomo, wpływ na jelita śmiertelnika mają bardzo dobroczynny...
Młody, obudziwszy się w nocy obok swego swata, poczuł, że cosik go "na wnątrzu prze". Wyszedłszy za potrzebą, w sieni nie strzymał: narobił, niestety, do ogromniastych butów ojca swej bogdanki. Przewietrzywszy się co nieco, zaliczył też parokrotnie, już na spokojnie, budkę z serduszkiem i wracać do łoża począł.
Droga wypadła mu przez kuchnię, gdzie zobaczył niedobitki onegdajszego poczęstunku. Pojadł więc mało-wiele, a czego nie dojadł, swatowi swemu donieść chciał. Po ciemku jednak i wpółpijany jeszcze alkierze pomyliwszy, ani zauważył, że wszedł do łóżka swojej pannie... Uchylił pierzyny, ale nie w głowie, a w nogach i usiłował nakarmić knedlami nie jej krasne usta, a... cztery litery:
- Staszeeeek! Jedzże! Knedli żem ci przyniósł!
Panna, również knedlami suto nakarmiona, popiardywała sennie. Ten, biorąc to za dmuchanie, rozzłościł się, mówiąc:
- Czego dmuchasz! Wszak to już zimne!
Panna się ponoć obudziła i larum uczyniła okrutne, intruza wedle siebie widząc.
Miłościwie spuśćmy zasłonę na to, co rozegrało się później, nam wiedzieć wypada jedynie, że ręki panny nie otrzymał.
Obyczaje wczoraj i dziś
Ocena:
288
(438)
‹ pierwsza < 1 2 3 > ostatnia ›