Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

anekk

Zamieszcza historie od: 11 maja 2014 - 23:32
Ostatnio: 8 sierpnia 2017 - 14:02
  • Historii na głównej: 20 z 33
  • Punktów za historie: 6603
  • Komentarzy: 161
  • Punktów za komentarze: 1153
 

#72236

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mnie także przypomniała się historia z podwożeniem osób.
Wydaje się mało piekielna, ale może kogoś zaciekawi.

Kiedyś podwoziłam pewnego chłopaka. W połowie drogi zapytał, czy podrzucę go pod hipermarket na drugim końcu miasta. Powiedziałam, że niestety nie, bo raz - nie znam dokładnie drogi, dwa - to o kilka kilometrów za daleko, poza tym od początku wiedział dokładnie, gdzie może wysiąść przy trasie, którą jadę.

Kiedy dojeżdżaliśmy, chłopaczek zapytał: - A czy na tej krzyżówce mogłabyś pojechać tylko kilometr w prawo?
Myślę sobie - no OK, kilometr to nie tak dużo, może ma stamtąd lepsze połączenie.

Skręciłam. Co kilka sekund pytałam, czy to już tu, za każdym razem słysząc, że nie. W końcu wyczułam, co się święci - chłopaczyna postanowił wykorzystać moją naiwność i kazał się wysadzić dokładnie pod hipermarketem, do którego chciał dotrzeć.
Przecież głupia baba nie zczai, że zamiast jednego kilometra przejechała sześć...

Oczywiście, zanim wysiadł, zwróciłam mu uwagę i zapytałam, czy dobrze czuje się z takim kłamaniem w żywe oczy, zwłaszcza po tym, że wyraźnie powiedziałam mu, iż nie jadę w tamte okolice.

Jego reakcja? Wyszedł z samochodu bez słowa.

Najciekawszy w tym wszystkim i tak jest fakt, że kilka tygodni później znowu się odezwał, wyrażając chęć bycia podwiezionym.
Grzecznie podziękowałam. Chyba przypomniał sobie sytuację, bo na szczęście już więcej nie napisał.


Od razu rozwieję jedną z wątpliwości: nie, nie mogłam zatrzymać się i gdzieś go wysadzić, gdyż, jak wspomniałam, nie byłam zbyt dobrze zorientowana w tamtych okolicach. Jechałam drogą dwupasmową o dość dużym natężeniu ruchu, to raz, a dwa, nie znałam wszystkich skrętów i skrótów.
Pozostało mi zatem tylko biadolenie i więcej przytomności umysłu na przyszłość :)

podwożenie osób

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (215)

#71990

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie o dorywczych pracach z elastycznym grafikiem przypomniały mi moją własną.

Będąc jeszcze na studiach, zapragnęłam dorobić sobie kilka groszy, żeby mieć na drobne wydatki. Pracy szukałam w każdej branży, która byłaby chętna na młodego, szybko uczącego się i w miarę ogarniającego pracownika.

I oto, wysyłając chyba dwusetne CV, zaglądam na maila, a tam - odpowiedź z jednej firmy. Nieważne, z jakiej - jeśli ktoś miał z nią do czynienia, na pewno skojarzy.

Zapraszają mnie na rozmowę, wcześniej prosząc o kontakt telefoniczny. To nic, że mój numer telefonu też mają.
Oddzwaniam, pytając wcześniej, czego ma dotyczyć praca. Otrzymuję odpowiedź, że wszystkiego dowiem się na miejscu. Jako młode i z deczka naiwne jeszcze dziewczę żółtego światełka nie doświadczyłam.

Umówionego dnia stawiam się na miejscu, a tam... TŁUMY. Ludzie na parterze i piętrze, siedzą na wszystkich dostępnych krzesłach, podłodze i parapecie. Czyżby zapraszali każdego, kto wysłał CV? No nic, żółtej lampki brak - rekrutacja to rekrutacja.

Kandydaci byli wzywani dość dużymi grupami do sali, gdzie w kółeczku, pilnowani przez rekruterów, wypełniali kwestionariusze. Kiedy padło pytanie o to, ile chcielibyśmy zarabiać, nie omieszkałam poprosić o radę jedną z pilnujących pań.

