Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Peter87

Zamieszcza historie od: 13 maja 2011 - 3:36
Ostatnio: 13 grudnia 2016 - 12:22
  • Historii na głównej: 11 z 24
  • Punktów za historie: 4722
  • Komentarzy: 75
  • Punktów za komentarze: 177
 
zarchiwizowany

#62625

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O dziaduniu rowerowym...

Słowem wstępu

Za środek transportu w pięknym Wrocławiu służy mi rower. Co gorsze (a zarazem ważne w historii) przestrzegam przepisów dotyczących rowerzystów. Tak, również uważam, że są one głupie i pisane przez osobę, która nigdy w życiu na rowerze chyba nie siedziała. Jednak wizja uśmiechniętego pana w niebiesko- szarym mundurze, wręczającego mi karteczkę, która w przyszłości ma za zadanie uszczuplić mój miesięczny budżet o kwotę np. 100zł, powoduje, że wjeżdżam na jezdnie gdy jest to konieczne, a na chodniku swoje zacne 4 litery ściągam z mego jednośladu by go doprowadzić do rowerowej ścieżki, która zaczyna i kończy się nigdzie- dosłownie po środku niczego.


Godzina 6.23 rano, zmierzam do pracy. A, że poniedziałek to 20 już dzień października, ta godzina mrokiem jeszcze spowita. Rower przeprowadzam przez przejście dla pieszych, celem dostania się do chodnika przy autobusowym przystanku. Owym chodnikiem można dojść do drogi dojazdowo- parkingowej pobliskich domków jednorodzinnych. Tam mogę się legalnie poruszać na ramie. Kilkaset metrów dalej znajduje się już szkarłatna droga wybawienia.

Uderzenie w mój lewy bok i głośne przekleństwo. Leżę na ziemi przykryty moim rowerem. Widzę tylko oddalającą się we mgle, niczym nie oświetloną sylwetkę cyklisty. Szybkie sprawdzenie, czy jestem w jednym kawałku i czy mój środek transportu działa. Tak! Nic się z nim nie dzieje. Ludzie się patrzą jak się podnoszę- akurat podjechał autobus... Tak, to wszystko stało się na przystanku przy przejściu dla pieszych. Podprowadzam rower kilka metrów do drogi, wsiadam i jadę. Na szczęście jedynie się otarłem o zbiega i straciłem równowagę.

6.27 rano. Nie, nie goniłem, po prostu jechałem swoim tempem do pracy. Jesteśmy już na ścieżce rowerowej. Dziadunia (człowiek dobrze po sześćdziesiątce) zauważyłem tylko dlatego, bo moje światło odbiło się od jego odblaskowego. Gdy dojechałem do niego, okazało się, że nie posiada żadnego oświetlenia, ani z przodu, ani z tyłu. Dodatkowo ręce ma aż po łokcie oparte na zamontowanym na kierownicy, kolarskim podłokietniku. Bez jakiegokolwiek dostępu do hamulców...

J: Nie za wygodnie panu tak bez hamulców leżeć na tej kierownicy?
D: Spi****aj!
J: Nie ja, tylko to pan sp... no uciekł z miejsca wypadku, który sam pan spowodował
D: Przecież ci nic nie jest
J: No całe szczęście- a jakby było? To skąd by pan wiedział?
D: Było się patrzeć, jak nie uważasz to masz za swoje!
J: Patrzeć? Mgła i ciemno, a pan bez światła jedzie. Jakim cudem miałem cokolwiek zobaczyć. Poza tym jeździ pan po chodniku, na przystanku i to bez dostępu do hamulców. Wjeżdża pan w przechodnia i zostawia poturbowanego. I jeszcze ma pan czelność twierdzić, że to moja wina i "mam za swoje". Może zatrzymamy się i zadzwonimy po policję by ustalili czyja wina to była?
D: (...) 'tu powinna się znajdować jakaś odpowiedź, ale dziadunio nie powiedział nic'.

Może powinienem mieć trochę więcej szacunku do starszych, a nie na publicznym forum nazywać tego pana "dziadunio", ale poziomem swojej kultury udowodnił, ze na szacunek nie zasłużył. Słowa "przepraszam" nie usłyszałem.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (281)
zarchiwizowany

#61998

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie wiem do końca co z tym teraz zrobić, ale ktoś mocno mi nadepnął na odcisk i mam ochotę teraz temu komuś się odwdzięczyć. Ale od początku...
Od ładnych kilku lat zajmuję się fotografią. Nie pracuję jako fotograf, ale mam taki zamiar. Obecnie jestem na etapie zbierania sprzętu na start. Mimo to zdarzają mi się "fuchy", które są raczej charytatywnie pod warunkiem, że pozostawiam sobie prawa autorskie do zdjęć, "nabywca" zgadza się abym mógł je zamieścić w moim portfolio i na stronie internetowej, a ja zgadzam się na publikację ich pod warunkiem zaznaczenia, że to ja jestem ich autorem. I tak kilka moich prac trafiło na strony internetowe kilku organizacji, a nawet do dwóch książek i kilku przewodników.

