Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Tenzprzeciwkacomakotairower

Zamieszcza historie od: 16 czerwca 2015 - 15:46
Ostatnio: 25 listopada 2023 - 1:31
  • Historii na głównej: 36 z 44
  • Punktów za historie: 10601
  • Komentarzy: 255
  • Punktów za komentarze: 1650
 
Robię duże zakupy w centrum handlowym. Najpierw łaziłem po sklepach, potem zwykłe tygodniowe w supermarkecie. Zostawiłem torby w aucie, ale nic to, wrzucam luzem do koszyka wszystko co kupiłem i wracam do samochodu, otwieram bagażnik i przekładam przedmiot po przedmiocie, układając w odpowiedni sposób w torbach żeby dojechały w całości.

Samochód z tych krótszych, więc cały razem z wózkiem mieszczę się na swoim miejscu parkingowym, zupełnie nie zakłócam przejazdu alejką.

Dojeżdża kobieta i stoi - rozglądam się wokół, żadnego wolnego miejsca, pierwsze jakieś 20 aut dalej od supermarketu. Ta stoi. Cóż, jak lubi, to niech stoi, przepakowuję się dalej.

Dojeżdża samochód, staje za nią, stoi chwilkę i trąbi. Ona wrzuca kierunkowskaz - widać chce wjechać tam, gdzie ja stoję. Gestem pokazuję, że jeszcze nie odjeżdżam, ona dalej stoi. Widać lubi, niech stoi.

Koleś za nią, zaczyna trąbić, za nim kolejne samochody, robi się mały korek. Babka żywiołowo gestykuluje do lusterka.

Skończyłem się przepakowywać, zamykam samochód i idę odprowadzić wózek. Kobieta w tym momencie wyskakuje z samochodu i zaczyna na mnie drzeć ryja, że chyba coś jest ze mną nie w porządku, bo idę odprowadzić wózek, a przecież widzę, że ona czeka. Pokazuję gestem gdzie są wolne miejsca i idę dalej w kierunku wiaty na wózki. Kobieta się na chwilę zapowietrza, a potem odchodzi do swojego auta, rzucając mi przez plecy, że jestem żałosny, bo dla głupiego funta z wózka zmuszam ją do blokowania całej alejki...

No chyba jednak to nie ja jestem żałosny.

supermarket parking

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 520 (524)
Na fali tekstów o dziwnych metodach poszukiwania pracy dla swoich dzieci przypomniał mi się ciekawy przypadek poszukiwania pracy dla siebie.

Na jakimś tam kiedyś polskim forum zgadało się o zarobkach w mojej branży - był taki wątek-ankieta "wpisz ile zarabiasz". No to napisałem. I zrobiła się wielka afera, bo ja akurat zarabiałem za granicą (nigdy nie było problemu z tym, że piszę na forum zza granicy) więc cały wątek popsułem, bo się zmienił w takie typowo polskie bagienko: problemem było to, że w porównaniu do zarobków w Polsce zarabiałem bardzo dobrze, a i jak na UK w mojej branży niezgorzej.

I tak:
- jedni mi wmawiali że na pewno zmyślam, bo Polacy na zachodzie to tylko za grosze na zmywaku.
- drudzy mi zarzucali, że napisałem tylko po to, żeby się chwalić (do głowy mi nie przyszło, było pytanie, to po prostu szczerze odpowiedziałem).
No generalnie, pomyje się lały na moją głowę z każdej strony.

Olałem.

Ale były jeszcze wiadomości prywatne. I tu były prawdziwe kwiatki:
- kilkoro forumowiczów, które w tym wątku obrażały mnie i wyzywały, zaczęło się domagać abym załatwił im pracę. Argumentacje były różne, ktoś uważał, że jestem im to winien po tym, jak rozpętałem awanturę na forum. Ktoś inny, że po prostu Polak ma obowiązek pomagać innym Polakom. Inni oferowali pieniądze.

Jeden pisał do mnie płaczliwe mejle, że on już też jest na emigracji, ale pracuje w jakiejś gównopracy, i że może bym mógł go zarekomendować. Ponieważ on akurat w wątku się nie udzielał odpowiedziałem kulturalnie, że nie mam w zwyczaju rekomendować nieznajomych, ale to i tak nieistotne, bo akurat nikogo nie szukają. On tam jednak jakoś dowiedział się - może wygrzebał gdzieś na forum jakieś informacje i sobie wydedukował, a może ktoś mu powiedział - gdzie pracuję i wysłał do firmy swoje CV. W tym samym czasie dołączył się do wylewających na mnie pomyje a do mnie napisał, że haha, że ch*j ci w d*pę frajerze, że on tam wysłał CV, i żebym się pakował, bo oni na pewno mnie zwolnią a jego zatrudnią.

Jakiś czas później szef pokazał mi mejla od niego, pytając co to za debil. Łamaną, ledwo zrozumiałą angielszczyzną napisał, że dowiedział się, że chcę przejść do konkurencji zdradzając sekrety firmy więc uprzejmie donosi, a w nagrodę oczekuje, że jak już mnie zwolnią to zajmie moje miejsce.

Skąd się tacy ludzie biorą?

emigracja forum praca

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 320 (346)
W nawiązaniu do http://piekielni.pl/76546

To akurat jeszcze nic.

Miałem Ci ja kiedyś taką znajomą: kolczyki, tatuaże, pół głowy wygolonej, pół głowy na różowo, rozciągnięty sweter i jeansy. Co ważne dla historii miała dzieciaka i to dość młodo, mieszkał z nią, ale z tego co wiem tatuś był dochodzący ale bardzo wporzo. Dzieciak też mnie znał, podobna historia jak w opisanej powyżej sytuacji.

Tak się złożyło, że zapisali tego dzieciaka do przedszkola tuż koło mojego mieszkania. Idę ci ja sobie kiedyś po bułki do sklepu i spotykam ją wściekłą i zdesperowaną, próbuje się do kogoś dodzwonić, bez rezultatu.