- Przepraszam - zwracam się do niej. - Ale muszę wiedzieć, na czym ma polegać moja praca, żeby wpisać, ile chcę zarabiać.
- Proszę wpisać cokolwiek, to i tak wyjdzie przy rozmowie.
- Ale jednak nie wiem, jaki ma być charakter pracy... To może na razie zostawię puste pole?
- NIE!!! - aż podskoczyłam, słysząc gwałtowność w jej głowie. - Wszystko, wszystko ma być wypełnione!!!

No dobrze... Wpisałam baaardzo wysoką, jak na tamte czasy (i województwo) kwotę - 10 zł/h.

Następnym etapem były indywidualne rozmowy z rekruterami. Kobieta, która przeprowadzała ze mną wywiad, w bardzo widoczny sposób zasępiła się, kiedy zobaczyła wpisaną kwotę.
Poza tym pytała o wiele rzeczy, jednak najbardziej interesowało ją, z kim się spotykam, jakie są moje stosunki rodzinne, gdzie pracują moi znajomi...
Jako że wtedy jeszcze studiowałam, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że znajomi raczej nie pracują, a jeżeli już, to są to prace dorywcze. Zaś jeśli chodzi o rodzinę, to znajduje się ona kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, z racji tego, że na studia przyjechałam z rodzinnej miejscowości do większego miasta.

W tym momencie serdeczny stosunek pani zmienił się o jakieś 140 stopni. Powiedziała, że jestem bardzo elokwentną osobą, potrafię rozmawiać z ludźmi, jednak związki koleżeńsko-rodzinne dyskwalifikują mnie jako potencjalnego pracownika, ponieważ... W mieście wojewódzkim nie mam nikogo, z kim mogłabym podpisać umowę! I dodała:
- No, chyba że w tym momencie wykona pani trzy telefony i wróci do mnie z trzema umowami, wtedy możemy rozmawiać dalej.

Tak oto, po całym procesie rekrutacyjnym, dowiedziałam się, że firma sprzedaje... ubezpieczenia. Szukali naiwnych, którzy podpisywaliby umowy ze swoją rodziną i znajomymi, oczywiście samymi osobami, które spełniają odpowiednie wymogi zatrudnieniowe i zarobkowe.

Na takie stwierdzenie nie odpowiedziałam nic. Wstałam, wyciągnęłam rękę i podziękowałam za rozmowę. Pani była nieco zdziwiona, że role się odwróciły, zdołała wydukać tylko:
- Zatem nie weźmie pani teraz telefonu do ręki?

Nie, aż tak naiwny anekk nie jest.

I co więcej - jakieś 2, 3 lata później znowu szukałam pracy. Zaproszenie na rozmowę na 8 rano. Byłam na miejscu kilka minut wcześniej, drzwi zamknięte. Czekało jeszcze kilka osób, zapytałam więc, czy również na rozmowę.
- Tak - odezwał się jeden pan. - Firma XXX...
- Aha. To ja... Dziękuję - odwróciłam się, żeby odejść.
- Chwileczkę! Dlaczego nie chce pani przystąpić do rekrutacji? Dlaczego odstraszyła panią nazwa firmy? Czy posiada pani na jej temat jakieś informacje? (dokładnie takim językiem).

Do dziś zastanawiam się, czy pan nie był podstawiony, aby zbadać rynek i zobaczyć, dlaczego ludzie na sam dźwięk nazwy firmy uciekają.

Na rozmowę oczywiście nie poszłam.

miasto wojewódzkie

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 229 (235)

#71509

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W aptece.

Ja, Aptekarka.

J. Dzień dobry, poproszę aspirynę.
A. Jaką?
J. W jakiej cenie jest musująca?
A. A nie wiem.
J. ...
A. ...
J. A może pani sprawdzić?
A. A mogę. /klik/ Tyle a tyle.
J. A jaka dawka jest w 1 tabletce?
A. A nie wiem... ... ... 500 mg? /pytanie w moja stronę/
J. W takim razie proszę tyle a tyle sztuk.