5 ostatnich sezonów letnich pracowałem w USA na obozie (rodzaj wymiany studenckiej). Pracowałem dla ogromnej organizacji o nazwie Girl Scouts of Connecticut. Moloch jest organizacja non profit. W skrócie nie mogą zarobić, muszą wydać wszystko to co zarobili, chyba, że jest to im darowane. A, że ludzie coraz mniej chętnie ich wspierają finansowo, cięcia widać na każdym kroku. Głównie za sprawą fatalnego wręcz zarządzania finansami (Ameryka, Ameryką, ale takiego nepotyzmu i kumatorstwa w HR to w żadnej polskiej firmie nie ma!). Jeśli cokolwiek zostaje pod koniec roku (w USA rok fiskalny kończy się z końcem września) to jest to wręcz przejadane i marnowane, tak aby na 30 września było 0 w kasie. Po czym jak planują budżet na kolejny rok, nie wiedzą ile będzie i lecą cięcia. Przez ostatnie 5 lat zamknęli 4 obozy letnie, dwa ograniczyli tylko do tzw. "day camp" (rodzaj półkolonii), obcięli dofinansowania na sprzęt i szkolenia, w stajni pojawia sie coraz mniej koni, a także, jak się już pewnie domyślacie, zabrakło pieniędzy na fotografa. Dla smaczku dodam, że jak się na początku lipca okazało, że obóz zarobi za dużo pieniędzy, to aby trochę wydać, wynajęto Melexa, aby szacowne dyrektorstwo nie musiało za daleko chodzić...

Jako, że przypadkiem fotografuję, a biednych skautek nie stać na zawodowca, który w latach 2010-2012 co tydzień się u nas zjawiał, w ubiegłym roku poproszono mnie o robienie zdjęć dzieciakom. Zgodziłem się bez wahania na w/w warunkach. Do tego obiecano mi, że pieniądze ze sprzedaży zdjęć grupowych pójdą na nowy sprzęt i remonty na obozie. Zdjęcia były drukowane w kwocie 20 centów za sztukę, a sprzedawane za 8 dolarów. Tygodniowo mieliśmy 120-200 dzieciaków. 6 tygodni + 3 eventy... I tak wypracowałem im nieco ponad 5000 USD (nie wszyscy rodzice kupują, jest też masa dzieci, które przyjeżdżają na więcej niż tydzień, wtedy kupują tylko jedno zdjęcie).

Na początku roku zmieniła się dyrektorka obozu (o królowej lasu i jeziora będzie osobna historia). Szybko zajęła się za wprowadzanie reform. Do końca marca miałem przygotować program zajęć (pracowałem jako dyrektor programu). Zrobiłem to z uwzględnieniem zapotrzebowania na nowy sprzęt. Zamówienie na... może 800 dolarów. Jednak po przyjeździe w czerwcu, okazało się, że sprzętu nie będzie, bo nie ma pieniędzy. Trochę szok, ale może wszystko na remonty poszło. Nie! Nic nie zrobiono. Nikt nie wie gdzie te pieniądze się podziały (wydane zostały na pewno- dodam, że organizacja może wpłacić pieniądze na konto obozu i te mogą być pozostawione na kolejny rok). Okazało się też, że każdy z pracowników obozu zobowiązany jest do zapłaty za kurs pierwszej pomocy- 20 dolarów- jeśli takowy stracił ważność. W sumie było to ok 15 osób.

Zanim przyjechałem, zapytano mnie, czy będę robił zdjęcia. Zgodziłem się. Przytargałem z Polski statyw, lampy, wyzwalacze i inny szmelc, który mi wybitnie wadził w podróży. Ale jak okazało się, że 5k USD, które sam dla nich zarobiłem poszło na zmarnowanie, to powiedziałem, że ok, robię zdjęcia, ale mają zapłacić za nasze kursy (w sumie byśmy się zamknęli w 500 USD= 2/3 przychodu z jednego tygodnia za zdjęcia, tygodni było 6 + 3 eventy...).

Odpowiedzi nie dostałem żadnej. Dyrektorka kupiła aparat w Walmarcie. Najtańszy badziew za 50 dolarów. Następnie nie mając najmniejszego pojęcia o podstawach fotografii (podstawowe błędy typu ustawianie dzieci w cieniu przy tle w słońcu, robienie zdjęć pod światło, nieumiejętne używanie lampy itp.) zaczęła sama te zdjęcia robić. Na mnie strzeliła wielkim fochem (nie wiem czy konkretnie za to... ale chyba miedzy innymi za to :D). Efekt? Fatalne, źle naświetlone, nieostre i rozmazane zdjęcia, na które rodzice narzekali i mniej chętnie je kupowali.

Co więcej, pod koniec lipca okazało się, że w kasie "na program" jest do wydania... ok 5000 dolarów z ubiegłego roku... A jednak! Znalazły się! W takich okolicznościach dyrektorka zaproponowała mi, żebym pomógł jej zagospodarować te pieniądze na sprzęt na 2015 rok. No rewelacja!!!