O co chodzi? Po raz pierwszy poszła dzieciaka odebrać z przedszkola (zwykle robi to tatuś i córkę jej doprowadza dopiero jak ona wróci z pracy), ale jej odmówili wydania własnej córki z przedszkola, a ona nie ma dokumentów przy sobie, żeby potwierdzić, ze jest jej matką. Spytała, czy możemy coś zaradzić.

Poszedłem zatem do tego przedszkola i powiedziałem "dzień dobry, przyszedłem po Zosię, jestem jej wujkiem". Zosia na mój widok ucieszyła się, dziecko wydano mi bez problemu, dodatkowo informując mnie o podejrzanej sytuacji jakoby jakaś młodociana ćpunka czy inna punkówa chciała dziecko porwać.

Nie chciałem robić zamieszania, więc wyjaśnienie sytuacji pozostawiłem rodzicom Zosi na później, ale tyle by było jeśli chodzi o odpowiedzialne wydawanie dzieci z przedszkoli komu trzeba, oraz osądzanie ludzi na po pozorach.

przedszkole

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 231 (281)
Rzecz dzieje się w pobrexitowej Wielkiej Brytanii.

Dorabiam sobie jako kierowca jeżdżący w piękne okoliczności przyrody. W tych pięknych okolicznościach przyrody mieści się oddział pewnej firmy, która ma oddziały w każdym mieście i miasteczku chyba w UK. Z tym że w pięknych, bezludnych okolicznościach przyrody, do których ja jeżdżę jest to jedyny oddział w promieniu kilku godzin jazdy.

Pracownicy tego oddziału czerpią zatem sadystyczną przyjemność z utrudniania życia kierowcom, wiedząc, że dla wielu z nich zakończy się to koniecznością zostania na noc.

Coś w rodzaju takiego "strajku włoskiego". Paleta stoi krzywo? Nie odbiorą, bo niebezpieczne, nie mają jak wsunąć całej długości wideł. Taki kierowca wtedy musi się udać gdzieś indziej (jeśli ma w tym miasteczku inne dostawy) albo prosić się po okolicznych firmach, żeby mu te palety wyprostowali.

Towar jest załadowany piętrowo? Nie wezmą (niezależnie od tego, czy ich towar jest pod spodem, czy na górze. Znowu - podobno przepisy BHP).

Towar się lekko przekrzywi na palecie? Nie wezmą, bo BHP.

Towar jest przyczepiony pasami, żeby się nie przekrzywił? Bardzo dobrze, ale kierowcy nie wolno wejść na platformę ciężarówki, żeby go odbezpieczyć, bo przepisy BHP.

I tak na przykład wymyślili sobie również zasadę, że nie korzystają z wózka widłowego w celach rozładunku (bo do swojej pracy to jak najbardziej) po zmroku. Podobno nie pozwalają im na to - tak, zgadliście - przepisy BHP. Z racji, że rzecz dzieje się na dalekiej północy, a "po zmroku" to dla nich oznacza "jak tylko słonce się schowa za otaczającymi miejscowość górami", w zimie oznacza to, że trzeba się u nich stawić przed godzina 15:00, co jest problematyczne, bo z racji odległości, którą trzeba pokonać, aby dojechać do tego miasteczka, zwykle kierowcy pojawiają się tam późnym popołudniem. Gdyby jednak zostali rozładowani, w większości przypadków dadzą jeszcze radę wrócić gdzieś do cywilizacji.

Generalnie z sadystyczną przyjemnością utrudniają kierowcom życie, a jak się ktoś tylko postawi, to jest obrzucany stekiem wyzwisk.

Nasza firma o tym wie, wiec zawsze wszystko jest tak załadowane, żeby się nie mogli przyczepić, a że nasze auta przejeżdżają tam zwykle w okolicach południa, to nigdy nie bywa większych problemów, najwyżej trzeba poczekać aż skończą przerwę obiadową (która nie ma stałej pory, a sygnałem do jej rozpoczęcia wydaje się być przyjazd ciężarówki z dostawą).

Traf jednak chciał, że była po drodze śnieżyca i utknąłem w korku, przyjechałem wiec do firmy później - już po ich zmierzchu (albowiem, jak wspominałem wcześniej, rozróżniamy zmierzch astronomiczny, cywilny, żeglarski i zmierzch w tym konkretnym oddziale tej firmy, który zapada gdzieś z godzinę wcześniej niż te inne).

Zajechałem więc do nich, poinformowali mnie, że niestety nic z tego, zawinąłem się i pojechałem zrobić inne dostawy. Inne dostawy poszły wyjątkowo szybko i została mi tylko ta jedna, a nie uśmiechało mi się zostawać tam na noc (miasteczko jest piękne, no ale bez przesady), postanowiłem zatem zajechać ponownie i pertraktować z szefem. Ponownie na bramie zjawiłem się na jakiś kwadrans przed zamknięciem firmy, co nie było problemem, bowiem do rozładowania była tylko jedna paleta.

Okazuje się, że szef nie tylko toleruje takie zachowanie podwładnych, ale wręcz jest takiego zachowania przodownikiem. Na nieśmiałą próbę zagajenia, że "ja wiem, ze normalnie jestem wcześniej, ale może dałoby się zrobić wyjątek, bo był śnieg i stad te opóźnienia, a przecież dla nich to 5 minut roboty, a dla mnie spędzenie całej nocy poza domem". Dalej nie dane mi było powiedzieć nic więcej, bo zostałem obrzucony stekiem wyzwisk, z którego udało mi się wyłowić informację, że "schowali już wózek widłowy i nie będą go teraz wyciągać, bo może nie zdążą, a nie będą zostawać nawet minuty dłużej tylko dlatego, że jakaś polska cipa nie umie jeździć po śniegu" (cóż, korek był akurat dlatego, że jakaś angielska cipa nie umiała jeździć po śniegu, a niżej podpisana polska cipa po około godzinie stania w owym i kilkunastu facepalmach dogadała się ze szkocką cipą z niewielkiej furgonetki, która zatrzymała ruch samochodów jadących z przeciwka i ominęła cały korek prawym pasem, po czym odjechała w białą, śnieżną dal zostawiając jakieś 30 pojazdów czekających zmiłowania w tylnym lusterku. Rzecz jednak w tym, że w wyniku tego opóźnienia najpierw musiałem pojechać w inne miejsce).