W domu zerkam na dawkę w 1 tabletce. 400 mg. Dobrze, że to była tylko aspiryna.

Apteka

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (256)

#71539

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja sprzed około roku, ciucholand.

Weszłam, zachęcona informacją "wszystko po 5 zł". I niech to, myślę, wezmą mnie za tępą blondynkę, ale nauczona doświadczeniem wolę się upewnić.

- Przepraszam - pytam ekspedientkę. - Rozumiem, że każda sztuka kosztuje 5 zł?
- Każda.
- Z całego sklepu?
- Z całego.

Zadowolona, rozpoczynam grzebanie, przebieranie, poszukiwanie... w końcu, z pięcioma ciuszkami, ląduję przy kasie.

- 5 plus 5... - mruczy pod nosem sprzedawczyni. - No, ale ta sukienka jest ze środkowego wieszaka, więc cena z metki. I ta kurteczka też.
- Ale jak to? Przecież pytałam...
- Cena 5 złotych nie obejmuje tych dwóch środkowych wieszaków.
- No, ale mówiła pani...
- Kupuje pani czy nie?

Trudno, zrezygnowałam z zakupów droższych rzeczy, wzięłam tylko te tańsze.

Zdaję sobie sprawę, że na moje "ale ja pytałam" cena nagle się nie zmieni. Ale skoro ktoś już pyta, i chce się upewnić, to oczekuje rzetelnej informacji?

W trakcie kasowania podchodzi klientka, która dopiero co weszła do sklepu.

- Przepraszam, czy te 5 złotych to na wszystko?
- Tak.

Po zapłaceniu uświadomiłam kobietę o istnieniu takiej strefy jak "środkowe wieszaki". Gdyby wzrok sprzedawczyni mógł zabijać...

I do dziś zastanawiam się, po co wprowadzać klienta w błąd? Czy sprzedawczyni naprawdę liczyła na to, że nie zauważę, iż zamiast 25 złotych zapłacę 85?

(Ktoś może powiedzieć, że lepsze rzeczy więcej kosztują. Ale z second-handami tak właśnie jest - przy odrobinie szczęścia można upolować coś fajnego nawet za kilka złotych. Myślałam, że to właśnie taka okazja).

second-hand shop

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 387 (399)

#71077

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opiszę kilka sytuacji o tym, jak łatwo naciągnąć ludzi.

1. Na wakacjach zaczęłam mieć problem z zębem. Poszłam do lekarza i zapadł wyrok - leczenie kanałowe. Zapytawszy o koszt takiej "przyjemności", usłyszałam w odpowiedzi - 500 zł. OK, kwota zawrotna (jak dla mnie), no, ale takie są realia. Od znajomych dowiedziałam się, że w innych gabinetach też płacili mniej więcej tyle samo (kanałówki nie wykonuje się na NFZ, trzeba robić prywatnie). Z racji tego, że wtedy byłam w ciąży, lekarz nie mógł zrobić zdjęcia RTG, tylko rozpoczął leczenie, za co zapłaciłam 100 zł.

Dostałam polecenie, aby na zakończenie leczenia przyjść już na jesieni, po porodzie. Ale, wiadomo - nowy członek rodziny to nowe wydatki. W końcu, ledwo ledwo, udało mi się uzbierać wystarczającą kwotę, więc zadzwoniłam, żeby się zarejestrować. Przy okazji chciałam się upewnić, jaką kwotę mam zapłacić. Usłyszałam, zgodnie z oczekiwaniem, że 400 zł.

Zapisałam się więc - dzień ten a ten, godzina taka i taka. Już mówię dziękuję i do widzenia, kiedy w słuchawce słyszę:
- No, i jeszcze wypełnienie, to będzie koszt do 200 zł.
Zamurowało mnie.

Czy ja się mylę, czy jeżeli pytając na początku o całość leczenia, mam na myśli też wypełnienie? Jak lekarz wyobraża sobie leczenie kanałowe bez wypełnienia dziury pod koniec?