Organizacja Girl Scouts of Connecticut nie wywiązała sie z umowy. Publikuje moje zdjęcia bez informacji, że to ja jestem autorem. Więcej! Na ich profilu na Facebooku pod moimi zdjęciami są podziękowania dla jednej z wolontariuszek- mam, która rzekomo je wykonała. Oczywiście szkolenia nie zostały zrefundowane. Czy bardzo piekielne z mojej strony by było, jakbym teraz zgłosił naruszenie praw autorskich?

Środek lasu w CT

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 211 (303)
zarchiwizowany

#58619

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wiem, ze temat wałkowałem już jakiś czas temu. Wiem, że pewnie zaraz wyleje się na mnie fala "hejtów" tych, którzy reprezentują ten drugi punkt widzenia, ale... Odpowiedzcie mi proszę na jedno pytanie. Chce dbać o zdrowie i być aktywnym fizycznie. Czy ja tak dużo chcę? Czy to jest dużo i jest to jakieś niemożliwe do zaakceptowania?

A niestety okazuje się, że jeśli z form aktywności fizycznej wybrałem rower to tak! To jest widocznie za dużo! I nie ważne gdzie się jeździ to będzie zawsze źle! Ale po kolei...

Pod koniec 2011 z racji bliskości do pracy przesiadłem się na rower. A to zdrowo, a to oszczędność czasu i pieniędzy za komunikację miejską, tudzież paliwo. I od tego momentu praktycznie codziennie coś się dzieje. I to bynajmniej nie z mojego powodu (no chyba, ze sam fakt mojego istnienia i poruszania się na jednośladzie jest tego powodem).

Drogi i kierowcy

Ostatnio opisywałem sytuacje, w których nie wiele brakowało, żeby kierowca mnie potrącił, bo ma w głębokim poważaniu przepisy (no zakładam, że jeśli ma ktoś prawo jazdy to je zna... I od razu apel do kierowców- taki psikus, rowerzyści też czasem taki kurs odbywali i też te przepisy znają). Jedno to nie znać przepisów, a drugie to je łamać świadomie i z premedytacją... Dlatego dziś piszę już będąc po wypadku. Jak? Droga strefowa (30km/h), skrzyżowania zasada lewej, prawej strony itp. Biały dzień, piękna pogoda. I właśnie pomimo mojego wyraźnego sygnału manewru skręcania w lewo, paniusia w Audi stwierdziła, że skrzyżowanie będzie idealnym miejscem aby mnie wyprzedzić. A co! Ja zwolniłem, bo do skrętu, poza tym z naprzeciwka jechało inne auto, które miałem obowiązek przepuścić. I całe szczęście, bo paniusia by mnie całkiem rozjechała uderzając w bok (no wyobraźcie sobie ja w połowie skrętu, a ona na lewym pasie), a tak, "tylko" przywaliła mi w tylne koło. Tak, rozmawiała przez komórkę...
Praktycznie codziennie kierowcy wyprzedzają mnie na skrzyżowaniach, przekraczając linię ciągłą, nie zachowując 1m odstępu, na pasach, na zakrętach, na przejazdach kolejowych... I mimo, ze ostatnio duzo osób wylewało swoje żale jak to rowerzyści łamią przepisy, jak to nie mają świateł, że sprzęt niesprawny. Nie! Zostaję przy tym zdaniu, które miałem wcześniej- nawet jeśli rowerzysta jedzie prawidłowo i ma sprzęt sprawny (światła, hamulce) to i tak wobec niego notorycznie są łamane przepisy. Jakkolwiek by one durne nie były, bo durne są... Ale o tym niżej.

ścieżki rowerowe

Nie ma, że ich nie ma! Są! I jak jest ścieżka, to jest OBOWIĄZEK jechać po niej! Dlatego, rowerzysto od siedmiu boleści, jedź po niej! Inaczej łamiesz przepis. Jesteś pieszy? To po to masz chodnik, po to na ścieżce rowerowej co kilka metrów jest namalowany dwumetrowy rower i po to większość ścieżek rowerowych jest oczoj**nie czerwona, żebyś mi pod koła nie właził! Jedziesz motorem/ skuterem? Czasem pas dla rowerów jest wydzielony na jezdni... WON MI Z NIEGO!

Chodniki i piesi

Moim zdaniem szczytem głupoty jest założenie, że rowerzysta stworzy większe zagrożenie na chodniku niż na jezdni. To jest chyba najdurniejszy przepis, wynaleziony chyba przez osobę, która ani nie jeździ na rowerze, ani samochodem. Dlatego drodzy kierowcy... Nie jadę po jezdni z wyboru. Chętnie bym zjechał na chodnik, ale najzwyczajniej w świecie mogę wtedy dostać mandat.
Są takie twory jak chodnik łączony ze ścieżką rowerową (chodzi mi o te oznaczone poziomą linią na znaku drogowym, czyli ścieżka nie jest wydzielona). Drodzy pieszy, ja wiem, że macie pierwszeństwo i mam zachować wobec was szczególną ostrożność. Ale nie oznacza to, że ja nie mam prawa obok was przejechać. A niektórzy złośliwie blokują przejazd "bo to głupota, żeby tędy rower jechał". To którędy mam jechać? Ścieżki wydzielonej nie mam, na jezdnię teraz mi nie wolno, bo tu mogę. Ale nie- 3 osoby muszą iść całą szerokością i bedą wyzywać od debili jak się uzyje dzwonka...