Tymczasem pan szef bardzo z siebie zadowolony wymienił porozumiewawcze spojrzenie ze stojącym koło siebie pracownikiem i obaj triumfująco patrzyli się na mnie, podczas gdy ten drugi powiedział, że bardzo mu (he, he) przykro, ale (he, he) będę musiał przyjechać rano i że jak (he, he) mi to nie odpowiada, to może nie powinienem (he, he) pracować jako kierowca.

Jako że odechciało mi się dyplomacji, to poinformowałem ich, że są tępymi męskimi prąciami, na co oznajmili mi, że mam zakaz wstępu na teren ich firmy, a ja udałem się na znajdujący się niemalże za rogiem parking dla ciężarówek, gdzie spotkałem kilku innych kierowców potraktowanych (dziś lub w przeszłości) w podobny sposób przez pracowników tej firmy. Po rozmowie z nimi obmyśliłem szatański plan na kolejny dzień.

O ósmej rano, wraz z otwarciem głównej kwatery owej firmy w jednym z angielskich miast, w biurze szefa działu transportu zadzwonił telefon. To bylem ja, proszący o radę.

Otóż przedstawiłem panu taki problem: mam dostawę, po tym, jak padłem ofiara hate speech ze strony pracowników jego firmy poniosło mnie i odpłaciłem im pięknym za nadobne, w wyniku czego zakazali mi wstępu. Ja bardzo przepraszam, że tak ich nazwałem brzydko, ale chyba rozumieją, że jak kogoś się nazywa polską cipą, to się może zdenerwować. Ja oczywiście nie chcę żadnych problemów, no ale jakoś tę dostawę muszę zrobić, jego firma z pewnością również czeka na ten towar, więc czy oni mogliby się upewnić, że mogę bezpiecznie wrócić do firmy, gdzie wszyscy byliby dla siebie mili i udawali, że nic się nie stało??

Po tych przypadkach aktów nienawiści do Polaków po Brexicie, duże firmy bardzo są wyczulone na takie sprawy. Dlatego potraktowali rzecz bardzo poważnie. Poproszono mnie o oczekiwanie na telefon, sprawa oparła się o managera na całą Szkocję i po kilkudziesięciu minutach otrzymałem telefon, w którym oznajmiono mi, że mogę bez obaw jechać na rozładunek.

Kiedy stawiłem się na bramie, wszyscy uciekli do biura, gdzie co chwila ktoś podglądał mnie przez uchylone żaluzje. Dałem im czas, demonstracyjnie i długo wdziewając na siebie odblaskową kamizelkę oraz pieczołowicie regulując paski ochronnego kasku - aby wszystko z mojej strony było zgodnie z przepisami BHP. Po chwili wykopali z biura najmłodszego, może 19-letniego chłopaczka, który z pewną taką nieśmiałością we wzorcowy sposób uprzejmie i sprawnie przeprowadził rozładunek.

Wieczorem tego dnia otrzymałem telefon z nieznanego mi numeru. To pan manager na Szkocję zadzwonił z osobistymi przeprosinami i chciał dowiedzieć się jak poszło. Widzę, że chciał także wysondować, czy nie zamierzam ich pozwać albo pójść ze sprawą do mediów i naprawdę słyszałem w jego glosie ulgę, kiedy powiedziałem mu, że OK, o ile zawsze od tej pory każdy kierowca (a nie tylko ja) będzie w tej firmie traktowany uprzejmie i obsługiwany tak długo, jak przyjedzie w godzinach otwarcia firmy albo przynajmniej na tyle długo przed jej zamknięciem, aby zdążyli go rozładować. Pan zapewnił mnie, że tak właśnie będzie, a jakby pojawiły się jakiekolwiek problemy, to mam do niego dzwonić na jego osobista komórkę o dowolnej porze dnia i nocy.

Faktycznie, kierowcy z mojej firmy byli już tam kilka razy i nachwalić się nie mogą, jak wzorcowo odbywają się tam rozładunki. Ja tez trafiłem tam ponownie i nawet zaproponowano mi herbatę (której jednak, nie do końca im ufając, nie przyjąłem w obawie, że mogą mi czegoś dosypać w ramach zemsty). Z relacji kierowców latających tamtędy nocą wiem, że ów parking dla ciężarówek za rogiem też ostatnio jakby bardziej pustawy.

No a gdzie piekielność z mojej strony?

Otóż każdy kierowca, z którym rozmawiałem na parkingu dla ciężarówek był w tej firmie wyzywany w zależności od kontekstu. A zatem poza mną, "polską cipą", na parkingu w obradach konsylium kierowców udział wzięli "tłusty drań", "angielski syn kobiety trudniącej się nierządem", "krwawy worek mosznowy z Aberdeen" i "masturbant z Glasgow", że tak pozwolę sobie przełożyć owe epitety z angielskiego.

Dlatego nie wierzę, że ci kolesie naprawdę byli jakimiś rasistami (tak, wiem, że Polak to nie rasa, ale taki skrót myślowy sobie tu zróbmy). A mimo tego specjalnie zagrałem nutka narodowościową wiedząc, ze po Brexicie "polska cipa" w odróżnieniu od "tłustego drania" rozdzwoni wszystkie dzwonki alarmowe w dziale szybkiego reagowania przeciwko tzw. PR Disaster :)

zagranica

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 424 (446)

#75907

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teraz to chyba ja jestem piekielny.

Dorabiam sobie jako kierowca w małej firmie transportowej - dwa, trzy dni w tygodniu.

Ponieważ firma nie potrzebuje europalet, a trafiają się dość regularnie, w firmie jest taki zwyczaj, że europalety odkładane są na kupkę, a potem sprzedawane, a pieniądze dzielone pomiędzy kierowców i pracownika magazynu.