Podzwoniłam trochę po innych gabinetach - okazało się, że kwoty rzędu 400 - 500 zł zawsze są podawane razem z wypełnieniem, zaś dentyści nie rozbijają kwoty na części, bo wypełnienie jest przy leczeniu kanałowym czymś oczywistym.
Zastanawiam się, co robić w tej sytuacji...


2. Sytuacja sprzed około dwóch lat. Padł tłumik w wysłużonym cinqucento, którym tymczasowo jeździłam. Szybko podjazd do najbliższego mechanika i pytanie o koszty.
- 65 złotych.

Nauczona doświadczeniem z różnego rodzaju mechanikami, pytam:
- Czyli przy odbiorze samochodu będę musiała zapłacić 65 złotych, tak? - i otrzymuję odpowiedź twierdzącą.

Po kilku godzinach wracam po autko, które jeszcze wisiało w powietrzu. Wyciągam pieniądze, i...
- Należy się 115 złotych.
- No moment, ale mówił pan 65...
- To tłumik! A robocizna gdzie?!

Co miałam robić? Człowiek był młody i głupi, a samochodzik potrzebny i w powietrzu (gdybym nie zapłaciła, kto wie, co by się z nim "przypadkiem" stało), więc zapłaciłam... Ale do dziś się zastanawiam - może niezbyt wyraźnie pytałam na początku, ile mam zapłacić?


3. I ostatnia sytuacja - tym razem opowiedziana przez kogoś znajomego. Gdyby nie to, że jest to zaufana osoba, nigdy bym nie uwierzyła.

Na pewnym kierunku jednej z uczelni pojawiła się informacja o niezwykle ważnym kursie. Kwota za miesiąc to 200 złotych - podobno bardzo niska, jak za tego typu zajęcia, więc zapisało się multum osób, zwłaszcza że kurs miał trwać właśnie miesiąc, więc rachunek jest prosty.

Studenci nie dowierzali - 200 zł? Na pewno? Bez ściemy? Kilka osób postanowiło osobiście pofatygować się do biura organizatora, i każdy z nich otrzymywał tę samą odpowiedź - tak, kwota za kurs to 200 zł za miesiąc.

Za kurs można było zapłacić po jego zakończeniu. Jednak jeden ze studentów, jako że chciał mieć spokój, udał się do sekretariatu, dzierżąc w łapce banknot z Zygmuntem Starym. I co usłyszał?
- 500 złotych poproszę...

Student zdziwiony - kurs ma trwać miesiąc, za miesiąc 200 zł, więc o co chodzi...?
Okazało się, że kurs rzeczywiście ma trwać miesiąc. Z tym że był to kurs skondensowany - 2,5 miesiąca w ciągu czterech tygodni... No, a za 2,5 miesiąca wychodzi 500 zł...
Prawie wszyscy się wypisali, i nie widzę w tym nic dziwnego.


I teraz pozostaje pytanie - czy są jeszcze na tym świecie uczciwi ludzie?

wszędzie

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (266)

#71075

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w mieście, do którego powoli wkrada się świńska grypa i, niestety, powoli zaczyna zbierać ofiary.
Wszyscy mówią - biedni ci chorzy, że też akurat na nich musiało trafić... I mają rację. Jestem przekonana, że w większości zachorowanie nie jest ich winą.

1. Mąż pracuje w sklepie, przez który codziennie przewijają się setki ludzi. W ostatnich tygodniach znaczna część z nich to osoby chore, kaszlące. Co za tym idzie? Połowa sprzedawców kicha i prycha, zarażając tych zdrowych. Dlaczego nie pójdą na zwolnienie? Tu działa zasada - kto pierwszy, ten lepszy. Pierwsza osoba, która się załapie, może te kilka dni poleniuchować w łóżku. Pozostali zdają sobie sprawę, że w momencie, kiedy przyniosą L4, po powrocie może na nich czekać do podpisania... Wiadomo co.