Rowerzyści raz jeszcze

Ale wy też przestrzegajcie tych przepisów. Czerwone światło, już nie ważne czy na jezdni, przejściu, czy ścieżce rowerowej oznacza, ze masz stanąć i poczekać na zielone (to tak nawiązując do ostatniej kampanii Top Gear). Masz jechać na sprawnym sprzęcie z dobrymi światłami. Wbrew pozorom, pomimo tego, że codziennie są jakieś zagrożenia na drodze, to właśnie fakt przestrzegania przepisów mnie najczęściej ratuje. Nawet ten wypadek... bo jeśli bym nie zwolnił i na pełnej prędkości wymusił pierwszeństwo przed nadjeżdżającym z naprzeciw Golfem to skończyłbym pod kołami Audi Paniusi... A tak skończyło się na kilku siniakach i scentrowanym kole.

Drogi chodniki ścieżki rowerowe...

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (41)
zarchiwizowany

#57288

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o kolei i o tym jak zapłaciłem więcej, bo nie wiedziałem czegoś o czym mnie nikt nie poinformował. Działo się to kilka lat temu. Zdarzyło mi się jechać ze Zgorzelca do Wrocławia. Był to rok 2008 lub 2009. Nie wiem jak wygląda zgorzelecki dworzec teraz, ale wtedy budynek był nieczynny. Żadnych poczekalni, kas- nic. Żadnych informacji. Dwa perony, rozkłady na peronach. No nic- czasem tak bywa i trzeba będzie kupić w pierwszym wagonie u kierownika składu.

Po ok. 20 minutach oczekiwania pojawia się pociąg. Wsiadam, pierwszy wagon: [Ja], [K]ierownik składu.

J- Dzień dobry, chciałbym kupić bilet studencki do Wrocławia Głównego
K- Proszę bardzo, to będzie (tu cena)
J- dlaczego tak drogo? Jak jechałem tutaj, płaciłem kilkanaście złotych mniej. A ta sama trasa.
K- 5zł za wystawienie biletu. A bilet jest droższy, bo to pociąg expresowy Goerlitz- Wrocław
W tym momencie szczęka mi opadła, bo ów expres jechał ok. 15 dłużej niż pociąg, którym przyjechałem. No z tym juz nic nie zrobię... Tak ma!
J- no dobrze... Pociąg droższy, 5zł niby dużą kwotą nie jest (choć dla studenta zawsze coś), ale jeśli nie mam możliwości kupienia na dworcu, to opłaty nie ma
K- można było kupić w kasie biletowej
J- cały budynek dworca jest zamknięty. Obszedłem wszystko dookoła i kasy nie znalazłem.
K- kasa jest! Trzeba przejść na drugą stronę ulicy i tam są dwa czerwone kioski. W jednym z nich jest kasa biletowa.

Zapłaciłem. Reklamacji nie złożyłem, bo o 5zł, to szkoda czasu na stanie w kolejce. Zresztą kasa była!Ale nieoznakowana...

Ok. 3 tygodni później znów wracałem ze Zgorzelca. Tym razem sprawdziłem dwukrotnie, czy to nie aby expres. Na dworzec przyszedłem pół godziny wcześniej. Co się okazało... Kasa faktycznie była, ale nie tylko po drugiej stronie ulicy... Trzeba było jeszcze pójść po schodach do góry i zapytać przechodniów... Kasa jest dobre 50 m od peronów. Oznaczeń oczywiście BRAK.

Kto tu piekielny? Ano ktoś kto wpadł na pomysł by umiejscowić kasy poza dworcem i w żaden sposób ich nie oznakować. Wszak wszyscy są ze Zgorzelca i wiedzą...

Pociąg Zgorzelec- Wrocław

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (237)
zarchiwizowany

#55211

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ja wiem, ze rowerzyści święci nie są. Wiem, że zasuwają po chodnikach, chociaż im powinni, a argument "bo boję się po jezdni" jest śmieszny. Ale z drugiej strony, czasami się im nie dziwię.
Jakoś rok temu postanowiłem zjechać z chodników. Zmieniły się nieco przepisy co do prowadzenia roweru, jest kilka nowych przywilejów (np. można jeździć miedzy autami w korku i wyprzedzać je z prawej, dojechać do świateł, a nawet podczas okropnej pogody legalnie jechać na chodniku!!!). Mam światła, mam nowy, sprawny w 100% rower- jadę!
Po roku zadam jedno pytanie: JAKIM CUDEM JA JESZCZE ŻYJĘ??? Nie było ani jednego dnia, gdzie jakiś "kierowca" nie złamał wobec mnie jakiegoś przepisu. A mniej więcej 3-4 razy w tygodniu jestem narażony na wypadek!

Już pomijam "spychaczy", wg których rowerzysta powinien jechać rynsztokiem (chyba ocierać kołem o krawężnik! A guzik! Mam prawo jechać środkiem pasa i to tylko moja dobra wola, że zjeżdżam do krawędzi...).