Palety zwoziłem, ale działki swojej nie dostawałem. Samozwańczo zarządzający tą kooperatywą magazynier stwierdził, że "nie przywożę dostatecznej ilości, żeby zasłużyć na działkę" (zapewne dlatego, że kiedy poinstruował mnie, że w jednym z miejsc, w które jeździmy, stoi cała hałda europalet i nikt nie zauważy jak sobie kilka weźmiemy powiedziałem mu, że nie będę kraść).

Tymczasem może nie zwożę tych europalet najwięcej, ale więcej niż kierowcy, którzy pracują na pełen etat, ale przez trzy-cztery dni w tygodniu są poza bazą. Samozwańczy nadzorca spółdzielni paleciarskiej, pan magazynier, jednak wie lepiej. A najbardziej go wkurzyło, że kiedy zarzucił mi kłamstwo po tym, kiedy powiedziałem mu ile palet przywiozłem - powiedział, że to niemożliwe, a zatem na pewno przywożę mniej, a zatem nie należy mi się działka. Zapytałem go wtedy ile palet on przywozi (oczywiście zero, bo on nie jest kierowcą - działkę jednak sobie wydziela).

Szczególnie na tych groszach mi nie zależy, ale nie lubię być robiony w bambuko. Zamieniłem więc słowo z szefem i w drugim, mniejszym magazynku w bazie firmy wygospodarowałem sobie kącik, w którym składam sobie palety, które przywożę. Ponieważ tamtędy chodzi się do biura, powiesiłem plakat, że owe palety sprzedam, a dochód przeznaczę na cele charytatywne (oczywiście naprawdę zamierzam tak zrobić). Niestety pan magazynier stwierdził, ze "zasada jest taka, że wszystkie przywożone palety lądują na wspólnej kupce" i mi je zaczął podbierać. Oczywiście odebrałem je z powrotem, a teraz znakuję je markerem, żeby było widać, które są moje.

Mógłbym machnąć ręką, ale nie będę gnojkowi odpuszczał (tym bardziej, że pozostali kierowcy, choć nie mają do niego pretensji, bo sami dostają działkę (nawet ci, którzy praktycznie nie przywożą żadnych palet) wspierają mnie, a szef choć mi kibicuje (bo jemu magazynier też działa na nerwy z innych powodów) nie zajmuje oficjalnie stanowiska i tylko patrzy na to wszystko jak na jakąś komedię.

Sprawa jest rozwojowa, powiem tylko, że ostatnio kierowcy z innych firm, którzy wcześniej zbędne europalety oddawali magazynierowi, zobaczyli mój plakat o celach charytatywnych i teraz dokładają je na moją kupkę. Magazynier oczywiście korzysta, że przeważnie nie ma mnie w firmie, więc te palety, zanim zdążę je oznakować, kradnie... ;-)

Udaję, że o tym nie wiem, bo mi się nie chce robić żadnych awantur, poza tym jednak z tych palet pieniądze dostają też inni kierowcy, a wiem, że dla niektórych to jednak te parę groszy jest istotne (dorabiają sobie tam np. emeryci - ja natomiast mam drugą pracę i na brak kasy nie narzekam), dla uzyskania piekielnej satysfakcji wystarcza mi fakt, że jak przechodzi koło moich palet, to jest strasznie wkurzony, bo wie, że nie zobaczy z nich ani grosza... :)

Ale ta moja piekielność jest też w dobrej sprawie, bo piekę dwie pieczenie na jednym ogniu: wkurzam buca, ale też pieniądze naprawdę pójdą na chore dzieci :)

firma transportowa

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 279 (293)
A'propos historii o dziwacznych wymogów do magisterki: http://m.piekielni.pl/73298

Przypomniała mi się taka historia sprzed lat paru. Studiowałem za granicą. Tu są zupełnie inne relacje, z wykładowcami się do pubu chodzi, dostępni są mejlowo praktycznie o dowolnej porze (nasz potrafił odpisywać na mejle w środku nocy w sobotę) za to wykładów i zajęć jest bardzo mało. 10 godzin w semestrze głównego przedmiotu to nic dziwnego - po prostu tu student jest od tego, żeby studiować, a nie od tego, żeby został nauczony. Zajęcia są po to, żeby go naprowadzić, a nie po to, żeby mu wszystko wyłożyć.

Pewnego dnia jednak trafiła się doktorantka z Polski. I to było takie miłe przypomnienie dlaczego fajniej jest studiować za granicą niż w kraju (w kraju też studiowałem, więc mam porównanie).

Otóż jak sie okazało na pierwszych zajęciach pani doktorantka nie ma bladego pojęcia o temacie, w którym będzie prowadzić zajęcia. Co zrobiłby szanujący się człowiek, gdyby się już tak dziwnie zdarzyło (jakoś nigdy się tak podczas moich studiów nie zdarzyło, bo prowadzący zwykle byli ekspertami w swoich dziedzinach). Siadłby i się douczył, nie?

Otóż nie. Pani doktorantka z Polski wymyśliła, że ma ludzi od tego. I ogłosiła, że od następnych zajęć kolejne pary będą przedstawiać krótkie, 15 minutowe referaty na zadany przez nią temat.

Na początku kolejnych zajęć zapałała oburzeniem, bo dziewczyna która miała jako pierwsza referat przyszła na zajęcia ubrana normalnie, czyli w bojówkach i koszulce na ramiączkach, stanęła z jedną ręką w kieszeni i zaczęła mówić o tym, co pokazywało się na prezentacji.