2. Sytuacja w jednym z mniejszych supermarketów, kolejka do wędlin. Osób sporo, w końcu nadchodzi moja kolej. Proszę tyle a tyle, tego a tego. Zawsze staram się być miła dla sprzedawców, ale prawda jest taka, że zabiegany człowiek nie zwraca uwagi na nic dookoła siebie, nie mówiąc już o twarzach pracowników sklepu.

Na tę panią jednak zwróciłam uwagę, w momencie, kiedy... Zaczęła kaszleć prosto w moją wędlinę, po czym przetarła nos ręką (bez rękawiczki jednorazowej, choć w tym przypadku chyba nie ma to większego znaczenia) i zaczęła ją ważyć.
Chyba nie zasłużę na miano piekielnej, jeśli powiem, że z zakupu zrezygnowałam...

Ktoś może powiedzieć - boisz się zarażenia, nie chodź nigdzie, siedź w domu. Ale jaki to ma sens? Osoby zdrowe w domu, a chore roznoszą zarazki po mieście?
Tylko kto bardziej piekielny? Ludzie czy pracodawcy?

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 252 (284)

#68274

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się sytuacja sprzed kilku lat, kiedy to, za czasów studenckich, postanowiłam dorabiać sobie jako kasjerka w jednym z hipermarketów.

Piekielności było kilka.

1. Aż do tamtej pory nie wierzyłam w opowieści o kasjerkach, siedzących w miejscu pracy w pampersach. Wysłano mnie na kilkugodzinną praktykę do jednej z pań. Po godzinie kobieta przeprosiła mnie i powiedziała, żebym przeszła na chwilę do kogoś innego, bo ona na kasie jest już ponad 4 godziny i zaraz nie wytrzyma. Poszła błagać o przerwę, wróciła po minucie. Przerwa? Nie ma mowy! Klienci są! Kobieta aż do końca mojej "dniówki" zwijała się z bólu. Co z tego, że otwartych kas było kilkanaście (w tym jakieś pięć pustych).

2. Kwestia przerwy. Trwała ona piętnaście minut i przysługiwała tylko wtedy, kiedy siedziało się w pracy ponad 6 godzin. Inaczej nie było szans. I nie, nie szło się na nią wtedy, kiedy miało się ochotę, tylko wtedy, kiedy na kasę zadzwoniło kierownictwo. Zatem: przychodząc do pracy na 8, o godzinie 8.15 można było dostać telefon "Idziesz na przerwę". I potem siedzieć na kasie bite 7,5h (kasjerki etatowe przychodziły do pracy średnio na 8 godzin). Ja byłam zatrudniona przez agencję pracy tymczasowej, dlatego na przerwę nie poszłam ani razu, ponieważ...

3. ...to kierownictwo decydowało, o której godzinie się schodzi. Przychodziłam do pracy, siadałam za kasą, i po pół godzinie słyszałam, że mogę iść sobie do domu... Ja to jeszcze nic - miałam blisko, więc było mi wszystko jedno. Co jednak z osobami, które dojeżdżały? Niejednokrotnie odsyłano je z kwitkiem, zatem niepotrzebnie wydawały pieniądze na dojazd i traciły czas.

4. Co można było mieć przy sobie na kasie? Długopis, notesik i kalkulator. Oczywiście opieczętowane przez ochronę. I... tyle! Zero wody czy miętówek. Jeśli ktoś przychodził na 2-3 godziny, to dawał radę. Jednak co z kasjerką, która siedziała 8 godzin, z jedną przerwą? Mnie samej trafiła się raz prawie 6-godzinna dniówka, i myślałam, że uschnę z pragnienia, nie mówiąc już o nieprzyjemnym uczuciu w ustach bez żadnego cukierka. Słyszałam o sytuacji, kiedy dziewczyna kasowała swojego chłopaka (przyszedł specjalnie w tym celu), i dał jej łyka kupionej, zapłaconej wody. Dziewczyna wyleciała z pracy w tej samej minucie - z tego co wiem, ucięto jej jeszcze jakieś godziny.