Nie mówię o zajeżdżaczach, którzy na skrzyżowaniu dbają by nie zatrzymać się na przejściu dla pieszych, ale na przejeździe dla rowerów to już można i są wielce oburzeni jeśli zatrzymam się przed maską i zadzwonię dzwonkiem.

Już macham ręką na geniuszy, którzy wyprzedzają na przejściu dla pieszych, przystanku, skrzyżowaniu, podwójnej ciągłej i gdy z naprzeciw jedzie inne auto.

Do tego już się przyzwyczaiłem. To są sytuacje, których mam z 15 w przeciągu 10 minutowego dojazdu do pracy, codziennie. Ale trzy krótkie historie, które chce wyszczególnić przekraczają wszelkie granice.
Może najpierw celem przypomnienia:
-Rowerzysta nie może: jechać po chodniku, chyba, że nie ma drogi dla rowerów i ograniczenie prędkości jest powyżej 50 km/h (czyli w miastach nie ma takiej opcji). Są wyjątki- opieka nad dziećmi i niekorzystne warunki atmosferyczne (mgła, śnieg, ulewny deszcz); jechać po jezdni, gdy jest droga rowerowa!
-Rowerzysta może: jechać bez świateł w dzień (generalnie wtedy gdy latarnie są zgaszone, świateł mieć nie muszę); używać świateł migających (tak!); wyprzedzać samochody z prawej i jeździć między nimi w korku. Jednocześnie można podjechać wtedy do świateł; zajmować cały pas ruchu;
-Rowerzysta musi: jechać po jezdni, gdy nie ma drogi rowerowej, a ograniczenie prędkości jest do 50km/h. Wtedy rowerzysta staje się RÓWNOPRAWNYM UCZESTNIKIEM RUCHU DROGOWEGO!
I właściwe sytuacje:
1. Skręcam w prawo przez przejazd kolejowy. Jestem cały czas na drodze z pierwszeństwem przejazdu. Samochód nadjeżdżający z lewej (czyli jadący prosto) ma gdzieś, że mam pierwszeństwo i jak gdyby nigdy nic jedzie, zmuszając mnie do hamowania i wjazdu na pas wydzielony dla pieszych. Poirytowany dzwonię na niego dzwonkiem. 20m za przejazdem auto zatrzymuje się, kierowca wysiada i z wrzaskiem dlaczego na niego dzwonię:
-Miałem pierwszeństwo
-I co? Nie zmieściłeś się?- o super! jesteśmy na "ty"!
-No jak zahamowałem i wjechałem na chodnik to się zmieściłem! Ale ja nie mam sie zmieścić, tylko ty masz mnie przepuścić, a wyprzedzić jak jest miejsce! A przejazd kolejowy nie jest do tego miejscem!
Kierowca coś tam "zakręcił" pod nosem (każdy wie, jak zakręt po niemiecku...), a że zdążyłem go już wyprzedzić to wjeżdżając na chodnik, idealnie na przejściu dla pieszych "dał mi nauczkę"... Jak ładnie zabrzmiał dźwięk uderzenia o jezdnie gdy zjeżdżał z krawężnika...
2. Znów skręcam w prawo (nawet w pobliżu). Znów mam pierwszeństwo. Znów z lewej jadąc prosto mi zajeżdża drogę. Ale tym razem z wieksza prędkością i bez świateł (6.30 rano! ciemno! Ja światła mam!). Ledwo wyhamowałem z przednim kołem skręconym w prawo na prostopadłej jezdni. Gdybym nie skręcił, byłby dzwon. Kierowca wyskoczył i z gębą. Nauczony przygodą na przejeździe- nie wdaję sie w dyskusję. Wyciągam telefon i mowię dość głośno: "srebrny Peugeot 106, DW 6XXX3 jadący bez świateł z drogi podporządkowanej, wymusił pierwszeństwo gdy jechałem na rowerze, narażając mnie na kolizję, której cudem uniknąłem"- tak powiem, a właśnie chcę zadzwonić na policję. I prosze mieć na uwadze, ze jak numer wykręcę, jak pan teraz odjedzie, dodam: "a następnie zbiegł". Mam dzwonić?- no przepraszam nie usłyszałem... ale zgaszony wsiadł i odjechał...
3. Skręcam w lewo. Droga "w strefie", max 20 km/h. Wyciągam rękę sygnalizując skręt i zaczynam manewr, który zostaje brutalnie przerwany przez... rozpędzone auto, które z klaksonem wyprzedza mnie na skrzyżowaniu, może 30cm przed moim kołem (30cm by zmalało do duzo mniejszych odległosci gdybym z całej siły nie zacisnął hamulców...).

Rowerzysta nie jest intruzem! Jest takim samym uczestnikiem ruchu. Jedynie jedzie nieco wolniej! I wobec niego trzeba równeiż zachowywać przepisy! Czy tak trudno to pojąć? Szkoda, że nigdy nie ma policji... Dostałby jeden z drugim mandat i by mieli nauczkę...

Wrocławskie ścieżki rowerowe i ulice.