Pani doktorantka przerwała jej i przez ponad pół godziny (przypominam, 10 godzin zajęć w semestrze, czyli pięć procent czasu!) mówiła o tym, że ona sroce z pod ogona nie wypadła, ona się domaga szacunku, że na taką prezentację to się trzeba przyzwoicie ubrać, faceci koszula i krawat, kobiety garsonka i spódnica za kolano (przypominam: to jest kraj, w którym nawet na egzaminy się chodzi ubranymi jak kto chce, bo tu się ocenia za wiedzę a nie za strój). Ludzie się na nią patrzyli jak na jakieś UFO i generalnie nie bardzo wiedzieli jak się zachować. Ja nie wytrzymałem jak zaczęła demonstrować w jaki to sposób taka kobieta w garsonce powinna stać, ustawiać się nieco bokiem, jedna noga lekko ugięta, nogi razem... Ręce mi opadły, szlag mnie trafił i postanowiłem być piekielnym i zapytałem, co mi zrobi jak przyjdę na swoją prezentację tak, jak jestem ubrany dzisiaj (a miałem akurat jaskrawą koszulkę z wielkim trollface). Pani doktorantka się zapowietrzyła i powiedziała, że nie dostanę zaliczenia. Zapytałem ją wtedy, czy jest świadoma, że to nie od niej zależy, bo egzaminy tu są pisemne, nadzorowane zewnętrznie a prowadzący zajęcia nawret nie mają być prawa obecni na sali w czasie egzaminu...

Panią doktorantkę zatkało zupełnie. To było nie dość, że bezczelne, to jeszcze nie wiedziała co ma odpowiedzieć. W końcu wydukała, że ona tu zna kogo trzeba i jeszcze zobaczę. Cała klasa w szoku, patrzą sie na siebie, nie wiedzą czy dobrze usłyszeli (takie groźby że ktoś kogoś uwali dzięki znajomościom to są tu rzeczy niesłychane). Ja zapytałem, kogo dokładnie zna, bo ja jestem na czwartym roku i chyba już z każdym profesorem na wydziale piłem, a ona dopiero co przyjechała i jakoś udało się rozładować atmosferę obracając sprawę w żart. Pani doktorantka jednak musiała postawić na swoim, więc powiedziała, że "ona mi się przyjrzy dokładnie jak będę miał prezentację żeby sprawdzić, czy traktuję ją z odpowiednim szacunkiem, bo jej się jako wykładowcy należy". Na szczęscie kumpel z którym robiłem prezentację był trollem niezgorszym ode mnie, więc ponieważ tematem były Ukraina i Białoruś przygotowaliśmy bardzo dobrą prezentację z mnóstwem slajdów, było ich bodaj 40. Z czego na jakichś dziesięciu były jakieś idiotycznie błazeńskie zdjęcia Łukaszenki kopiącego kartofle a kolejnych piętnaście to były cycki aktywistek z Femenu. Cała klasa miała ubaw, pani się nic nie odzywała przez całą prezentację.

Z egzaminu oczywiście dostałem A, bo pani doktorantka nie miała nic do powiedzenia, afery nie chciało mi się robić, ale ktoś widać zrobił, bo z tego co wiem, pani doktorantka w przyszłym semestrze już żadnych zajęć nie prowadziła...

A magisterkę? Magisterkę wydrukowałem sobie w domu na swojej własnej drukarce na najtańszym papierze i zaniosłem do zbindowania. Wymogi były mniej więcej takie:
- nie można oddawać luźnych kartek, musi być zszyta, zbindowana lub trwale spięta
- ma być strona tytułowa wedle wzorca
- ma być "czytelna" czcionka nie większa niż X i nie mniejsza niż Y.
- ma być półtora albo podwójny odstęp między wierszami
- praca ma być wydrukowana jednostronnie.

I tyle. Pani w "dziekanacie" nie mierzyła, bo się pracę wrzucało po prostu do wystawionej skrzynki. Brawa też nikt nie bił. :)

studia zagranica

Skomentuj (64) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 285 (359)
Obiecałem jakiś czas temu historyjki z życia w korpo, ale jakoś czasu nie miałem się zebrać, strasznie męcząca taka praca w korpo.

No ale dzisiaj była taka historyjka, że nie mogę się nie podzielić.

Zajmuję się unowocześnianiem stacji bazowych telefonii komórkowych. Jedna z takich stacji to wysoka, kratownicowa wieża na szczycie pagórka na kompletnym wygwizdowie.

Przepisy BHP są takie, że nie można pracować na takiej wieży jeśli wiatr jest mocniejszy niż ustalona wartość. A że pogoda w UK jest średnio przewidywalna, to już któryś raz wysyłamy tam ekipę tylko po to, żeby się odbili od płotu albo pogrzebali sobie coś w stojącym na dole kontenerze z elektroniką.

Ostatnio pogoda jest ładna, to ekipa pojechała, fajnie można pracować. Mieli zainstalować anteny pewnej sieci telefonii komórkowej nad umieszczonymi tam już antenami innej sieci. Większość z nas takie anteny to widzi z daleka na wieżach albo dachach, jeśli w ogóle zauważa, więc mało kto wie, jakie to jest duże ustrojstwo, tu obrazek dla uświadomienia: http://ww2.nearfield.com/amta/images/Amta97_3-thm-01.GIF

Oczywiście, swoje też waży.

No więc moja załoga wspina się na wieże i co się okazuje? Te konkurencyjne anteny, które powinne być zamontowane na przystosowanych do tego stelażach montażowych, są przyczepione do słupów masztu za pomocą...

(TADAMMM!!!)

Plastikowych trytytek do kabli.

Przypominam, wieża, 30 metrów, na najwietrzniejszej górze w okolicy. Antena wielkości człowieka, o masie kilkunastu-kilkudziesięciu kilogramów. Na plastikowe trytytki.

Już nie wspominam o tym, że taka antena musi być perfekcyjnie upozycjonowana z dokładnością do ułamków stopnia. Osiągnięto to w ten sposób, że pod niektóre z trytytek były popodkładane kolejne, złożone kilka razy i wsunięte w poprzek przed zaciśnięciem.

Nasza firma oczywiście zrobiła awanturę montażowcom z konkurencji. Jakie mieli wyjaśnienie? "A bo się zbierało na deszcz i baliśmy się, że nie zdążymy z montażem, to tak zrobiliśmy na szybko, wiedzieliśmy, że przyjdziecie po nas to poprawicie".

wieża telekomunikacyjna na jakims wygwizdowie

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 316 (322)
Parę się tu przewinęło ostatnio o agencjach rozmaitych.

I powiem wam, że dla mnie agencje to są chyba największe pasożyty na rynku. A już szczególnie te, które nawet nie udają, że zależy im na czymkolwiek innym niż skasowaniu prowizji.