5. Ucinanie godzin. Kasjera obowiązywały określone standardy - miał się przywitać, zapytać o kartę stałego klienta, skasować zakupy, zaprosić ponownie i życzyć miłego dnia. To wszystko oczywiście z uśmiechem. I biada mu jeśli nie uczynił chociaż jednej z tych rzeczy! W razie skargi czy kontroli ucinano godziny - za zapomnienie o jednej (!) z formułek kasjer otrzymywał za karę minus 6 godzin. Czyli, krótko mówiąc, przepracowywał je za darmo.

6. Wszelkie rzeczy osobiste zostawiało się na zapleczu, w szafkach ochrony. Podpisy podpisami, to akurat było ok, nikt obcy nie miał do takiej szafki wstępu. Jednak co mnie ubodło najbardziej - to traktowanie kasjerów jak potencjalnych złodziei. Po skończonej pracy przechodziło się przez specjalną bramkę, następnie trzeba było wyciągnąć na wierzch kieszenie i podnieść nogawki spodni (ochroniarz mógł poprosić także o ściągnięcie butów). Kilka razy byłam w pracy w spodniach bez kieszeni, to ochroniarz tyle razy obchodził mnie dookoła, aż w końcu dotarło do niego, że tych kieszeni rzeczywiście nie mam, i w tyłku też nic nie upchnęłam.
To także było dla mnie dziwne - kasjer w kieszeni nie wyniósłby zbyt wiele towaru. Sprawdzano przede wszystkim pieniądze. No, ale jaki byłby sens ich kradzieży, skoro potem i tak różnica z kasetki zostałaby potrącona z pensji? Według mnie, kompletny brak logiki.

O tym, jak pracownicy traktowali się nawzajem, nawet nie wspomnę. O piekielnych klientach także nie - to materiał na osobną historię.

Dla porównania napiszę tylko o warunkach, w jakich pracuje moja znajoma: supermarket nieco mniejszy, miejscowa sieciówka.
Toaleta? Bez problemu - wystarczy krzyknąć "zaraz wracam", żeby inni popilnowali stanowiska.
Woda? Przy kasie OBOWIĄZKOWA - z przyklejonym paragonem. I mały łyk raz na jakiś czas nie przeszkadza ani kierownictwu, ani klientom, przecież każdy rozumie.
Przerwa? Sprawdza się tylko, ile jest osób na stanowiskach, i można iść.
Posiłek? Bierze się coś ze sklepu, zjada na przerwie, zostawia opakowanie, a po pracy podchodzi do kasy i płaci.

Dla mnie praca w hipermarkecie była tylko zatrudnieniem tymczasowym. Co jednak mają powiedzieć osoby, które nie mają innego wyjścia? Znosić takie nieludzkie warunki? A nie podoba się? Na twoje miejsce jest dwadzieścia innych osób...

hipermarket w mieście wojewódzkim

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 431 (489)

#65618

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie wyglądam przez okno. I widzę śmieciarkę wywożącą szkło.
Piętro wysokie, więc widok dobry.

Czy ktoś mi odpowie na pytanie - jaki jest sens segregacji szkła na białe i kolorowe, skoro w końcu i tak wszystko, przemieszane, trafia na jedną przyczepę..?

rze

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 337 (415)

#65119

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podejście lekarzy do niektórych rzeczy, coraz bardziej mnie zastanawia.

Od jakichś 6 miesięcy mam problem z kolanami i kostkami - kolana bolą, raz mniej, raz bardziej, a na jednej z kostek jest obrzęk, poza tym jest ona 2 razy większa od drugiej.

Na początku myślałam, że gdzieś się uderzyłam, a opuchlizna zejdzie. Kiedy jednak nic się nie zmieniło, tylko doszła bolesność kostek, postanowiłam udać się w progi służby zdrowia.

Sytuacja nr 1 - proszę panią doktor o skierowanie do ortopedy (lub innego specjalisty). Odpowiedź?
- Do ortopedy i tak będzie czekała pani 3 miesiące, proszę się najpierw podleczyć!
- Hmmm... A nie lepiej, kiedy skierowanie otrzymam od razu, żeby już się ustawić w kolejce?
- Nie, nie lepiej - i tu nastąpiło zapisanie środka, po którym mój żołądek doznawał skrętu, dlatego odstawiłam go po 3 dniach.