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 66 (232)
zarchiwizowany

#54951

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie trochę długo i ogólnikowo, ale myślę, ze warto przeczytać. Pracuję w firmie windykacyjnej. Zanim zostanę zmieszany z błotem za bycie "bezwzględnym sku***elem, który ma za nic ludzkie cierpienie",chciałbym uświadomić wszystkim jak bardzo takie firmy są potrzebne. Wszyscy uważają, ze windykacja to zło, dopóki, ktoś nie jest im winny pieniędzy...

W firmie zajmuję się obsługą danych (ogólne zarządzanie bazami, przekazywanie do poszczególnych działów, wyszukiwanie, sprawdzanie czy dany adres nie jest fałszywy, wyszukuję fraudów itp.). Bezpośrednio sama windykacja do mnie nie należy, jednak dość często odbieram telefony, z racji tego, że samo call center bywa przeciążone. Najczęściej są to telefony z pretensjami oburzonych dłużników... Jednym słowem najwięksi kombinatorzy i cwaniacy trafiają do mnie. Bazując na tym, chciałbym napisać kilka rad, a także wyjaśnić kilka spraw.

1.Jeśli wisisz komuś pieniądze i nie oddajesz ich w umówionym terminie, nie dziw się, że ktoś chce je odzyskać. Kierowanie danej sprawy do firmy windykacyjnej to zwykle gest dobrej woli i chęci "dogadania się" co do spłaty, bez użycia instytucji sądu i komornika. Codziennie jednak odbieram telefony z krzykiem, ze to skandal, ze windykacja i koronny argument: „niech firma x sama się ze mną kontaktuje”. Firma x już to zrobiła i nie wywiązanie się z umowy z nimi skutkuje przekazaniem an dalszy etap. Tyle w temacie.
2.Brak kontaktu działa na twoją niekorzyść. Dostajesz pismo z prośbą o kontakt pod numerem- zadzwoń. Lepiej jest porozmawiać i opisać sytuację niż udawać, że problemu nie ma. Brak kontaktu telefonicznego najczęściej skutkuje wysłaniem pracownika terenowego. A w najgorszym przypadku sprawa trafia na etap sądowy- tylko dlatego, że ktoś nie odbierał, bo się bał- czego? Nie wiem. Najwięksi kombinatorzy potrafią zmienić numer np. 3 razy w miesiącu.
3.Nikt nie będzie cie traktował indywidualnie. Poza nielicznymi wyjątkami, twoja sprawa jest w windykacji bo ty nawaliłeś. Jeśli firma windykacyjna chce potwierdzenie przelewu nie reaguj „ja zapłaciłem i powinno to być widoczne- nic nie prześlę”. To jest w twoim interesie, żeby udowodnić, ze płatność została dokonana. W 90% przypadków, gdzie brak jest płatności, a dłużnik twierdzi, że zapłacił, wychodzi, że numer konta był błędnie wpisany... I jeśli coś wymaga wyjaśnienia to niestety „niech pan sobie to wyjaśni z firmą x” nic nie da. Jeśli sprawa trafia do windykacji- jeszcze raz- z twojej winy. Nie zgadza się kwota, nie zgadza się data- ok, masz prawo się nie zgodzić z tym. Ale niestety wyjaśnić musisz sam, bo daty i kwoty pochodzą od wierzyciela.
4.W momencie gdy poręczasz/żyrujesz komuś pożyczkę, stajesz się odpowiedzialny w równym stopniu za jego spłatę co osoba, która pieniądze bierze. Nie dziw się więc, ze pisma i telefony z windykacji trafiają również do ciebie. I naprawdę straszenie sądami i zgłoszeniem sprawy na policję nic to nie dadzą- proszę bardzo. Rekordzista dzwoni do mnie nawet dwa razy dziennie z pytaniem, czy znaleźliśmy już jego kolegę, któremu poręczył kredyt. Kolegę, który rozpłynął się w powietrzu i ani rodzina, ani znajomi nie wiedzą gdzie jest. Niestety nie jest to w naszym interesie aby go znaleźć, jeśli mamy kontakt z żyrantem.
5.Upomnienie, wezwanie do zapłaty, telefon windykacyjny są środkami prawnie dozwolonymi w procesie upominania się o płatność, na które de facto wyraziłeś zgodę podpisując umowę. Nie ma to nic wspólnego z „pogróżkami”. Wizyta pracownika terenowego również jest prawnie dozwolona. Odbywa się ona tylko w momencie braku kontaktu. Wizytator nie jest karkiem 2X2 z baseballem. Jego zadaniem jest bezpośredni wywiad (pytanie o powód nie płacenia) i wręczenie pisma z upomnieniem. Oczywiście masz prawo nie otworzyć.
6.Twoje dziecko nie zawsze mówi prawdę. Jeśli otrzymujesz wezwanie do zapłaty, bo dziecko jechało bez legitymacji, albo bez biletu autobusem, to na 90% tak było. I nawet jeśli będzie się zarzekać, ze to nie prawda, to jeśli dana firma posiada wyczerpujące dane o dziecku- niestety, ale kłamie...
7.W firmach windykacyjnych zatrudnieni są prawnicy. Nie są to osoby, które dzwonią do dłużników. Uwagi typu „spotkamy się w sądzie”, „idę z tym na policję” lub „zgłoszę to do telewizji”są niekiedy wręcz śmieszne. Wszystkie działania są zgodne z prawem.
8.Jeśli pismo nie jest do Ciebie adresowane- nie odbieraj, nawet jeśli jest tam Twój adres! Odeślij z informacją, że dana osoba nie mieszka tu. Każdego dnia odbieram ok. 15-20 telefonów z pretensjami, że wysłaliśmy „do niego” list z „pogróżkami” i jest to „śmieszne, żałosne, nic nie brał, nie zapłaci, a w ogóle to nazwisko się nie zgadza...”. Pomyłki się zdarzają, a ludzie też zmieniają adresy... Jeśli ktoś celowo unika spłaty i zmienił adres, to niekoniecznie poinformował bank, gdzie teraz mieszka. Możesz mieszkać w jego starym mieszkaniu- czy to tak trudno pojąć?
9.Zachowuj dowody wpłaty. Niestety, ale „na gębę” nikt nie uwierzy, że zapłaciłeś...
10.Weryfikacja danej osoby jest warunkiem prowadzenia rozmowy i podania szczegółów. Mimo to kilka razy dziennie słyszę: „nie podam adresu”, albo „nie podam daty urodzenia”. W takim razie nie wiem z kim rozmawiałem, czyli tak jakby kontaktu nie było.
11.Nie ściemniaj. Jeśli kara za brak biletu- wszyscy jednym chórem, że się ktoś podszył, że dokumenty zgubione (a na pytanie czy jest zatem nowy dowód i czy zgłoszono kradzież starego- nagle okazuje się, że stary jest ciągle aktualny...). Ileż ja razy odebrałem list z aktem zgonu, po czym dłużnik cudownie zmartwychwstał miesiąc później podczas konfrontacji bezpośredniej! Straciłeś pracę? Kiedy? W zeszłym miesiącu? To dlaczego 4 raty są nieopłacone? Kłamstwo niestety ma krótkie nogi...