Przykład pierwszy:

Jakiś czas temu szukałem mieszkania. Wszystkie agencje (poza jedną) umożliwiały oglądanie mieszkania w godzinach od 9-17 (czyli w godzinach, w których wszyscy pracują). Dobrze, że wtedy jeszcze byłem freelancerem, to mogłem tych mieszkań sobie parę pooglądać i zaobserwowałem, że to jest pewna taktyka. Otóż pracownikom agencji nie raz i nie dwa wymsknęło się, że muszą siedzieć do wieczora w biurze i wypełniać jakieś papierki. Ale umówić się na oglądanie mieszkania po pracy - niemożliwe. Nawet umówienie terminu to droga przez mękę, bo nigdy im nie pasuje. W końcu umawiają np. trzy osoby naraz.

Podejrzewam, że to jest ich taktyka. Czekają specjalnie, aż im się nazbiera kilku chętnych na to mieszkanie i umawiają ich razem w godzinach pracy. A to dlatego, że jeśli ktoś bierze dzień wolny tylko po to, żeby obejrzeć mieszkanie, a do tego widzi, że inni też są zainteresowani, to łatwiej się zdecyduje, bo jak nie on, to ci inni mu sprzątną, i potem trzeba będzie znowu brać wolne z pracy.

A już najśmieszniejszą perfidią jest to, że agencje patrzyły na mnie krzywo, bo pracowałem kiedy chciałem, a oni potrzebują kogoś ze "stałym dochodem". Nieważne, że zarabiałem w porywach nawet dwa razy więcej niż moja partnerka na etacie...

Przykład drugi:

Freelancowanie się skończyło, bo skończyło się najbardziej dochodowe zlecenie. Poklepałem sobie biedę trochę robiąc jakieś ogony przez dwa miesiące i postanowiłem, że wezmę każdą robotę, nawet regularną i w korpo, bo się tak jakoś ciężko zaczęło płacić rachunki :)

Oczywiście rynek pracy zdominowany przez agencje. Co jedna to wymaga więcej papierologii, żeby w ogóle zgodzić się na rozmowę, niektóre jeszcze wymagają jakichś idiotycznych testów on-line, po pewnym czasie zacząłem olewać ogłoszenia przychodzące z niektórych agencji, bo szkoda mi było czasu - po prostu oni najwyraźniej uważają, że jeśli ktoś akurat nie ma pracy, to można marnować 2 godziny jego czasu, żeby mu powiedzieć wreszcie, że ta tajemnicza robota, o której nic nie chcieli wcześniej powiedzieć to call centre.

Z drugiej strony w tych poważniejszych agencjach też nie było łatwo - moje CV jest dość bogate, mam doświadczenie zawodowe w kilku branżach, do tego bywałem kierowcą (bo lubię tę robotę ;-)), ale wygląda chaotycznie. Bo np. przez kilka lat jednocześnie studiowałem dziennie, wykonywałem zlecenia w dwóch różnych branżach, a jak miałem trochę wolnego, to wsiadałem za kierownicę ciężarówki. Jedna panienka powiedziała mi wprost, że jak nie mam "porządnego CV", na którym jasno jest napisane po kolei:
Od 1 do 2 - Studia
Od 2 do 3 - praca X
Od 3 do 4 - praca Y
to "nie mam co liczyć, że dostanę dobrą pracę".

Inna z kolei przekonywała mnie, że moje wieloletnie doświadczenie w pewnej branży się nie liczy, bo pracę zawsze wykonywałem z domu, a najwyraźniej jeśli ktoś nie klikał po komputerze siedząc pod krawatem w tekturowej przegródce w open space po 8 godzin dziennie, tylko robił to w domu z kotem na kolanach to znaczy, że nie potrafi obsługiwać danego oprogramowania...

Niemniej jednak wysyłałem wciąż ogłoszenia, to tu, to tam. Na jedno nawet dostałem odpowiedź od agencji, że niestety, ale "nie spełniam kwalifikacji, żeby przesłać moje CV do klienta". Podzieliłem się tym newsem ze znajomą, która zajrzała w ogłoszenie i mówi "hej, ale to na 99% do nas do firmy jest, oni tam od pół roku szukają kogoś na to stanowisko, agencje im ciągle przysyłają jakichś debili, albo sami z siebie znikali bez słowa, albo firma im dziękowała po trzech tygodniach, złóż bezpośrednio".

Troszkę mi mina zrzedła, bo firma jest z branży, o której nie mam pojęcia, a poza tym jednak liczyłem na to, że uda mi się załapać na coś w mojej branży, nie w sztywnej krawaciarskiej korporacji, ale rachunki trzeba z czegoś zapłacić, więc niech tam. Złożyłem bezpośrednio.

Firma zaprosiła mnie na rozmowę. Na rozmowę poszedłem całkowicie wyluzowany, pogawędziliśmy sobie sympatycznie. Prowadzący rozmowę w pewnym momencie zamiast dalej mnie testować zapytali po prostu "dlaczego skoro robiłem takie rzeczy składam podanie do nich, przecież u nich praca jest nudna". Odpowiedziałem, bez namysłu, ale szczerze, że dla mnie nie będzie nudna, bo będzie nowa, a ja lubię się uczyć nowych rzeczy. A potem się zobaczy - może faktycznie praca mi się nie spodoba, ale może też ja im się nie spodobam". Jak palnąłem, to sobie zdałem sprawę, że to być może nie jest najlepszy pomysł na dobre wypadnięcie na rozmowie, ale poszło.

Zadzwonili do mnie parę dni później z ofertą, że uznali że mam za dobre kwalifikacje na to, żeby iść do roboty, która mnie nudzi. No cóż, miło, że chociaż dzwonią pomyślałem, ale okazało się, że akurat mnie chcą. Tylko zaproponowali inną pracę, ciekawszą, w innym dziale, do której muszą mnie przyuczyć praktycznie do zera, bo, jak mówiłem, nie mam zielonego pojęcia o branży. Od strony finansowej - zaproponowali cyfrę równą górnej granicy widełek, które im podałem kiedy zapytali, ile bym chciał zarabiać, przy czym powiedzieli, że to jest kasa na umowę trwającą pierwsze trzy miesiące, ponieważ mają taki zwyczaj, że wziętym na przyuczenie na początku płacą mniej. Ach, no i warto wspomnieć, że jest to jakieś 10% więcej, niż stało w tym pierwotnym ogłoszeniu z agencji...