Sytuacja nr 2 - inny lekarz.
Przychodzę, lekarz nogę obejrzał, pocmokał, znów obejrzał, znów pocmokał... Wyśmiał lek, który podała mi pani doktor... I zapisał badania, aby wykluczyć stan zapalny.
Ja: Panie doktorze, a może skierowanie do specjalisty?
Lekarz: I co ja mam mu napisać na tym skierowaniu???

No nie wiem... Że boli mnie noga? Że są momenty, że nie mogę na niej stanąć?

Po badaniach, które wykazały podwyższony kwas moczowy we krwi, zapisał jakieś leki. Łykam je 3 tygodnie - bez poprawy.

Rozumiem, że może powinnam wybrać się prywatnie. Ale na co idą moje składki? Czy po to oddaję część swojej pensji, żeby dodatkowo płacić za leczenie? Już płacę za endokrynologa i ginekologa, wystarczy.

Aha, i jeszcze mała puenta: powiedziałam jednemu z lekarzy, że czasami ciężko mi się staje na nodze, jest coraz gorzej, a za kilka miesięcy mam wesele i chciałabym coś potańczyć.
Lekarz: To nie pójdzie pani na wesele.
Ja: Ale to moje wesele...
Lekarz: To będzie pani siedzieć przy stole.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 503 (585)

#62345

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeszcze o lekarzach słów kilka.

Ostatnio się przytyło. Cóż, zdarza się. Może za dużo słodkości, a może zbyt dobre obiadki?

No, ale trzeba zacząć na siebie uważać, mimo wszystko.
Ćwiczenia, zielenina, wyeliminowanie słodyczy.

I waga hop. W górę.
Co się dzieje?

Lekarz nr 1 - mniej jeść, więcej ćwiczyć.
Lekarz nr 2 - mniej jeść, więcej ćwiczyć.
Lekarz nr 3 - mniej jeść, więcej ćwiczyć.

A waga... w górę.

Co na to lekarze? "Dieta? Żartuje pani? Myśli pani, że damy się na to nabrać?"

Lekarz nr 4 - no to ja zapiszę badania na hormony tarczycy...
Po badaniach: Hormony ma pani ok, nie ma się czym przejmować. Po prostu mniej jeść, więcej ćwiczyć.

Taaaaa..... I żyć już chyba tylko wodą, ziemią i trawą.

Ale lekarzowi nr 5 coś nie spasowało, i wysłał do specjalisty. Specjalista zlecił badania na przeciwciała.
Diagnoza - choroba Hashimoto (dla niezorientowanych: tarczyca produkuje przeciwciała które zwalczają produkowane przez nią hormony, a tłuszcz nie jest spalany, tylko odkładany; związane z niedoczynnością tarczycy).

Odpowiednie leki, i... Waga w dół! Na razie niewiele, ale jednak...
Niby diagnoza jest, wszystko ok, ale... Myślicie, że dowiedziono tego w ciągu miesiąca, dwóch, pół roku?

Nie, moi drodzy. Dojście do diagnozy zajęło MI (piszę to z premedytacją!) około 4 lat. Wiejscy lekarze stawiali na ćwiczenia, nie dali przetłumaczyć sobie, że zarówno dieta, jak i ćwiczenia nic nie dają... Co lepsze, jeden z nich kazał ostatnio schudnąć mojej siostrze, osobie ważącej 53 kg przy wzroście... 170.

I dodatkowo: jedna z osób w rodzinie poleciła ostatnio pani w poczekalni wykonanie badań na przeciwciała, mój przypadek podając za przykład. Dostała za to SOLIDNY OPIEPRZ od przechodzącej pielęgniarki:
- No co też pani mówi, pani jest lekarzem?! Badania na przeciwciała są NIEKONIECZNE! Jeżeli TSH jest w normie, wszystko jest w porządku!

No cóż - nie zawsze.

Ps. Lekarz nr 6, czyli specjalista (swoją drogą - złoty człowiek, naprawdę znający się na rzeczy) oczywiście prywatnie.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 424 (492)