To tak wielkim ogółem. A co większe i ciekawsze kaski opisze wkrótce :)

Windykacja z piekła rodem

Skomentuj (86) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 80 (292)
zarchiwizowany

#54518

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z tego lata, o tym jak kombinatorzy działają praktycznie na całym świecie...

Od 2010, co roku latem pracuję na obozie w USA. Jak to bywa, raczej wolę coś kupić na miejscu (najczęściej elektronikę) i przywieźć do domu, zamiast przywozić pieniądze. Tym razem padło na obiektyw do aparatu...

Cena (istotna) nowego to ok $400 (w Polsce mniej więcej 1500zł). Używany średnio $350, ale czasem można złapać jakąś okazję.
Jest jeszcze jedna opcja- nowy z Japonii, Chin lub Hong-Kongu za ok. $280 z gwarancją itp. Jednak długo się czeka na przesyłkę i są problemy ze zwrotem w razie w.

Stwierdziłem, że poczekam na jakąś fajną okazję i zamówię na miejscu- w końcu bezpieczniej.

Po kilku tygodniach znalazłem z przesyłką z Florydy za cenę $290 + $6,99 za dostawę. Stan: "like new". Biorę!

Dwa dni później otrzymuję potwierdzenie nadania z przewidywaną data dostawy na za 4 dni- wszystko elegancko. Tylko... kurier żółto- czerwony na trzy litery (popularny w Polsce, ale nie w USA!). Zwykle dostawałem przesyłkę od Federal, albo US Post Service. Czasami jeszcze brązowo-złoci kurierzy, którzy działają również w Polsce. No nic, kliknę dla pewności w tracking number...

Miejsce nadania: Taszkient, Uzbekistan... WTF???
Jak się sprawa skończyła? Generalnie sprzedającemu nakazano aby dął mi adekwatny rabat. Za tę cenę mógłbym mieć nowy obiektyw sprowadzany z zagranicy z gwarancją. Zadośćuczynienie za kłamstwo kosztowało go $50. A ja mogę się cieszyć fajnym obiektywem za $250 :D

Lebanon CT

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -10 (16)
zarchiwizowany

#11168

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Muszę powiedzieć, że tego dnia bylem trochę nie w sosie. Może to to uruchomiło moje chwilowe "piekielne zachowanie". Mimo to, uważam, że miałem rację. Do rzeczy...

Jechałem wtedy autobusem linii E (pospieszna- ważne). Oczywiście autobus chwilę się spóźnił- ale zdarza się. Ja też byłem już dobrą chwilę spóźniony na spotkanie. Centrum Wrocławia- mianowicie dojeżdżałem do pl. Dominikańskiego. Godziny szczytu, korek niesamowity. Autobus zatrzymał się przy Kościele Ewangelickim i stoi. Mijają 2 minut, nie rusza się. Mija kolejna dłuższa- nic. Wyglądam więc przez okno, żeby zobaczyć czemu nie jedziemy, bo pas obok dość sprawnie (jak na taki korek). I tu zaczyna się historia właściwa.