Podsumujmy:

Przypadek pierwszy: przez blisko miesiąc przekopywałem się przez oferty agencji wynajmujących mieszkania (często nawet nieaktualizowane) i umawiałem na wizyty, organizując całe życie swoje życie zawodowe tak, żeby być w stanie oglądać mieszkanie wtedy, kiedy agencji wygodnie. Agencje robiły wszystko, żeby mnie zniechęcić, czy to wymyślając sobie ceny z dupy, czy to żądając jakichś opłat rejestracyjnych albo za sprawdzenie zdolności kredytowej (co jest zresztą nawet chyba nielegalne). W końcu wynająłem sobie mieszkanie, które znalazłem na lokalnym portalu ogłoszeniowym, bezpośrednio od właścicielki, dla której nie było problemu spotkać się o 19:00.

Przypadek drugi: zmarnowałem około miesiąca na wypełnianie idiotycznych kwitów w agencjach, które nawet nie były zainteresowane puszczaniem mojego CV gdziekolwiek dalej, bo jest nietypowe. Na pierwszej rozmowie bezpośrednio w firmie dostałem od razu pracę i to lepszą niż ta, o którą aplikowałem.

Faktycznie, agencje są niezbędne. Bez nich ludzie nie byliby w stanie zorganizować sobie życia. Jak dobrze, że tyle ułatwiają. Te drobne opłaty, którymi się z nimi dzielimy to zasłużone, ciężko zarobione pieniądze...

(a że mam nową pracę, pierwszy raz w życiu chodzę do biura, żeby klikać w komputer dla korpo, to jak chcecie to też mogę parę historii opisać)

zagranica agencje

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (246)
Zacznijmy od zarysowania tła:

Należę do ludzi, którzy uważają, że samochód ma się po to, żeby nim jeździć, a nie żeby go pucować. OK, jak ktoś lubi, proszę bardzo, ale ja, o ile w środku mam zwykle bardzo czysto, to nie lecę na myjnię za każdym razem, kiedy znajdę na samochodzie jakiś pyłek.

Auto mam takie, jakie potrzeby - niewielkie, zwrotne, podobno niemęskie - ale żwawe. Od nowości to samo, ma już 6 lat, mechanicznie stan idealny.

Wizualnie - no cóż. Ostatnio odpadł mi/ktoś zajumał kołpak, zdjąłem więc też pozostałe i powolutku szukam sobie oryginałów na e-bayu, bo mi się inne akurat nie podobają, a auto dość rzadkie. Jak będę miał znowu komplet, to założę z powrotem. Tymczasem jednak auto straszy gołymi stalowymi podrdzewiałymi felgami.

Jakiś czas temu ktoś parkując "po parysku" dość ostro przywalił mi w zderzak. Zderzak się odkształcił, ale powrócił do założonego kształtu, niestety na lakierze nie wygląda to już tak pięknie. Dodatkowo zaczęła wypadać zaślepka haka holowniczego, a że nie zamierzam w najbliższym czasie nikogo holować, zalepiłem ją po prostu śmieszną nalepką, które tu sprzedają w sklepach dla turystów. Naprawa zderzaka nie należy do moich priorytetów w tej chwili - uważam, że zderzak, jak sama nazwa wskazuje, służy do zderzania, więc nie dziwne, że widać na nim jego efekty. Jak będzie odstawał, pęknie albo odpadnie, to się będę martwił.

Ostatnio pracuję głównie z domu, więc auto czasem i cały tydzień stoi w jednym miejscu. W ten weekend jednak musiałem pojechać do sąsiedniego miasta w czasie śnieżycy, więc auto zmieniło ubarwienie, głównie od soli. Wczoraj zaś wybrałem się na wycieczkę w piękne okoliczności przyrody, gdzie musiałem przejechać przez błotko na jakiejś farmie - więc za błotnikami kół pędnych z boku auto pochlapane jest błotem.

Ale naprawdę nie jest to nic w rodzaju rajdu Camel Trophy - po prostu auto nie ma kołpaków, ma brzydkie znaki na rogu na tylnym zderzaku, jest nieco poszarzałe i nieco przybrudzone błotem na progach i dole drzwi. Wciąż można rozpoznać markę, kolor, wiadomo, gdzie jest przód, a gdzie tył. Poza tym auto jest w dobrym stanie, nie ma na nim rdzy, farba się nie łuszczy, nic nie jest poprzyklejane taśmą klejącą, szyby całe itd. Normalny, raczej zadbany sześcioletni samochód.

Teraz piekielność:

Właśnie musiałem do niego na chwilę zajrzeć, bo zorientowałem się, że coś w nim zostawiłem. Auto zaparkowane jest na naszej wąskiej ulicy zabudowanej kamienicami. Na dole nie ma żadnych sklepów, już na poziomie ulicy są mieszkania. Kiedy otwierałem bagażnik, z mieszkania, pod którym stoi moje auto wyleciała kobieta w szlafroku i zaczęła mi robić awanturę.

Otóż ona sobie nie życzy, żebym ja tam parkował, bo auto znowu będzie stało cały tydzień w jednym miejscu, a nie dość, że nie należy do najpiękniejszych (cóż, różne są gusta), to jeszcze jest brudne tak, że "ona nie może na to patrzeć". A stoi akurat za jej oknem tak, że jak ona siedzi na kanapie w salonie i patrzy w okno, to je widzi...


Chyba też jestem piekielny, bo powiedziałem jej, żeby się nie martwiła, bo ma takie brudne okna, że niedługo nic przez nie nie będzie widzieć... Ale sam pomysł żądania przeparkowania auta, bo nie jest wypucowanym bentleyem dość mnie zadziwił.

ulica

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 270 (306)
Moja była pochodziła z rodziny świadków Jehowy. Kiedyś nawet sama była w to wkręcona, ale wyjechała na studia, zobaczyła świat, nie było nikogo, żeby ją pilnować, czy chodzi trzy razy w tygodniu na sesje prania mózgu i się od religii oddaliła.

Rodzina nie mogła tego przeboleć. Kiedy do nas przyjeżdżali. były oczywiście gadki umoralniające, które po byłej spływały, natomiast ja bardzo chętnie wdawałem się w dyskusję. Bo tak już mam, jak Szwejk, że bardzo lubię, jak tak ludzie bałwanieją do kwadratu. A świadka Jehowy wystarczy "nadziać" na jakąś sprzeczność w jego rozumowaniu i tak fajnie się wtedy zaczyna gotować, bo widzi na własne oczy, że nie ma racji, ale ma tak wdrukowane, że nie wolno mu samodzielnie myśleć, że para mu zaczyna iść uszami, a na czole wyświetla się DOES NOT COMPUTE albo SYNTAX ERROR...

No, ale nie o tym miało być. Relacje jakieś tam sobie były, myśmy ich odwiedzali (choć tolerowani chyba byliśmy dlatego, że nie śmieli odmówić dziewczynie kontaktów z matką, to jednak traktowani byliśmy uprzejmie i życzliwie, szczególnie ja jako człowiek z boku). Kiedy do nas przyjeżdżali (na czym lubej bardzo zależało, bo walczyła o to, żeby utrzymać z rodziną dobre relacje), przyjeżdżali jak do hotelu. Wszystko miało być zrobione i podane, nigdy groszem się nie dołożyli czy jednego kubka nie umyli. Potrafili także przyjechać do nas, a potem wracać tylko na noclegi, szlajając się cały dzień z lokalnymi ŚJ po mieszkaniach...

Ale w końcu rodzina wzięła się zebrała do kupy i kazała się lubej zdeklarować: albo jest świadkiem Jehowy, albo nie.

Luba wtedy zdeklarowała się, że nie, i przeprowadziła Jehowicki odpowiednik apostazji. Tak się złożyło, że wkrótce w rodzinie było jakieś wesele... Zostaliśmy zaproszeni. Warunki były postawione jasno: na samą ceremonię możemy przyjść, potem ja mogę iść na wesele jak chcę, ale luba nie może, bo oni z apostatami przy jednym stole bawić się nie będą. Ale bardzo dobrze, bo będzie pilnować matki, która cierpiała na jakąś tam odmianę demencji. Więc wszystko super się składa, bezbożnica zajmie się mamą,, to się zaoszczędzi na pielęgniarce... Prezent oczywiście mamy przywieźć, tu jest lista...

Nie pojechaliśmy.

A jaka jest piekielność? Mieszkamy w atrakcyjnym turystycznie miejscu. Im, nawet po akcie apostazji, nie przeszkadzało nic w tym, żeby przyjeżdżać do nas na wakacje i jakoś jak my stawialiśmy żarcie na stół, to także nikomu nie przeszkadzało siedzenie z apostatami przy jednym stole....

No ale to jeszcze nie wszystko. Po tym, jak się rozstaliśmy, bo była wymieniła mnie na "lepszy model", model okazał się wadliwy i wylądowała w dość popularnej w swoim czasie na piekielnych roli kobiety w ciąży, a potem młodej matki, zdominowanej przez agresywnego, bijącego ją faceta.

Jak było naprawdę źle, to dzwoniła do mnie po pomoc, a ja, jeśli było trzeba, pomagałem. Na niewiele się to jednak zdawało, bo, jak to często w takich sytuacjach bywa, wracała do tego kolesia jak bumerang i za kilka tygodni cała jazda zaczynała się od nowa.

Kiedy zaczęło być naprawdę ostro, postanowiłem zadzwonić do jej siostry i po prostu przekonać ją, żeby przyjechały po dziewczynę i wzięły ją z niemowlakiem do kraju, zanim kochany tatuś wybije jej wszystkie zęby.

Zostałem wysłuchany, usłyszałem, że to bardzo miłe, że się troszczę, i że zawsze wiedzieli, że jestem wporzo, ale niestety nie mogą mi pomóc. Myślałem, że się przesłyszałem, więc poprosiłem o uściślenie. Tak. Dla nich to była sprawa moja, czyli tego kolesia, który się kiedyś przewinął przez ich rodzinę i którego lubią, bo jest wporzo, a który ma jakieś problemy i prosi ich o pomoc. W ogóle nie było tematu pomagania własnej rodzonej siostrze. Ona się wyrzekła religii, a że nie nadawała się już na wakacyjną miejscówkę, klepiąc biedę w socjalnym mieszkaniu z niemowlęciem i agresywnym narkomanem, przestała już być w kręgu ich zainteresowania. Nie mogłem w to uwierzyć i zadzwoniłem do drugiej siostry, potem do jednej z siostrzenic - analogiczna odpowiedź.

W końcu udało mi się załatwić dziewczynie wsparcie w postaci chłopaka, z którym była jeszcze przed tym, zanim myśmy zaczęli być razem, a który jej nie widział od lat. Ten praktycznie obcy już dla niej człowiek był w stanie rzucić wszystko i przyjechać pomóc dawnej sympatii, a rodzone siostry nie były niczym zainteresowane.

Ponieważ dziewczyna z samobójczym uporem wciąż wracała do tego agresywnego kolesia, nawet pomimo wystawienia mu przez sąd zakazu zbliżania się do niej, podobnie jak ów drugi były postanowiłem dać sobie spokój z pomaganiem, zapewniwszy ją, że jak kiedyś zmądrzeje, to wie gdzie mnie znaleźć. Kontaktu nie utrzymujemy, więc nie wiem, jak się w końcu ułożyły stosunki z jej rodziną. Ale to, co widziałem przez te parę lat nauczyło mnie więcej o chrześcijańskiej miłości świadków Jehowy niż czterdzieści roczników Strażnicy i Przebudźcie Się razem wziętych...

świadkowie jehowy

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 379 (413)