Zaraz przy kościele jest mała uliczka- Wierzbowa (jeśli ktoś nie zna Wrocławia, odsyłam do google maps- jednak ważne, że byliśmy na głównej, a tamta była mocno podporządkowana). [J]a patrzę, a [k]ierowca uroczo puszcza już drugi autobus, który z tej uliczki wyjeżdża (swojego czasu tramwaje nie kurowały, a tam była pętla linii zastępczych). W kolejce stoją jeszcze dwa kolejne autobusy. Drugi autobus wyjechał, a kierowca daje znać kolejnemu ręką, że go także wpuści.

j- przepraszam, co pan robi?
k- co? o co panu chodzi?
j- no konkretnie o to, co pan robi... dlaczego wpuszcza pan te autobusy?
k- wiesz pan ile by tu stały? Nikt by ich nie wpuścił?
j- aha, jasne, rozumiem. A my to możemy stać i czekać? I nie ma w tym żadnego problemu?
k- ale oni by czekali dużo dłużej!
j- proszę pana, spóźnił się pan na mój przystanek. Ja jestem w tym momencie też dość mocno spóźniony na dość ważne spotkanie!
k- a co ja panu poradzę, że korki są?
j- no, że korki, to faktycznie nic. Ale świadomie i dobrowolnie wpuszcza pan inne autobusy, mimo, ze jest pan na głównej, a oni na podporządkowanej i to pan ma pierwszeństwo! Dzięki panu, ja spóźnię się jeszcze bardziej!
k- ale to są linie zastępcze. tramwaje i tak by pojechały szybciej
j- a co to ma do rzeczy? zastępcze, czy nie, są to linie normalne. Ten autobus jest autobusem pośpiesznym. I ja między innymi za to płacę drożej, żeby w takiej sytuacji to pan pojechał pierwszy!

Kierowca nic nie odpowiedział, a widząc aprobatę innych pasażerów, wziął radio i nadał: "Kaziu, przepraszam, ale pasażerowie mi się tu burzą... Jadę...".

Także warto się upomnieć czasami o swoje! :)

MPK Wrocław

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (226)
zarchiwizowany

#10462

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historie o piekielnym busiarzu przypomniały mi dwa zdarzenia. Tym razem będzie o tramwajarzach wrocławskiego MPK...

Historia 1.
Rzeczą dla mnie kompletnie niezrozumiałą jest pewna praktyka stosowana przez motorniczych. Jeżeli dosłownie 4 metry za przystankiem są światła, to tramwajarz zamyka drzwi i podjeżdża do świateł. 3/4 tramwaju jest wciąż na przystanku, lecz ludzie już nie mogą wsiadać. I czasami tak stoją po 2 minuty- aż światło się zmieni.
Czasami jednak zdarzy im się zamknąć już drzwi, ale nie podjechać (zapominają). I czekają na zmianę świateł. Tak było i tym razem. Na przystanku była starsza kobieta i próbowała po kolei otworzyć każde drzwi, aż doszła do kierowcy. Puka w szybę, próbuje zwrócić jego uwagę- ten udaje, że nie słyszy. W końcu się złamał i widzę, że ma zamiar pozwolić na wejście kobiety, kiedy... Zmieniło się światło... "A spie*dalaj" mruknął pod nosem i odjechał!

Historia 2.
Jechałem do Leśnicy. Jest to bardzo długa linia. Po wyjeździe z jako takiego centrum, tory biegną przez szczere pole, po czym dojeżdża się do zabudowań i do dość sporych osiedli. I właśnie w tym polu tramwaj się zatrzymał. Tramwajarz krzyknął głośno "pie*dolę to!", po czym wysiadł i bez słowa poszedł w drugą stronę. Ludzie zszokowani (zwykle mało osób wtedy jedzie), ale nikt nic nie mówi. Minął nas tramwaj znad przeciwka. Niektórzy otworzyli drzwi i wyszli. Ja czekałem. Jakieś 20 minut później tramwaj ruszył. Do dziś nie wiem, czy to ten sam motorniczy, czy inny. Czy to jakaś chwilowa awaria. Czy co... O.o

ZDiUM

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 54 (142)
zarchiwizowany

#10298

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tym razem krotko i na temat. Był czas, że po powrocie z USA musiałem szybko gdzieś dorobić (akurat nie w pracy bylem w USA ;) ). Padło na 3 miesięczną przygodę na stanowisku pracownik ochrony w jednym z podwrocławskich supermarketów (ze świętymi w nazwie ;) ).

Jedna, iście piekielna, klientka notorycznie miała jakiś problem. Pomijając fakt, że kilka razy przyłapałem ja na kradzieży, to ciągle przychodziła. To chciała się zatrudnić, to nie wiedziała czy może wejść z gumą w ustach(!), to czegoś nie mogła znaleźć... Jednak tym razem przeszła samą siebie.

Wchodząc zawołała do mnie: "ja tylko rozmienić", po czym udała się do kasy:
-czy może mi pni rozmienić 5zł?
-No średnio... ale właściwie ok...- po czym podaje jej 2x2zł i 1zł
-Ale nie tak!
-A jak?
-Tak, żebym miała 4,80zł. Bo wiszę koleżance 4,80zł i muszę jej tyle oddać!

Nie wiem jak się skończyło, bo ścięło mnie w tym momencie- zaliczylem klasycznego zgona -_-'

Supermarket

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 67 (183)